Alfabet Drzewińskiego

Odcinek 1


A - jak ambitna proza
Moje utwory można z grubsza podzielić na dwie grupy. Pierwsza to teksty pisane na pomysł, bądź ciekawie podaną historię, najlepiej z dużą dozą humoru, często o zacięciu sensacyjno-przygodowym. Drugie zaś to utwory poświęcone człowiekowi, jego ułomnościom, borykaniu się z przeciwnościami losu; teksty w których próbowałem przekazać pewien nastrój.
Myślę, że znajduje tu odzwierciedlenie odwieczna opozycja między utworami masowymi a ambitnymi. Literatura masowa, z samej nazwy, opiera się na czytelniku masowym. Literatura ambitna częstokroć czytana jest przez wąską grupę odbiorców, lecz błędem byłoby mierzenie jej siły jedynie liczbą czytelników. Dzięki roli opiniotwórczej krytyki, czy może szerzej, inteligencji, jej znaczenie jest większe. Nie obojętne są tu też snobizm czy moda. Pamiętajmy jednak, że przynależność utworu do którejś z tych grup nie przesądza, czy mamy do czynienia ze szmirą, czy też dziełem wartościowym
Fantastyka jest przede wszystkim literaturą masową. Jednak w porównaniu z romansami czy "kryminałami'' można stawiać tezę, że jest to literatura masowa z ambicjami. Dlatego też niektóre utwory fantastyczne zdecydowanie wyrastają ponad przeciętność i wielu krytyków ma problemy z ich zakwalifikowaniem. Przykładem może być powieść Michała Bułhakowa pt. "Mistrz i Małgorzata''.
Obecnie w literaturze mamy do czynienia z rozmyciem gatunków, a tym samym podział między literaturą masową i ambitną przestaje być taki ostry. Można żywić nadzieję, że dzięki temu najlepsze pozycje literatury masowej będą stanowiły zachętę dla czytelnika niewyrobionego do sięgnięcia po coś ambitniejszego. Zaryzykujmy porównanie z muzyką disco-polo, która wydaje się mieć już za sobą apogeum popularności. Między innymi dzięki temu, że część odbiorców jest nią znużona i szuka czegoś nowego, właśnie bardziej ambitnego.


B- jak bieganina
Ostatnie lata, kiedy wiele spraw zmieniało się jak w kalejdoskopie, zostawiły autorom jeden element gry stały: bieganinę za wydawcą. Co więcej, obecnie wielu autorów narzeka, że sytuacja na rynku wydawniczym stała się znacznie mniej przejrzysta. Wydawcy powstają z hałasem, aby zaraz upaść z jeszcze większym hukiem. Niektórzy z nich kantują nie płacąc honorariów czy, bardziej przebiegle, zaniżając (i tak bardzo niskie) nakłady. Dochody z książek, nie licząc kilku tuzów, często są humorystycznie niskie.
Naturalnie to tylko jedna strona medalu. Honoraria i przed laty oferowano mizerne. Nakład książek był słabo związany ze zbytem, zaś proces wydawniczy ciągnął się latami, mimo, że liczba tytułów była bardzo niska. Obecnie, z użyciem zapisu na dyskietkach, książki potrafią się ukazać po kilku tygodniach od momentu złożenia.
Poza tym dzisiaj znacznie łatwiej rozmawia się w wydawnictwie o działaniach reklamowych - stały się one oczywiste i wydawcy przestali je lekceważyć. Także bardzo podniósł się wygląd i jakość wydawanych pozycji. Pozytywnym jest również konsultowanie książki przez wydawcę u specjalistów z poszczególnych dziedzin. Przykładowo jedna z powieści Andrzeja Ziemiańskiego była czytana przez psychologa i specjalistę od broni, a inna - Jacka Inglota przez historyka.
Tutaj refleksja. Mimo wszelkich zmian coś nie może się przebić na naszym rynku funkcja agenta literackiego. Powód jest raczej prozaiczny. Przy typowych honorariach, gdyby autor miał się jeszcze dzielić z agentem, to dla niego już w zasadzie nic by nie zostało.


C - jak cenzura
Z cenzurą jako instytucją, nigdy nie miałem do czynienia. Wystarczająco dużo radości przyniosła mi tzw. autocenzura redakcyjna. Znaczne tutaj zasługi położyła "Fantastyka'', gdzie przykładowo w 1986 roku drukowałem opowiadanie zatytułowane "Jasnowidz''. Mimo, że cała intryga opowiadania rozgrywa się gdzieś na antypodach, traf chciał, ze władze w owym wymyślonym państwie miał przejąć wojskowy dyktator. I co najgorsze, w stopniu generała. Aby odrzucić wredne skojarzenia, zdegradowano postać z mojego opowiadania do rangi pułkownika. Najśmieszniejsze jednak bylo to, że tekst przejrzano nieuważnie i w jednym miejscu poprzedni stopień został. Do dziś jestem ciekaw, czy ktoryś z czytelników zauważył ów nagly awans i równie nieoczekiwaną degradację.
Wśród innych autocenzuralnych zabiegów rozrzewnienie moje budzi poprawka, jakiej dokonano na wspólnie z Jackiem Inglotem pisanym opowiadaniu, gdzie redaktor "Młodego Technika'', nie zdzierżył porównania: "...skrzywił się jak po zjedzeniu kubańskiej pomarańczy''. W tekście drukowanym, pozniej stalo: "...po zjedzeniu gorzkiej pomarańczy''. Niby to samo, a niezupełnie...


D- jak debiut
Cała moja przygoda z fantastyką zaczęła się miesiąc przed maturą. W klasie kilka osób intensywnie czytywało ten gatunek literatury. Nic więc dziwnego, że kiedyś założyłem się z jedną z koleżanek, kto z nas napisze lepsze opowiadanie. Arbitrem miala być jeszcza jedna miłośniczka (ach, te kobiety...). W efekcie koleżanka poprzestala na paru tekstach, a mnie do dzisiaj zostało. Mimo matury i początku studiów na koniec roku miałem gotowych dziesięć tekstów i korciło mnie pochwalić się nimi jakiemuś profesjonaliście. Proszę pamietać, ze byly to lata, kiedy jeszcze nikomu o "Fantastyce'' (starej i nowej) nawet sie nie śniło. Dlatego jako całkowity nowicjusz udałem się do redakcji "Słowa Polskiego'' - wrocławskiego dziennika. Tam przez sekretarkę poradzono mi, abym udał się do redakcji "Odry'', gdzie trafiłem na pana Saniewskiego. Nie był on jeszcze znanym reżyserem, lecz już przejawiał zainteresowania filmem. Przeczytawszy dwa krótkie opowiadanka stwierdził, że są nie najgorsze, a tak w ogóle może i dałoby się je przerobić na scenariusze do filmowych nowelek. Ponieważ jednak nie palił się do tego, a teksty dla "Odry'' były za słabe, poradził mi wizytę w "Wydawnictwie Poznańskim''. Stamtąd pan Kledzik skierował mnie do Andrzeja Wójcika we warszawskim KAW-ie, który właśnie składał antologię debiutów.
Do stolicy trafiłem parę dni przed Bożym Narodzeniem 1978 roku. Andrzej Wójcik przeczytawszy na gorąco parę opowiadań obiecał coś z mojej propozycji kupić. Istotnie, w pierwszym tomie "Spotkań w przestworzach '79'' znalazły sie trzy teksty, które co prawda ujrzałem dopiero ponad dwa lata później, gdy tomik opuścił wreszcie drukarnię.


E- jak efemeryda i ewenement
Do miana efemerydy z żalem muszę zaliczyć Marka Baranieckiego, który tak błyskotliwie debiutował "Głową Kasandry'' (już) ponad dziesięć lat temu. Niestety, później wpadł w nieudany romans z filmem, a potem zniknął z kart książek i czasopism. Obecnie pojawia się jeszcze czasami na spotkaniach fandomu, lecz z tego co mówi, wynika, że na jego powrót już nie bardzo możemy liczyć.
Jeśli szukać ewenementu, to rodzima fantastyka ostatnich lat może się pochwalić paroma ciekawymi nazwiskami. Każdy z tych autorów ma swoich zagorzałych wielbicieli, ale jak dotąd w zasadzie tylko jeden może się pochwalić odpowiednio wysoką liczbą sprzedawanych tytułów. Jest nim Andrzej Sapkowski, będący zarazem najjaśniejszym punktem na polu fantasy. Bardzo zgrabnie, z humorem budowane opowieści z Wiedźminem w roli głównej słusznie wzbudziły powszechne zadowolenie czytelników. Żywy język, realistyczni bohaterowie, umiejętnie zapożyczane wątki z baśni i legend tworzą tu nową jakość. Jego cykl powieściowy (nakłady w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy) stawia obecnie Andrzeja w ścisłej czołówce sprzedaży wśród polskich autorów. Charakterystycznym jest, że Sapkowski trafia także do odbiorców, którzy zazwyczaj fantastyki nie czytają. Słyszeli o nim od znajomych, napotkali nazwisko w prasie, potem może kupili coś przed podróżą, a teraz mają wszystkie jego pozycje na swojej półce.
Tu taka refleksja. Ciekawe, czy najsilniejszy atut Andrzeja, nie okaże się jego słabym punktem. A mianowicie Wiedźmin, którego postać zdominowała dotychczasową twórczość Sapkowskiego może kiedyś przestać być wystarczająco nośny. Mówiąc obrazowo, ciekawe, czy Andrzej będzie potrafił, tak jak Stallone, oprócz Rockiego wykreować swojego Rambo. Kolejne tomy sagi o Wiedźminie zdają się świadczyć, że Sapkowski jest tego świadom i przenosi ciężar akcji również na inne postaci.


F- jak film
Któż nie marzy o Hollywood.... Do mnie zawitało pod postacia listu z Łodzi od pana reżysera Kubika. Przeczytawszy "Zabawę w strzelanego'', uznał zamieszczone tam długie opowiadanie "Epidemię'' za warte jego kamery. Poczatek współpracy okazał się niezwykle miły: zespół filmowy zakupił ode mnie prawa do sfilmowania utworu. Niestety, był to jedyny aspekt finansowy całej zabawy. Reżyser Hass, głównodowodzący zespołu, powiedział, że nie ma zwyczaju, aby debiutant został oficjalnym współscenarzystą. Miałem zostać uwzględniony w tzw. dialogach. Dowcip polegał na tym, że za dialogi płaci się dopiero wtedy, kiedy film wchodzi do realizacji. Niestety, zanim ta sprawa się wyjaśniła, ja w ramach współpracy już ponad dziesięć razy zdążyłem odwiedzić gościnny dom panstwa Kubików w Łodzi. Samo doświadczenie z pewnością należało do ciekawych. Startując od zera, sporo nauczyłem się z abecadła scenarzysty, a opowiadanie, w wyniku naszych wspólnych zabiegów, z pewnością wiele zyskało. Niestety, do realizacji nie doszło z racji zbyt wysokiego budżetu. O ile dobrze pamiętam, miało to być wtedy zabójcze 100 milionów (starych złotych, rzecz jasna). W efekcie nie obejrzałem ani filmu, ani pieniędzy za prace przy scenariuszu. Jeśli się nie mylę, nazywa to się "frycowe''. Podobna sytuacja spotkała w latach 1984-86 jeszcze paru fachmanów od sf, np. Marka Baranieckiego. Raz jeszcze otarł się o mnie film, tym razem telewizyjny, w osobie Tadeusza Kijańskiego. Tym razem miał to być cykl nowel filmowych. Już prawie, prawie podpisywaliśmy umowy na Woronicza (ja, Wnuk-Lipiński, Oramus, Baraniecki, Parowski... może kogoś opuściłem), ale w końcu sprawa rozmyła się. Z racji braku czasu odstąpiłem od dalszej współpracy. Kontynuowali ją w jakimś zakresie Parowski z Baranieckim, ale zdaje się, bez większego powodzenia.
Ostatnio klimat jakby się zmienia. Słyszałem, że filmowcy zainteresowali się utworami Ziemkiewicza. Rafał napisał scenariusz na podstawie "Pieprzonego losu kataryniarza'', lecz koszty zablokowały realizację. Ponoć są teraz przymiarki do "Śpiącej królewny''.
Reasumując, przynajmniej się dowiedziałem, że jeśli w polskim filmie samóchod ma spaść ze skały, to uprzednio trzeba pójść na złomowisko. Najpierw filmuje się sprawny samochód pędzacy ku przepaści, a nastepnie kadr chwyta już tylko koziołkujący po zboczu wrak (ten ze złomu), popchnięty uprzednio wprawną ręką. Koszta, koszta i jeszcze raz koszta...


CDN...