Alfabet Drzewińskiego

Odcinek 2


G- jak granica
Drukowanie za granicą ma coś z importowanych z Zachodu truskawek. Wspaniałe, wielce obiecujące, ale gdy ugryżć, to nic rewelacyjnego. Do tej pory dwa moje opowiadania ujrzałem w języku obcym i za każdym razem przekazywanie tekstu obcym tłumaczom odbyło sie bez mego udziału, a z wydatną pomoca "Fantastyki'' i o ile się nie mylę, KAW-u. Co prawda sukces ma wielu ojców i nic dziwnego, że do pośrednictwa przy przekazywaniu "Posłanca'' niemieckiemu tłumaczowi zwierzyło mi się w zaufaniu trzech osobników, i to każdy niezależnie.
Co do tych truskawek na wstępie, to przyjemnie jest się dowiedzieć, że drukują człowieka, gdzieś za granicami, ale za obydwoma razami, aby otrzymać egzemplarz autorski i honorarium, musiałem się wspierać ZAIKS-em. Naturalnie, nie były to żadne wielkie sumy.
Przykładowo, słowackie wydawnictwo, które opublikowało "W próżni nie słychać twego krzyku'' pierwotnie poinformowalo mnie przez ZAIKS, ze jak chcę, mogę wpaść po pieniądze osobiście do Bratysławy. Bagatela, nie jestem pewien, czy honorarium starczyłoby na podróż, a co dopiero jeszcze na hotel.
Z tego co wiem, polska fantastyka najlepiej sprzedaje się za granicą w wersji fantasy. Szczególnie przyjazny dla nas jest rynek czeski, gdzie ukazują się utwory Konrada Lewandowskiego, Andrzeja Sapkowskiego czy Rafała Ziemkiewicza.


H - jak humor
Pisanie rzeczy śmiesznych jest zajęciem męczącym. Jeszcze w porządku jak "jaja'' wychodzą same z siebie, gorzej, gdy człowiek wie, że ma być śmiesznie i nie wychodzi. Podczas wspólnego pisania z Andrzejem Ziemiańskim wielokrotnie dochodziliśmy do wniosku, że najlepsze numery wychodzą nam obok tekstu. Służę przykładem. Zastanawialiśmy się kiedyś (na poważnie) nad sceną wodowania kapsuły, ktora uległa paskudnej awarii i trzeba salwować się z niej ucieczką. Problem był w tym, że właz byl jeden, a astronautów trzech... Wymyśliliśmy, że sfrustrowany dowódcą powinien wtedy wskazać palcem ktoregoś z podkomendnych i ryknąć: "Mianuję cię dowódcą!'', a potem rzucić się do wyjścia. Tu tylko gwoli przypomnienia: dowódca zawsze wysiada ostatni. Jeśli komuś wyda to się mało dowcipne, to wszystko w porządku: scena nie została nigdzie umieszczona.
Zresztą mógł zadziałać mechanizm, na który już kiedyś się nadzialiśmy. Nudząc się pewnego razu niemiłosiernie, nagraliśmy na byle jakim magnetofonie moje opowiadanie, uzyczając głosu wszelkim postaciom, urządzeniom i dźwiękom natury. Uśmialiśmy sie przy tym do łez. Niestety, koledzy w klubie, słuchając naszego nagrania, zachowali kamienne twarze. No cóż, zrozumieliśmy, że czasami kontekst ważniejszy od treści.
Ale czasem udawało mi się kogoś poruszyć. Swojego czasu, kiedy dowiedziałem się, że opowiadanie Jacka Inglota zostało skierowane do "Spotkań w przestworzach'' (tom 38661, albo coś koło tego) postanowiłem go o tym zawiadomić. Z racji, iż Jacek zamieszkuje na obrzeżach Wrocławia, musiałem posiłkować się telegramem. Miał treść następującą: "Jacek, straciłeś dziewictwo. stop. Spotkania w przestworzach. stop''. Według późniejszej relacji Jacka, listonosz zrobił awanturę jego rodzicielce, wykrzykując: "Proszę patrzeć co za świnstwa wypisują, na drugi raz z czymś takim nie bede jeździł!''. Z tego co wiem, to rzeczywiście nie zawsze potem jeździł, lecz nie jestem pewien, czy wlaśnie z tego powodu.


I - jak inwektywy Dość charakterystyczną cechą piszących fantastykę jest znaczne emocjonalne zaangażowanie w wygłaszaniu opinii o współbliźnich. Szczególnie widać to w utworach krytycznych, gdzie niejednokrotnie dochodzi do przerostu formy nad treścią. Na szczęście liczba recenzji efekciarskich, operujących "jajcarską'' retoryką ostatnio zmalała. I dobrze, bo tak naprawdę poruszały one i bawiły dość wąski krąg osób piszących i opisywanych.
Główną przyczynę tego swoistego zaangażowania krytyki widziałbym w stosunkowo niewielkiej liczbie autorów, którzy zarazem pełnią rolę krytyków. Tworzy to swoiste rozdarcie między gustami prezentowanymi we własnej twórczości, a obiektywizmem pożądanym u krytyka.
Na plus krytyki środowiskowej z pewnością zaliczyłbym używanie języka potocznego i komunikatywność, dalekie od nierzadkiej hermetyczności krytyki wysokiej. Dzięki temu recenzje są czytane, co można wnioskować chociażby po listach do redakcji.

J - jak jeden z możliwych podziałów
Nie będę pewnie specjalnie odkrywczy, jeśli powiem, że moim zdaniem fantastykę można podzielić na cztery podstawowe grupy. Pierwsza to science fiction, czyli tak zwana fantastyka "twarda'', stechnicyzowana, gdzie łatwo spotkać kosmiczne statki, maszyny czasu bądź roboty. Druga, której korzeni szukać można w świecie baśni i eposów rycerskich, to fantasy - świat magii, bohaterów, smoków i zamków. Kolejna grupa, to wszelakiej maści opowieści grozy, gdzie napotykamy duchy, potwory czy insze złe moce. Do ostatniej zaliczyłbym utwory opisujące zazwyczaj najbliższą przyszłość, gdzie dokonuje się ekstrapolacji pewnych politycznych czy społecznych trendów.
Tutaj może jest dobre miejsce, aby wskazać palcem Rafała A. Ziemkiewicza, który ostatnimi czasy stał się zdecydowanym liderem tej grupy. Jego dobrze przemyślane i "z zębem'' napisane ostatnie książki (np. "Pieprzony los kataryniarza'') mają ten dodatkowy walor, że dzieją się wokół spraw polskich, nieraz nie unikając drażliwych tematów. Jednym słowem, tym pozycjom tłumaczenia raczej nie zagrażają.

K - jak klub fantastyki
Aby było śmieszniej, o istnieniu Klubu Fantastyki we Wrocławiu dowiedziałem się w Warszawie u Andrzeja Wójcika. Pierwsze spotkanie, na które się udałem, było niezwykle owocne. Poznałem wtedy Gienka Dębskiego i Andrzeja Ziemiańskiego. Ten pierwszy właśnie wygrał jakiś konkurs na opowiadanie (wewnątrzklubowy, ale ze wszystkimi szykanami, jak koperty z godłem, jury, no i nagroda). Atmosfera, koledzy, wszystko to sprawiło, że wciągnęło mnie i przez kilkanaście dalszych lat chodziłem na spotkania (głównie w klubie "Index'').
W klubie rozmawialiśmy o literaturze i filmie (nie tylko o fantastycznej proweniencji), często jednak zbaczając ku temu, co nas po prostu interesowało. Trzon grupy stanowiło 8-10 osób, a drugie tyle pojawiało się okazjonalnie. Dominowała płeć brzydka w wieku gdzieś 18-25 lat. Spotkaniom staraliśmy się nadawać konkretne ramy np. czytając własne opowiadania, organizując gry i konkursy czy omawiając twórczość jakiegoś profesjonalisty. Podstawowymi imprezami "dla miasta'' były aukcje książek, które dla wielu zbieraczy były doskonałą okazją uzupełnienia kolekcji. Nawiasem mówiąc, pamiętam, jak na początku lat osiemdziesiątych jeden z kolekcjonerów chwalił się posiadaniem prawie wszystkiego co po wojnie ukazało sie w Polsce z fantastyki. Było tego około 600 tytułów. Ciekawe ilekroć wzrosła ta liczba do dzisiaj.
Aukcje poprzedzało plakatowanie miasta, kiedy to z rulonem pod pachą ruszało się w kilkugodzinny marsz od księgarni do księgarni. Utkwiła mi w pamięci akcja związana z prelekcją popularno-naukową Adama Cebuli, który miał wtajemniczać chętnych w tajniki budowy lasera. Tytuł prelekcji "Pokaz technik laserowych'' natchnął Andrzeja Ziemiańskiego do małej korekty na jednym z afiszy. Kolega rozwieszający zainteresował się treścią ogłoszenia, dopiero gdy dwie przechodzące dziewczyny zaczęły się dopytywać czy w naszym klubie są panie. Nie chcąc tracić na honorze, choć w lekkiej konfuzji, oddalił się szybkim krokiem zostawiając za sobą napis "Pokaz technik seksualnych''. Sądząc po doniesieniach znajomych, plakat wisiał do następnego dnia, kiedy jakaś nieznana, a litościwa ręka zerwała go.
Klub nasz zakończył swoją działalność już kilka lat temu, ograniczając się jeno do kontaktów towarzyskich. Jedyną stałą imprezą został LOF. Wiadomo. Zestarzeliśmy się, więc fantazja już nie ta, a zajęć rodzinnych czy zawodowych przybyło. Jednak widać w tym też swoistego ducha czasu pokazującego, że ruch miłośników fantastyki generalnie stracił swój rozpęd, m.in. na rzecz zwolenników RPG. Daje się jednak zauważyć, że ci ostatni niejednokrotnie dyfundują w stronę literatury i być może kiedyś, na wzór powrotu na ekrany trylogii "Gwiezdnych wojen'', ruch fanowski znowu odżyje.

L - jak LOF
Nazwa: Letni Oboz Fantastyki powstała latem 1980 roku, kiedy to po raz pierwszy skrzyknęliśmy się w parę osób i pojechaliśmy w plener. Poprzedzające wyjazd redagowanie gazetki, głośne czytanie własnych tekstów, liczne konkursy, pisanie opowiadań w kilka osób czy zwariowane bitwy na sprzęt dowolny - wszystko to nadawało spotkaniom niepowtarzalnej atmosfery. W ubiegłym roku byliśmy po raz szesnasty utrzymując tradycję najstarszej nieformalnej imprezy fanowskiej w kraju. Naturalnie wiele się zmieniło. Kiedyś jechaliśmy częściowo za własne pieniądze, a resztę załatwiał Rysiek Krauze ze źródeł studenckich. Teraz szukanie sponsora jest bardziej złożone, ale ostatnie dwa LOFy (dzięki Adamowi Cebuli i Jackowi Inglotowi) znalazły oparcie w Domu Kultury z Ząbkowic Śląskich (uwaga: dawna nazwa Frankenstein). My spędzamy miło wspólny czas, a mieszkańcy mają korzyść w postaci spotkań autorskich czy prelekcji, zarówno popularno-naukowych, jak i filmowych czy kulturoznawczych. Tak nawiasem mówiąc, możemy się pochwalić, że w ciągu tych szesnastu lat gośćmi LOFu była nieomal cała czołówka polskich autorów i żurnalistów, z jego gościem honorowym Markiem Oramusem na czele.
Swoją drogą pamiętam, jak na czwartym LOF-ie marzyliśmy z Andrzejem Ziemiańskim: ``...ach, żeby tak mieć ze sobą video''. Ziściło się prędzej, niż sądziliśmy, już po roku. A dzisiaj?... kto by o tym marzył.

Ł - jak ładne dziewczyny
Temat erotyzmu w polskiej fantastyce wciąż czeka na swego odkrywcę, który musiałby połączyć talent, autentyzm i wyczucie. Na razie kandydata nie widzę... Ten i ów próbuje i pół biedy, jeśli przynajmniej nie jest to do końca serio. Ale tak naprawdę, to wydaje mi się, że siła fantastyki, jako gatunku literackiego, leży w czym innym i specjalnie na jej uerotyzowaniu by mi nie zależało.
Tak na marginesie, w opowiadaniach pisanych wspólnie z Inglotem, podobno wszystkie pikantniejsze szczegóły jemu zostają przypisane. Aby oczyścić mego współautora z zarzutu o nadmiernie rozbudowane libido, stwierdzam, że nie jest to w pełni prawda.

M - jak mistrzowie
Nie potrafię odpowiedzieć, który pisarz jest dla mnie wzorem, owym jedynym mistrzem. Myślę, że przyczyna tkwi w pewnej eklektycznosci moich gustów. Czasem lubię na słodko, a czasem z chrzanem, i to na dodatek z cytryną. Mogę jedynie pokusić się o wyliczenie kilku autorów z brzegu. Z fantastyki będą to: Lem, Schekley, Le Guin, Tolkien czy Howard. Z literatury "wysokiej'': Vonnegut, Kundera, Cortazar, Irving czy Eco.
Właściwie mogę powiedzieć jeszcze jedno: nigdy nie powinno się czytać samej fantastyki. To straszliwie zniekształca proporcje i, co tu mowić, w sumie zubaża. Pamiętam do dzisiaj jak kiedyś czytałem "Czarną chmurę'' Hoyle'a, a póżniej akurat trafiłem na "Jednorożca'' Updike'a. Książka Hoyle'a nie była taka zła, ale po jej lekturze, czytając Updike'a, miałem fizyczne odczucie oporu jaki stawia samo slowo pisane. Lecz, aby nie bylo wątpliwości, dopiero czując ten opór w pełni, mogłem smakować język autora i świat przedstawiony. Życzę takich odczuć każdemu.

N - jak nauka
Zadano mi pytanie: Czy nie lepiej być lubianym pisarzem, niż przeciętnym naukowcem, bo czyż u nas można być wielkim? Myślę, że pytanie kryje w sobie odpowiedź, jakiej oczekuje jego autor. Ja jednak odpowiem na swój sposób. Kariera sama w sobie, nie wydaje mi się celem aż tak ważkim. Z kolei, czy wielkim jest ten, który dorówna sławą i ważkością odkryć Einsteinowi? Jeśli tak, to tylko odlożyć dlugopis i zająć się czymś pożyteczniejszym, np. opiekaniem hot-dogów, gdyż na dobrą sprawę szanse są zerowe. Wydaje mi się, że między przysłowiowym Einsteinem a nieudacznikiem istnieje jeszcze wiele stopni pośrednich, z których niejeden może przynieść człowiekowi dużą satyfakcję. Ja w każdym razie czerpię dużo radości z uprawiania fizyki, a fantastykę czy popularyzację nauki traktuję, jako swoisty płodozmian intelektualny. Nigdy nie chciałbym rezygnować z radości, jakie daje mi "pisanie'' i ciągnie mnie do niego, szczególnie, kiedy nie mam czasu. Ale również kusi mnie fizyka, i co tu długo mówić, ją właśnie stawiam na pierwszym miejscu.


CDN...