PUBLICYSTYKA


Copyright © by Radosław Kot, 1997

Radosław KOT

Wyższa kotologia

Kilka lat temu, gdy dobierałem jeszcze repertuar do serii fantastyki pewnego nie istniejącego już wydawnictwa, zamyśliłem wydanie zbioru opowiadań monotematycznych - o kotach. Ponieważ na samą ideę publikacji zbioru tekstów polskich autorów dział zbytu dostawał wówczas drgawek, a szef intensywniej niż zwykle interesował się pogodą za oknem, stanęło na imporcie. Pierwszymi dwoma książeczkami, które wpadły mi następnie w ręce były zbiory powstałe pod patronatem Andre Norton CATS OF WONDER i MORE CATS OF WONDER. Wziąłem się do czytania i... niestety. Po niejakim zastanowieniu spytałem agencję, która książki owe udostępniła, czy uzyskam zgodę na wybranie najlepszych utworów z obu zbiorów, aby sklecić jedną, w miarę przyzwoitą książkę. O ile pomnę zgodę nawet dostałem, tyle że sprawa skończyła się wraz z wydawnictwem.
Co jednak mnie aż tak przeraziło? Opowiadań były tam łącznie ze trzy garście, wszystkie praktycznie o kotach, jednak z połowa, chociaż natchniona uwielbieniem futrzastych, reprezentowała poziom myszy drugiej świeżości. Na przykład coś takiego, tytuł akurat pamiętam oba zbiorki odpłynęły wraz z inwentarzem wydawnictwa): "Bismarck" and The Bomber - marynarze z załogi lotniskowca Ark Royal wyławiają (w rejsie z Gibraltaru, gdy zespół ten, z Renownem, płynął przeszkodzić uciekającemu Bismarckowi) z oceanu kota. Ma on obróżkę z plakietką HMS Hood. Wysuszony kocur przemyca się następnie na pokład Swordfisha, który leci torpedować niemiecki pancernik. W kulminacyjnej chwili cudownym sposobem przenosi się na mostek tamtego, i tak odwraca uwagę wszystkich, że ci nie zauważają torpedy (tej najważniejszej, która zniszczyła urządzenia sterowe). Potem wraca i jest już normalnym kotuchem imieniem Bomber. I tak wiemy, czemu "polowanie na Bismarcka" nie zakończyło się totalnym blamażem Royal Navy. Niby wiele się zgadza: wątpię, by na przerażająco długiej liście poległych na krążowniku liniowym Hood nie było również i pokładowego kota. Mało która załoga nie miała wówczas swoich pupili. Dotyczy to szczególnie flot Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, ale i amerykańskiej i innych, wiadomo że koty były nawet na polskim Garlandzie. Idea - iż kot w kolejnym żywocie pomścił całą swą okrętową rodzinę, OK (chociaż przyczyna zatonięcia Hooda nie została wciąż definitywnie i bezsprzecznie określona) jednak co do szczegółów, to jak dla mnie granice bezsensu zostały tutaj cokolwiek przekroczone, i to "na rympał", a nie sposobem.
Po takim doświadczeniu informację o planowanym zbiorze "kocich" opowiadań polskich fantastów przyjąłem z uczuciami nieco mieszanymi, jednak gdy tylko się pokazał - kupiłem. Potem przeczytałem. Następnie nie cisnąłem nim o ścianę.
A teraz postanowiłem jeszcze rzecz skomentować. Czemu ja? I czemu ten akurat zbiór (tyle jest przecież książek)? Jeden powód jest oczywisty. Drugi, to kilkadziesiąt lat lektury fantastyki. No i powód zasadniczy, jeden w wielu osobach, których rachubę straciliśmy już dawno, wszelako sześć ich mieszka z nami.
Jak we wszystkich podobnych zbiorach, tak i tutaj można przeprowadzić podział wedle klucza: które opowiadania są naprawdę o kotach, a w których można by owego kota zastąpić jakimś innym zwierzakiem (lub zgoła przedmiotem), a nikt by nawet roszady nie zauważył. Biorąc pod uwagę zamierzenia wydawców, takie właśnie kryterium oceny zdaje się być w przypadku zbiorku TRZYNAŚCIE KOTÓW najstosowniejszym, chociaż nie musi, oczywiście, pozostać jedynym.
I tak, najbardziej przypadkowym tekstem zdaje się być opowiadanko Marcina Wolskiego Worek - stereotypowa straszynka z nierozwikłanym końcem sugerująca, że wielkie koty drapieżne są niebezpieczne, a rodzą się w workach i znikają bez śladu, wrabiając nas w sprawy kryminalne. W podtekście mamy zwykły ksenofobiczny zespół lękowy, tekst akurat dla tych, którzy kotów się boją (są tacy!), po zmianie kota na fikusa o złych wibracjach listnych będzie dobry i dla antydoniczkowców roślinnych. Gdyby przeczytał tekst nam pan Włudarski, pewnie byłoby miłe, ale to se ne vrati...
Dość podobne w założeniu wydają się teksty Eugeniusza Dębskiego Aaa, kotki dwa, Jacka Dukaja Ponieważ kot, Andrzeja Zimniaka Rozpakuj ten świat, Evitt, Piotra Goraja Ale kyno! oraz Konrada Lewandowskiego Rydwan bogini Freyi. Grupuję je razem, chociaż różnią się i poziomem literackim, i znajomością spraw kocich jak i wielu innych, jednak wszystkie, jak sądzę, opierają się na jednym i tym samym przekonaniu potocznym - kot to stworzenie tajemnicze, licho wie czemu, tak już jest, za diabła nie dowiemy się co w nim siedzi, to nie na ludzki rozum.
Wszelako, jak wspomniałem, są i różnice. Eugeniusz Dębski przedstawia zdolności kota jako telepaty projekcyjnego (nazwijmy to w ten sposób). Detal, że w tym przypadku zdolność ta przywodzi do złego, ważniejsze, iż budzi pewne osobliwe skojarzenia. Nie zaliczam się do osób, które "wierzą w telepatię, teleportację, UFO, lewitację i ducha Napoleona", jednak skłonny jestem akceptować fakty. W tym przypadku fakt przybiera postać zakłóceń rozkładu statystycznego. Nie twierdzę, że jednocznacznie czegokolwiek to dowodzi, jednak jest: wielokrotnie doświadczyliśmy sytuacji, gdy koty, niekoniecznie dobrze nam znane, zdawały się wywierać prosty wpływ na nasze zachowanie (inni też to, jak wiem, zauważają, starczy wspomnieć relacje Andrzeja Urbańczyka z kontaktów z Myszołowem). Czy to telepatia? Nie wiem i raczej wątpię, prawdopodobniejszy zdaje mi się odbiór sygnałów podprogowych przez osoby nawykłe do kontaktów z kotami (m.in. silne rozwnięcie empatii), chociaż wszystkich znanych mi zajść to nie tłumaczy.
Ponieważ kot Jacka Dukaja realizuje niemal wzorcowo tezę zarysowaną chwilę temu - tajemna siła tkwi w kocie, której nikt "normalny" nie pojmie, nie wykorzysta. Powiedziałbym, że to łagodna mitologizacja kota, "naukowa bajeczka".
Andrzej Zimniak informuje nas, że "na początku był kot". Czemu nie? Jest to istota piękna, zdawałoby się że idealnie ukształtowana, jedyny byt, który w tym tekście nie poddał się "rozpakowaniu". Czyli - byt niepodatny na interpretację, struktura doskonała, w podtekście zaś - również niezrozumiała, chociaż bez wątpienia wyższa.
Podobnie poniekąd zdaje się widzieć sprawę Konrad Lewandowski, jednak tutaj niezrozumiałość (z definicji) idzie w parze z ksenofobią (poprzednie trzy teksty tego lęku były zasadniczo pozbawione). Owszem, próbuje wniknąć głębiej, jednak tam, gdzie inni dostrzegają ciepło uczuć i empatię, on widzi zagrożenie, źródło lęku. Najbardziej ze wszystkiego tekst kojarzy mi się ze średniowiecznymi straszakami, kiedy to duby smalone o kotach rozpowiadano. W sumie jakby nieco rozwnięta wersja Worka Marcina Wolskiego, wniosek dla mnie ten sam - lęk przed kotem tkwi w nas samych, kot nie ma z tym nic wspólnego, chociaż jego "inność" prowokuje wielu ludzi do przypisywania mu cech możliwie diabolicznych.
" Ale kyno!" Piotra Goraya - to chyba cyberpunk (chyba, boć to rozróżnienie na cyber i niecyber wydaje mi się sztuczne). Czy można skocieć poprzez pobyt w rzeczywistości wirtualnej? Czemu nie, jak ktoś bardzo chce... Zaś na marginesie tego opowiadania pojawia się kwestia różnic psychiki psa i kota. Spór to dawny (toczony przez wielbicieli jednych i drugich) i trudny do rozstrzygnięcia, gdyż opierać się można jedynie na przesłankach, brak jednoznacznych wyników np. testów na inteligencję. Konrad Lorenz sugerował wyższość inteligencji psów, jednak koronnym dowodem było dlań, iż "psy potrafią oszukiwać", co mogę spokojnie obalić, gdyż koty także (Lorenz obserował pilnie psy, ale systematycznej obserwacji kotów nigdy nie prowadził).(1) Cechy anatomiczne przemawiają na korzyść kota (proporcje między trzewio a mózgoczaszką), obserwacja rozwoju psychicznego kociąt i szczeniąt ujawnia znacznie większą inwencję tych pierwszych. Analiza faz snu sugeruje zaś dwuipółkrotną przewagę złożoności psychiki kociej nad psią (czas marzeń sennych u psa na cały okres snu 6%, u kota 15%, u człowieka przeciętnie, przy IQ=100 - 20%, u osobników powyżej IQ=150 - 26%)(2). Czemu zatem potoczny sąd głosi inaczej? O tym jeszcze poniżej.
Reszta opowiadań nosi już, jak sądzę, cechy bardziej "kocie", przynajmniej w tym znaczeniu, iż odnajduję w nich próby odtworzenia kociego świata, przynajmniej w drobnej części.
Nieco poetyzująca (jak zwykle chyba) Ewa Białołęcka ("Usta Boga") zostawia wrażenie, iż przyjęcie pewnych cech psychiki kotuchów byłoby całkiem na rzeczy(3) . Już wielu wcześniej opisywało, iż najlepiej przemiany kulturowe inicjować poprzez "inżynierię religijną" (np. Frank Herbert), tak jest i tutaj. Tekst (jak dla mnie) nazbyt zdobny w motywy roślinne, jednak po kociemu ciepły.
"Źrenice" Macieja Żerdzińskiego - przykład zapewne nadintepretacji (wszelako jakby baśniowej), aż tyle po kocie bym nie oczekiwał, chociaż, jak wspomniałem wcześniej, są one znacznie inteligentniejsze, niż wielu sądzi. Po wielu latach znajomości z kotuchami stwierdzam stanowczo, że gdybym chciał kiedyś szukać innych jeszcze "braci mniejszych", przy czym właśnie poziom rozgarnięcia miałbym brać przede wszystkim pod uwagę, to byłbym w kropce. Naprawdę inteligentne papugi są bardzo rzadkie (i zapewne drogie), goryle czy szympanse w bloku to chyba nie najlepszy pomysł (z wielu powodów), zaś delfiny odpadają w przedbiegach w przyczyn technicznych. Wspomniany tekst zaś, chociaż pełen emocji, jest jednak wyciszony, owe emocje jakby na miejscu, zaś bohater mur ksenofobii i własnych urazów mimo wszystko, jak sądzę, przechodzi. Uznaje w zwierzu partnera, chociaż po niewczasie.
"Dotyk pamięci" Tomasza Kołodziejczaka - czytałem to z potknięciami, ale i uporem. Tam jest żywy kot. Potoczne sądy gdzieś znikają. Pojawia się dialog ze zwierzakiem i nieważne, że onże nie odpowiada tym samym językiem. Mamy próbę jego zrozumienia. Podejście nadal rzadkie (chociaż to samo próbował czynić Dante - kilkaset lat temu, kiedy reszta najbliższego nam świata szykowała się z fanfarami na przyszłe triumfy behawioryzmu!). A poza tym - czy kot potrafi konsolidować, łączyć ludzi... I to jak! Tutaj tylko symbolicznie, na ile okoliczności dały mu szansę (widać, że pod ogonem ma wszelkie ludzkie podziały społeczne - to prawidłowość). W sytuacji bardziej sprzyjającej czyni to jeszcze lepiej, pod warunkiem wszakże, że otaczający go ludzie akurat się do tego nadają.
I właśnie, nie każdy potrafi nawiązać kontakt z kotem (zwykle winiąc za to kota, nie siebie). Przyczyna zasadnicza, jak sądzę, tkwi w naszych odmiennych cechach gatunkowych wyrażających się formami życia społecznego. Człowiek (podobnie jak szczur czy pies) jest stworzeniem stadnym, co warunkuje z kolei wysoki poziom agresji wewnątrzgatunkowej, ostrą rywalizację, skłonność do hierarchicznego postrzegania rzeczywistości społecznej i całej innej. Koty żyją gromadnie. Ich instynkt stadny jest dość słaby, przez skłonne są do nawiązywania związków partnerskich raczej (w tym międzygatunkowych), niż jakichkolwiek innych. Człowiek dominuje nad psem, dla psa jest to "normalne", gdyż w jego świecie albo się panuje, albo ulega. Kot podobną próbę podporządkowania go sobie interpretuje jako nieuzasadniony akt agresji. Stąd właśnie mniejszość ludzi potrafi żyć z kotem pod jednym dachem - tylko ci, którzy zdolni są do wyjścia ponad swoje uwarunkowania filogenetyczne (stadność) i nie są skrajnymi konformistami. Stąd też, jak sądzę, biorą się kłopoty z pojęciem ich psychiki - są niezależne, "chodzą swoimi drogami" i tak dalej. Po prostu umykają prostemu wzorcowi naszego pojmowania rzeczywistości społecznej, nie wpasowują się w naszą postać "reguły dziobania", jak czynią to psy. Wielu autorów opracowań o kotach zauważało już, iż typy autorytarne (w tym i wiele postaci historycznych) zazwyczaj kotów nie cierpią (jak np. Tolkien, że wypomnę autorowi Władcy Pierścieni jeszcze i to).
"Kot typu Stealth" Włodzimierza Kalickiego - udana groteska i marzenie wielu kotolubów. Ogólnie wyczucie całkiem dobre. Armia w wydaniu ludzi skociałych nie miałaby prawa opierać się na drylu (patrz powyżej), ale sam pomysł przeróbki kocięcia na układ stealth jest poroniony. Panie Włodzimierzu, po co dręczyć kociaka, skoro one i tak potrafią przemknąć niezauważone w nadziwniejsze miejsca? Nie bawiły się z panem nigdy w grę "Gdzie jest kot?"
Andrzej Sapkowski pojawia się dwa razy, znanym już z kilku przedruków opowiadaniem "Muzykanci" oraz tekstem "Złote popołudnie". To pierwsze, to już klasyka (niestety, nawet gdyby autor miał uznać, że bycie klasykiem to gorsze, niż Montezuma's Revenge). Zaś owo popołudnie - fragment Alicji z Krainy Czarów opowiedziany z puntu widzenia wiadomego kota. Po prostu perełka. No i właśnie. Gadają różni tacy, że kot przywiązuje się tylko do miejsca. Owszem, jak brak mu rodziny, to dominuje w nim cecha gatunkowa, czyli terytorialność. Gdy ma ludzką rodzinę, to ona jest zwykle najważniejsza (w układzie partnerskim oczywiście). Poza tym ten akurat tekst (mocno erudycyjny, jak zwykle w przypadku Andrzeja Sapkowskiego) komentować byłoby trudno, trzeba go po prostu posmakować.
Zaś "Muzykanci" są z innego zupełnie świata, czyli dokładnie naszego, nie krainy Alicji. Włodzimierz Kalicki podsuwa, jak radzić sobie z sadystami, fajnie by było, Andrzej Sapkowski przywołuje do rzeczywistości.
Przypomina się, iż to Polska właśnie ma w Europie największą ilość "bezdomnych" zwierząt na liczbę mieszkańców. Proszę, jak przodujemy! Zaś owi sadyści - w większości to po prostu osoby emocjonalnie niedorozwinięte, bezrefleksyjnie odmawiające zwierzakom każdego prawa, prócz prawa do cierpienia. Ba, wielu z nich najpewniej nie pojmuje nawet, że zwierzak może cierpieć. Stąd blisko już do utrwalenia zachowań kompensacyjnych - jestem sfrustrowany, kopnę psa, zabiję go, ulży mi. Tzw. "przemoc domowa" jest ciągiem dalszym tego samego zjawiska. A niemal wszystko to dzieje się w rodzinach "normalnych". Każdy z nas zna najpewniej co najmniej jednego takiego osobnika, którego oburza, gdy widzi serdeczność okazywaną zwierzakowi.(4) Na marginesie - układ PRL-u rzecz wzmocnił, cofając nas znacznie, bowiem nie dopuszczał tworzenia grup wypływów działających, aby świadomość w tej kwestii (i wielu innych, pokrewnych) poprawiać. Jak twierdzą niemieccy działacze, pod koniec lat osiemdziesiątych okrucieństwo wobec zwierząt było w RFN zjawiskiem już zanikającym. Sytuacja pogorszyła się dramatycznie po zjednoczeniu... Jednak nie tylko to - nasza "normalność" wymaga solidnej przebudowy, co może się udać, chociaż nie dziś, nie jutro, i tylko w powiązaniu z rozwojem gospodarczym i zmianą struktury uwarstwienia naszego społeczeństwa. W każdym innym przypadku, jak sądzę, Krostowaty przejdzie przez Zasłonę i żadne muzykowanie ani nas, ani zwierzaków nie uratuje.
I na koniec opowiadanie, które jawi mi się jako najbardziej kocie: Marobet Iwony Żółtowskiej. Od początku ujęło mnie przede wszystkim swojsko naturalnym podejściem do kociej osoby. Kot nie ma właściciela - kot ma opiekuna (drobiazg może, ale zapomina o tym rozróżnieniu nawet większość autorów poradników dla kociarzy). Kot zawsze należy do rodziny - a gdy już należy, to ma takie samo prawo do opieki i troski jak ludzie w tej rodzinie (w normalnych domach odnosi się to naturalnie do każdego zwierzaka). Dla kociarza oczywiste, ale miło jest spotkać kogoś, kto na "dzień dobry" powiada to samo. Sytuacja: kot próbuje odnaleźć się po przeprowadzce do nowego domu. Tęskni za starą swą siedzibą, ale nie chce porzucać rodziny. Jak mu pomóc? Autorka przedstawia rzecz całkiem przytomnie: po pierwsze, dodać mu towarzystwo (koty są bardzo towarzyskie, zasadniczo nie należy nigdy brać docelowo jednego tylko kota do domu). Po drugie, uatrakcyjnić siedzibę (np. kocimiętka) oraz powiązać go emocjonalnie z nowym miejscem (pozytywne przeżycia). Pomysł ożywienia starego, zimnego gmachu (osoba nieco Italię znająca powiedziała mi, że w Toskanii faktycznie takie się trafiają),
tutaj metaforyczny (nadanie Imienia), daje się przełożyć na mniej metafizyczną, ale skuteczną praktykę. Oczywiście, znajdą się sarkający, czy warto sobie zadawać tyle trudu dla kota. Dla mnie to pytanie człowieka, który sam potrzebuje pomocy. Podobnie jak kwestia wykarmienia kocięcia pipetką.(5) Czy warto? Nasz najmłodszy trafił do nas w drugiej godzinie życia (kotka nie miała pokarmu). Jakby kto miał jeszcze wątpliwości, to starczy spojrzeć teraz na Uszka, by wiedzieć, że warto.
Jak to było? "Najgłębsze czeluści piekielne zarezerwowane są dla tych, co nie dbają o swoje zwierzęta, szczególnie o koty"(6). Starszy pan wiedział, co pisze.
Do wspomnianych we wstępie do zbioru przez panią Danutę Górską nazwisk dodać by mógłbym jeszcze kilka: Michael Moorcock, Chelsea Quinn Yarbro (zdjęcie jej drugiej kotki, po naszemu Letycji, wisi u mnie na ścianie), Alan Dean Foster, Cordwainer Smith (sporo racji miał, skubany, jeśli chodzi o tę subtelność psychiki), Terry Pratchett... W tym światku koty zdają się być wyraźnie cenione.
I stąd zastanawia mnie, czemu brak w zbiorze "Trzynaście kotów" innych jeszcze rodzimych autorów. O jednym słyszałem, iż uznał propozycję włączenia się za obraźliwą (w każdym razie tak to zabrzmiało). A reszta co? Też jest ponad to, czy tylko pomysłu lub czasu zabrakło? Z dawnych tekstów również coś by jeszcze można wybrać (np. opowiadanie Maćka Parowskiego), ale rozumiem, że zasadniczo miały się tu znaleźć premiery.
I to już cały zbiorek - oceniony jednostronnie, oczywiście, z punktu widzenia nieco wyedukowanego w materii kociarza. Ale przecież właśnie dla kociarzy został wydany. A reszta? Niech też poczyta, może się czegoś nauczy. Przynajmniej tego, że są ludzie(7), którzy chcą dbać o swoje (i nie tylko) zwierzęta, a szczególnie o koty, i za cholerę nie zamierzają się tego wstydzić.

Radosław Kot

-----------------------------------------
Trzynaście kotów, antologia; pomysł i opracowanie Danuta Górska i Mirosław Kowalski, SuperNOWA, Warszawa 1997, s. 284, cena ok. 21 zł.
-----------------------------------------
1. Konrad Lorenz Tak zwane zło i I tak człowiek trafił na psa.

2. Za artykułem Bernarda G‚ni‚sa, polski przedruk FORUM nr 51/52 1997.

3. Dopowiadając w skrócie: struktury stadne zdają się być korzystniejsze dla przetrwania gatunku w warunkach ostrej rywalizacji w obrębie niszy ekologicznej - współpraca, np. przy polowaniu, silna specjalizacja albo anatomiczna (owady) lub poprzez tworzenie sztywnych wzorów ról społecznych (szczury, psy, ludzie) - jednak po uzyskaniu dominacji gatunku w obrębie niszy zaczynają jakby wadzić: ewolucja ludzkich społeczeństw rozwiniętych zdaje się zmierzać obecnie od form uwarunowanych stadnością (społeczeństwo - państwo - wyraźnie hierarchiczne, zamknięte, nietolerancyjne) ku formom gromadnym (zróżnicowanie równoprawnych ról społecznych, rezygnacja z uniformizacji - owocem tego dążenia jest uznanie istnienia czegoś takiego, jak prawa jednostki - to stosunkowo nowy wynalazek). O tyle właśnie Fritz Leiber miał rację - koty (prócz lwów) tworzą struktury społeczne wyższego "rzędu ewolucyjnego", niż ludzie. My dopiero ku temu (zapewne) dążymy. W tym też tkwi sekret wpływu kota na ludzką rodzinę - on nie tylko przyjmuje wzory zachowań od ludzi, ale i sam je "propaguje", wpływając w mniejszym lub większym stopniu na domową atmosferę (głównie łagodząc przejawy "koszarowości").

4. Słyszane czasem przy takich okazjach uzasadnienie, iż jak można trwonić czas, siły czy pieniądze na zwierzaki, gdy tylu ludzi potrzebuje pomocy, to pozornie gładka wymówka. Idąc dalej tym tropem, należałoby uznać, iż nigdy nie będzie można pomagać zwierzakom, gdyż najpewniej zawsze gdzieś na świecie (zawsze - czyli w możliwej do objęcia myślą przyszłości) będą jacyś ludzie potrzebujący pomocy. Zresztą, przytłaczająca większość tak mówiących nie kwapi się wcale, by pomagać wspominanym z rzekomym współczuciem ludziom, zaś ci naprawdę coś robiący rozumieją zwykle, że nie można pomagać jednej tylko grupie, odrzucając drugą. To jedność - nie ma wrażliwości "na ludzi" i wrażliwości "na zwierzaki" - wrażliwość jest niepodzielna. Również, jeśli chodzi o skutki społeczne propagowania postaw "współodczuwających".
To teoria - ostatnio trafił mi się taki sąsiad - wrócił skądś, i po dwudziestu latach posiadania mieszkania zaczął mieszkać - dość paskudny starszy pan. W praktyce uporać się z kimś tak aroganckim trudno. Pozostaje robić swoje, ale gdyby ktoś znał szczególnie pomysłowe sposoby pacyfikacji podobnych osób (w granicach prawa, jakże by inaczej) to chętnie posłucham.

5. I w Polsce jest już ciut lepiej. Nie trzeba pipetki, dostępne są i smoczki dla kociąt, i substytut kociego mleka w proszku. Gdyby nie było mleka, może być tłusta - ze 12% co najmniej - śmietanka. Kocie mleko ma wiecej tłuszczu niż krowie, toteż karmienie chudym mlekiem jest dla kociąt zabójcze. Potem można zacząć podawać kaszki z mlekiem (wedle smaku) i przeciery z porządnych pasztetów. Jeśli kocię nie ssało w ogóle matki, dobrze jest jak najwcześniej zadbać o podstawowe szczepienia.

6. Robert Heinlein Piętaszek, tłum. Andrzej Bis, s. 146.

7. Jeśli czegoś mi w zbiorku (pod względem formalnym) brakuje, to notek o autorach i o ich kocich kompetencjach - ogólny stan zakocenia kilkorga z nich znam - jednak tylko kilkorga.


Copyright by © Magdalena Kowalczyk

Magdalena Kowalczyk

SIŁY CIEMNOŚCI W TWÓRCZOŚCI STEPHENA KINGA

Powszechnie wiadomo, że 98 % literatury opiera się na walce Dobra ze Złem . W tej, czy innej formie. Pozostałe 2 % stanowią wydawnictwa Harlequina opierające się na walce kobiety z hormonami, też złymi, bo nie dającymi spokojnie spać.
Nie inaczej sprawa się ma z utworami z gatunku horroru czy thrillera. Właściwie, to właśnie tutaj problem owej odwiecznej walki jest szczególnie uwypuklony. Można powiedzieć, że stanowi esencję tych gatunków. Co więcej, Zło jest tutaj obecne w atmosferze, postaciach, wspomnianych wcześniej hormonach oraz nawet w osobie pozytywnego bohatera.
Dobro przedstawione jest zwykle w postaci młodego człowieka dowolnej płci, samotnego lub właśnie rozstającego się z bliskimi osobami w sposób dramatyczny, co popycha go do walki z powodem owego dramatu czyli Złem.
Całkiem inaczej wygląda Zło. Tutaj autorzy posiadają wielkie pole do popisu i jedynym ich problemem może być brak wyobraźni. Jednemu autorowi, jednakże braku wyobraźni zarzucić nie można. Jest nim, oczywiście, największy twórca horroru - Stephen King, nie na darmo zwany Królem Stefanem I. Straszy nas ten pan już od z górą dwudziestu lat i nie wiem, jak wam, ale mnie jeszcze się to nie znudziło.
W trakcie lektury horroru nie wierzymy w to, co czytamy. Bardziej zrozumiałym złem jest dla nas samotność, nienawiść czy kradzież niż latające talerze, wampiry czy upiory. Dlaczego więc przykrywamy się szczelnie kołdrą kiedy idziemy spać bojąc się, że coś sięgnie spod łóżka i złapie nas za nogę. Wymyślamy najprzeróżniejsze potwory i monstra.
Niestety, nasze rozważania musimy ograniczyć do bardziej szczegółowego tematu, to jest demonów, diabłów i satanizmu. Tutaj też muszę sprecyzować: za siły ciemności uważam nie tylko diabła, demony i temu podobne, ale również stworzenia nocy jak wampiry i wszelkie zło nie pochodzące od człowieka, zarówno to wytłumaczalne jak i niewytłumaczalne. Nie da się ukryć, że szersze omówienie twórczości Kinga zajęłoby jakieś dwie doby, a i to mogłoby nie wystarczyć.
Skupmy się...
Od wieków Zły wędruje po świecie by zdobyć dusze grzeszników. Tyle, że jak to u Kinga, Zło ma własną postać, i oto przybywa do miasta. Oczywiście miastem jest Castle Rock.
Przybysz jest starszym panem, niezwykle czarującym i miłym i dla każdego ma coś dobrego. A dokładnie - dla każdego ma to, o czym ten marzył od dawna. W zamian za ów przedmiot nie wymaga wiele, zaledwie parę centów i... przysługę. Tak więc niemal każdy w mieście spieszy do małego sklepiku i wychodzi z pakunkiem i dziwnym, nieco zagubionym wyrazem twarzy. Nikt w ramach przysługi nie musi nikogo zabijać, tylko spłatać mały figiel, o resztę zadba już sama ludzka natura. I tak stopniowo mieszkańcy miasteczka na skutek zaostrzenia dawnych konfliktów zaczynają się zabijać. Nikt nie kojarzy owych drobnych psikusów z coraz gorszą sytuacją w mieście. Za wyjątkiem dzielnego szeryfa Pangborna, który jako jedyny niczego nie kupuje w tym dziwnym sklepiku.
Sam właściciel sklepu wspomina czasami początki swojej kariery - jakieś dwa tysiące lat temu był taki cieśla... , ale nie ujawnia swojej tożsamości do końca. Daje nam tylko zajrzeć do swojego notesiku, gdzie skrzętnie zapisuje nazwiska tych, z którymi zrobił interes. Oni już oddali mu swoje dusze. A on z wielkiego finałowego pożaru wychodzi nietknięty i mówi: Jacyż wy ludzie jesteście patetyczni.
Podobny motyw zaistniał w "Miasteczku Salem". Tutaj również zło przyjeżdża do miasta pod postacią właściciela sklepu - tym razem z antykami. W zasadzie, tych właścicieli jest dwóch, jeden nawet jest człowiekiem. Drugi - wampirem. Wygląda jak z filmu grozy z lat trzydziestych: łysy, wysoki, szczupły itd. Oczywiście ma żarzące się na czerwono oczy. I zabija wysysając krew. Ci wyssani później stają się także wampirami więc po paru nocach mamy pełne miasteczko krwiopijców.
Pomijając nieco może infantylną fabułę, mamy tutaj wspaniałe opisy jatki, jak również różnych sposobów upodlenia, czy tez skażenia złem, przykładem może być opis księdza, nieco zapijaczonego i tracącego wiarę, pijącego krew wampira. Od tej chwili nie może on wejść do kościoła i jako przeklęty wyjeżdża z miasta, choć nie musi bać się dzieci nocy, które go nie tkną. Decydującą rolę w walce ze złem ma w tym utworze sama wiara. Gdyby ksiądz pewien był mocy swojej wiary, to pokonałby przeciwnika, niestety w decydującej chwili tej wiary mu zabrakło i krucyfiks w jego ręku stał się tylko nic nieznaczącym przedmiotem.
Naturalnie wampir ma znacznie groźniejszego przeciwnika i z jego ręki ginie. Jest nim pisarz przybywający do miasta po wspomnienia i natchnienie. Za towarzysza ma małego chłopca, którego hobby to horrory i młodą dziewczynę, która niestety staje się wampirem i którą jest zmuszony zabić - scena żywcem wzięta z "Draculi".
Motyw wampirów w mieście Salem powtarza się również w opowiadaniu "Ktoś przy drodze" ze zbioru "Nocna zmiana". Tam jednakże wampiry nie występują a jedynie jakby sama groza i nastrój. Są wspomniane jako "coś złego" w Salem. Istoty te jak syreny wzywają podróżnych do zatrzymania się i opętują swoim urokiem. Są nieokreślone, mgliste, jakby były tylko zarysem postaci z "Miasteczka Salem".
Wracając do tej powieści - występuje tutaj także motyw domu Marstenów - budynku, który przechowuje zło w postaci atmosfery, wspomnień. Źli ludzie, którzy tam niegdyś mieszkali pozostawili po sobie swoistą aurę, która może mieć wpływ na ludzi tam później zamieszkają, lub właśnie jak w "Miasteczku Salem" przyciąga dalsze zło.
I tak docieramy do Hotelu Panorama z "Lśnienia". Hotel ten podobnie jak ów wspomniany wcześniej dom Marstenów przechował zło wszystkich zamieszkujących tam gości, szaleństwo twórcy i zarządcy i miał niebagatelny wpływ na psychikę głównego bohatera oraz losy jego rodziny i nie tylko. Wróćmy może do tematu wampirów: występują one jeszcze przynajmniej w dwóch opowiadaniach. Pierwsze z nich to " Nocny latawiec" ze zbioru "Marzenia i koszmary". Opisany tu wampir jest znów jak z komiksu: ubrany na czarno, w pelerynie podbitej na czerwono, długie zęby i ostre pazury. Robi istne jatki na lotniskach. Bo nie lata na skrzydłach ale samolotem, śpi w jego ładowni pełnej ziemi. bohater opowiadania jest reporterem i podąża tropem sensacji. Kiedy na nią trafia, to żołądek odmawia mu posłuszeństwa. I tutaj następuje jedna z najbardziej chyba humorystycznych scen w ogóle u Kinga. Pochylając się nad umywalką spogląda w bok i w lustrze widzi strużkę czerwonego moczu wypływającego znikąd, jakby materializującego się w locie. Możecie sobie wyobrazić sikającego wampira? Tak, w lustrze go nie widać, jedynie produkt jego przemiany materii.
Drugim, niemal równie humorystycznym opowiadaniem jest "Popsy" z tego samego zbioru . Tutaj spotykamy małego chłopca porwanego przez paskudnego człowieka, który zajmuje się takimi porwaniami niemal zawodowo. Cóż, kiedy chłopiec jest przekonany, że jego Popsy go uratuje i nie traci nadziei. Chłopiec opowiada, że Popsy umie latać i zaraz ich dogoni, poszedł tylko znaleźć coś małemu do jedzenia. Biedny człowiek nie spodziewa się, że porwał małe wampirzątko i za chwilę stanie się jego kolacją.
Koniec z wampirami.
Przejdźmy do innych ciemnych stworów. Na przykład batmanów. Nie chodzi o tego Batmana, ale o istoty rodem z piekła - obrzydliwe, obleśne, żadne władzy i mordu. To temat opowiadania "Ludzie godziny Dziesiątej". Według Kinga dojrzeć ich mogą tylko ci, którzy palą, ale doszli ze swoim nałogiem do ładu. To znaczy w czasie pracy na przykład wychodzą na chwilę w czasie lunchu na papierosa, nie palą w domu przy dziecku, itd. Wynika to ze swojego rodzaju równowagi i to ona właśnie prowadzi do zmian pozwalających wreszcie zobaczyć, że nie wszyscy ludzie to ludzie.
Podobne istoty występują w "Udręce małych dzieci" ponownie ze zbioru "Marzenia i koszmary". Potworami są dzieci. Na początku nie wszystkie, potem jest ich coraz więcej. Nie wszyscy je widzą, jedynie stara nauczycielka. Zauważa kątem oka jak ich twarze zmieniają się ze słodkich dziecięcych na potworne i nieludzkie. Pokazują swoje prawdziwe oblicza tylko jej, tak , że wszyscy myślą, że zwariowała, aż w końcu zaczyna strzelać do potworów. Prawdziwy koszmar w podstawówce! Nauczycielka zamordowała siedmioro dzieci! Krzyczała: One są potworami!.
Zbliżony element występuje w opowiadaniu "Czasami wracają" z "Nocnej Zmiany". Nowy nauczyciel przychodzi do szkoły i tam również zaczynają napływać nowi uczniowie. Wydają się mu jakoś znajomi. Przypominają mu chłopców, których znał kiedy chodził do szkoły. Wspomina jak wtedy razem z bratem szedł torami kolejowymi i przez tunel i jak tam zostali zaskoczeni przez grupę starszych chłopców. Wtedy jego brat został zabity, on uciekł a chłopcy zostali zmiażdżeni przez nadjeżdżający pociąg. Teraz, po latach historia się powtarza, ale on już nie ucieka, a chłopcy giną po raz drugi.
Wracając do potworów, to w jeszcze jednym utworze występuje podobny potwór przybierający ludzką postać: "Policjant biblioteczny" ze zbioru "Czwarta po północy". Potworem okazuje się bibliotekarka, kochana przez dzieci i uwielbiana przez rodziców za podejście wychowawcze. Tyle, że dzieci tak na prawdę nie kochają panny Lortz. Panna Lortz zabiera niegrzeczne dzieci na zaplecze, tam je hipnotyzuje i wtedy jej oblicze się zmienia. Usta wyciągają się w trąbkę i przysysają do oczu by spić z nich czysty strach. Na szczęście trafia na silniejszych od siebie, którzy są w stanie poskromić swój lęk przed legendarną i opiewaną przez stare ciotki "policją biblioteczną" i zabijają potwora przy pomocy czerwonej lukrecji.
Potwór, choć może nieco poważniejszy i groźniejszy jest również utrapieniem bohaterów "To!". Ten jest chyba z kosmosu i nie łatwo go pokonać. Wspomaga go obojętność ludzi na zło w nich samych i konformizm. Jedynie grupa dzieci dostrzega zło mieszkające w kanałach miejskich. Zło, które zna wszystkie najskrytsze lęki, wszystkie małe grzeszki, wszystkie problemy. To właśnie oni podejmują walkę z nieznanym, przeciwstawiają się złu zarówno temu namacalnemu jak i temu z zaświatów. Udowadniają, że przyjaźń może pokonać wszystko. Nawet po trzydziestu latach. Jako dzieciom nie udało się im pokonać go zupełnie więc wracają by dokończyć dzieła jako ludzie dorośli.
Nieustannie krąży tutaj temat dzieci i to zarówno jako Zła jak i bohaterów. Skończymy z tym niedługo. Pozostała jeszcze "Carrie" uznana za swe zdolności parapsychiczne przez matkę za pomiot Szatana i "Christine" - demoniczny samochód, diabelski samochód. Samochód zabijający wrogów właściciela jak i jego przyjaciół - jak demoniczna zazdrosna kochanka.
I jeszcze jeden opętany przedmiot - maglownica. Skrzydło nietoperza, dziewicza krew i ofiara złożona. Zapewni pomyślność właścicielowi.
Co do powodzenia, to niejedno może zasugerować "Mroczna połowa". Pisarz, którego książki nie bardzo się sprzedają wymyśla sobie drugą połowę - brata bliźniaka niejako, który na czas pisania przejmuje władzę nad ciałem i umysłem i pisze krwawe thrillery. Tyle, że ten drugi nie chce odejść w zapomnienie, nie pozwala się wymazać z historii, chce mieć ciało i możliwości. Materializuje się i oto nadchodzi, by odebrać, co do niego należy - życie. Wyłania się z nicości, by tam właśnie odesłać swojego twórcę. Następuje tu znakomita scena, kiedy jeden zaczyna zdrowieć, jego skóra się zabliźnia, a na twarzy drugiego pojawiają się ropiejące wrzody. Historia o dwóch braciach - jeden zły, drugi dobry. Jeden ma rodzinę drugi nie ma nic. Przychodzi by zabić dobrego i zająć jego miejsce tak, by nikt nie zauważył, ale dobry brat ma sprzymierzeńców - wróble, które atakują złego i zabierają go do królestwa ciemności.
Co do pisarzy, to King zrobił jeszcze jedną przeróbkę, tyle, że nie treści a czasu. Stworzył kilka opowiadań, które mógłby napisać Lovecraft, gdyby żył obecnie. Tymi opowiadaniami są na przykład "Dola Jeruzalem" i "Crouch End". Te same słowa szeptane w ciemności, ten sam klimat, ten sam nastrój nieuchwytnej grozy.
A wracając do diabła, ciekawym kawałkiem jest "Kosiarz trawy". Mamy tutaj do czynienia z uwspółcześnieniem mitu o Panie, to taki bożek, później uznany za jednego z diabłów. Jest on po prostu człowiekiem wynajętym do strzyżenia trawników. Tyle, że robi to dosyć nietypowo, po prostu zżera trawę, którą skosi. Oczywiście nie jest mu potrzebna tego typu reklama, więc gdy właściciel trawnika już, już zaczyna krzyczeć ze zgrozy na widok podbitych kopyt kosiarza - maszyna do strzyżenia rusza na niego i robi z niego coś podobnego do tzw. "kisielu z kosmosu".
W twórczości Kinga występuje także całkiem pożyteczny diabeł. Ma to miejsce w opowiadaniu "Quitters Inc.". Spotykamy tutaj najprawdziwszego diabła prowadzącego odwyki. Okazuje się, że tylko on ma tyle bezwzględności, że jest w stanie wymóc rzucenie palenia na ludziach chociażby za cenę torturowania członków rodziny jeżeli inne formy perswazji nie odnoszą skutku.
Niestety zbliżając się do nieuchronnego końca musimy powrócić do tematu dzieci, konkretnie "Dzieci Kukurydzy". Ten, Który Chodzi Pomiędzy Łanami. To jego czczą dzieci z Gatlin. To on sprawia, ze zabijają swoich rodziców, że zabijają starszych kolegów, tylko dzieci mają prawo do życia. A czy on też sprawia, że wymyka się spod kontroli zabójczy wirus w "Bastionie"? Być może. Totalna zagłada ludzkości, podział świata na wschód i zachód, podział ludzi na dobrych i złych. To chyba najbardziej wyrazisty obraz potopu w literaturze sci-fi. Po jednej stronie barykady pozostają wezwani przez starą Murzynkę mili, zwykli amerykanie. Tworzą społeczność na starą modłę - komitety, zebrania, obiadki. Po drugiej stronie są ci, których wezwał on - Randal Flagg, Jego Piekielna Wysokość. Trzeba przyznać, że jak na diabła, to warty grzechu. Wokół niego wyrzutki społeczeństwa - sadyści, mordercy, psychopaci. Jedno mu trzeba przyznać - wie, co niszczy ludzi - narkotyki. Wymaga ślepego posłuszeństwa i żadnych pytań. Oczywiście diabeł tez ma swoje wymagania - aby pozostawić potomka potrzebuje kobiety - oczywiście dziewicy. Wszystko byłoby OK, ale gubi go właśnie to, co sądził, że utrzyma jego przewagę - wiara w strach i uwielbienie wyznawców.
* * *
Nasz czas, tak jak i jego dobiega końca. Powrócimy do potworów z szafy i spod łóżka. Wróćmy do domu po zmroku pogwizdując. Do snu przeczytamy sobie może jakąś historyjkę o wilkołaku. A jutro pójdziecie do biblioteki po książki Kinga, żeby sprawdzić ile miałam racji. Będzie mnie to niewymownie cieszyć, bo przecież nie o samo omówienie chodziło, ale i o to, żebyście stali się jak ja maniakami jego twórczości. Pożyczcie więc te książki, tylko nie zapomnijcie ich oddać na czas. Policja biblioteczna czuwa!

Koniec