Radosław KOT
Kilka lat temu, gdy dobierałem jeszcze
repertuar do serii fantastyki pewnego nie istniejącego już wydawnictwa,
zamyśliłem wydanie zbioru opowiadań monotematycznych - o kotach. Ponieważ
na samą ideę publikacji zbioru tekstów polskich autorów dział zbytu dostawał
wówczas drgawek, a szef intensywniej niż zwykle interesował się pogodą
za oknem, stanęło na imporcie. Pierwszymi dwoma książeczkami, które wpadły
mi następnie w ręce były zbiory powstałe pod patronatem Andre Norton CATS
OF WONDER i MORE CATS OF WONDER. Wziąłem się do czytania i... niestety.
Po niejakim zastanowieniu spytałem agencję, która książki owe udostępniła,
czy uzyskam zgodę na wybranie najlepszych utworów z obu zbiorów, aby sklecić
jedną, w miarę przyzwoitą książkę. O ile pomnę zgodę nawet dostałem, tyle
że sprawa skończyła się wraz z wydawnictwem.
Co jednak mnie aż tak przeraziło? Opowiadań były tam łącznie ze trzy garście,
wszystkie praktycznie o kotach, jednak z połowa, chociaż natchniona uwielbieniem
futrzastych, reprezentowała poziom myszy drugiej świeżości. Na przykład
coś takiego, tytuł akurat pamiętam oba zbiorki odpłynęły wraz z inwentarzem
wydawnictwa): "Bismarck" and The Bomber - marynarze z załogi
lotniskowca Ark Royal wyławiają (w rejsie z Gibraltaru, gdy zespół ten,
z Renownem, płynął przeszkodzić uciekającemu Bismarckowi) z oceanu kota.
Ma on obróżkę z plakietką HMS Hood. Wysuszony kocur przemyca się następnie
na pokład Swordfisha, który leci torpedować niemiecki pancernik. W kulminacyjnej
chwili cudownym sposobem przenosi się na mostek tamtego, i tak odwraca
uwagę wszystkich, że ci nie zauważają torpedy (tej najważniejszej, która
zniszczyła urządzenia sterowe). Potem wraca i jest już normalnym kotuchem
imieniem Bomber. I tak wiemy, czemu "polowanie na Bismarcka"
nie zakończyło się totalnym blamażem Royal Navy. Niby wiele się zgadza:
wątpię, by na przerażająco długiej liście poległych na krążowniku liniowym
Hood nie było również i pokładowego kota. Mało która załoga nie miała wówczas
swoich pupili. Dotyczy to szczególnie flot Brytyjskiej Wspólnoty Narodów,
ale i amerykańskiej i innych, wiadomo że koty były nawet na polskim Garlandzie.
Idea - iż kot w kolejnym żywocie pomścił całą swą okrętową rodzinę, OK
(chociaż przyczyna zatonięcia Hooda nie została wciąż definitywnie i bezsprzecznie
określona) jednak co do szczegółów, to jak dla mnie granice bezsensu zostały
tutaj cokolwiek przekroczone, i to "na rympał", a nie sposobem.
Po takim doświadczeniu informację o planowanym zbiorze "kocich"
opowiadań polskich fantastów przyjąłem z uczuciami nieco mieszanymi, jednak
gdy tylko się pokazał - kupiłem. Potem przeczytałem. Następnie nie cisnąłem
nim o ścianę.
A teraz postanowiłem jeszcze rzecz skomentować. Czemu ja? I czemu ten akurat
zbiór (tyle jest przecież książek)? Jeden powód jest oczywisty. Drugi,
to kilkadziesiąt lat lektury fantastyki. No i powód zasadniczy, jeden w
wielu osobach, których rachubę straciliśmy już dawno, wszelako sześć ich
mieszka z nami.
Jak we wszystkich podobnych zbiorach, tak i tutaj można przeprowadzić podział
wedle klucza: które opowiadania są naprawdę o kotach, a w których można
by owego kota zastąpić jakimś innym zwierzakiem (lub zgoła przedmiotem),
a nikt by nawet roszady nie zauważył. Biorąc pod uwagę zamierzenia wydawców,
takie właśnie kryterium oceny zdaje się być w przypadku zbiorku TRZYNAŚCIE
KOTÓW najstosowniejszym, chociaż nie musi, oczywiście, pozostać jedynym.
I tak, najbardziej przypadkowym tekstem zdaje się być opowiadanko Marcina
Wolskiego Worek - stereotypowa straszynka z nierozwikłanym końcem sugerująca,
że wielkie koty drapieżne są niebezpieczne, a rodzą się w workach i znikają
bez śladu, wrabiając nas w sprawy kryminalne. W podtekście mamy zwykły
ksenofobiczny zespół lękowy, tekst akurat dla tych, którzy kotów się boją
(są tacy!), po zmianie kota na fikusa o złych wibracjach listnych będzie
dobry i dla antydoniczkowców roślinnych. Gdyby przeczytał tekst nam pan
Włudarski, pewnie byłoby miłe, ale to se ne vrati...
Dość podobne w założeniu wydają się teksty Eugeniusza Dębskiego Aaa, kotki
dwa, Jacka Dukaja Ponieważ kot, Andrzeja Zimniaka Rozpakuj ten świat, Evitt,
Piotra Goraja Ale kyno! oraz Konrada Lewandowskiego Rydwan bogini Freyi.
Grupuję je razem, chociaż różnią się i poziomem literackim, i znajomością
spraw kocich jak i wielu innych, jednak wszystkie, jak sądzę, opierają
się na jednym i tym samym przekonaniu potocznym - kot to stworzenie tajemnicze,
licho wie czemu, tak już jest, za diabła nie dowiemy się co w nim siedzi,
to nie na ludzki rozum.
Wszelako, jak wspomniałem, są i różnice. Eugeniusz Dębski przedstawia zdolności
kota jako telepaty projekcyjnego (nazwijmy to w ten sposób). Detal, że
w tym przypadku zdolność ta przywodzi do złego, ważniejsze, iż budzi pewne
osobliwe skojarzenia. Nie zaliczam się do osób, które "wierzą w telepatię,
teleportację, UFO, lewitację i ducha Napoleona", jednak skłonny jestem
akceptować fakty. W tym przypadku fakt przybiera postać zakłóceń rozkładu
statystycznego. Nie twierdzę, że jednocznacznie czegokolwiek to dowodzi,
jednak jest: wielokrotnie doświadczyliśmy sytuacji, gdy koty, niekoniecznie
dobrze nam znane, zdawały się wywierać prosty wpływ na nasze zachowanie
(inni też to, jak wiem, zauważają, starczy wspomnieć relacje Andrzeja Urbańczyka
z kontaktów z Myszołowem). Czy to telepatia? Nie wiem i raczej wątpię,
prawdopodobniejszy zdaje mi się odbiór sygnałów podprogowych przez osoby
nawykłe do kontaktów z kotami (m.in. silne rozwnięcie empatii), chociaż
wszystkich znanych mi zajść to nie tłumaczy.
Ponieważ kot Jacka Dukaja realizuje niemal wzorcowo tezę zarysowaną chwilę
temu - tajemna siła tkwi w kocie, której nikt "normalny" nie
pojmie, nie wykorzysta. Powiedziałbym, że to łagodna mitologizacja kota,
"naukowa bajeczka".
Andrzej Zimniak informuje nas, że "na początku był kot". Czemu
nie? Jest to istota piękna, zdawałoby się że idealnie ukształtowana, jedyny
byt, który w tym tekście nie poddał się "rozpakowaniu". Czyli
- byt niepodatny na interpretację, struktura doskonała, w podtekście zaś
- również niezrozumiała, chociaż bez wątpienia wyższa.
Podobnie poniekąd zdaje się widzieć sprawę Konrad Lewandowski, jednak tutaj
niezrozumiałość (z definicji) idzie w parze z ksenofobią (poprzednie trzy
teksty tego lęku były zasadniczo pozbawione). Owszem, próbuje wniknąć głębiej,
jednak tam, gdzie inni dostrzegają ciepło uczuć i empatię, on widzi zagrożenie,
źródło lęku. Najbardziej ze wszystkiego tekst kojarzy mi się ze średniowiecznymi
straszakami, kiedy to duby smalone o kotach rozpowiadano. W sumie jakby
nieco rozwnięta wersja Worka Marcina Wolskiego, wniosek dla mnie ten sam
- lęk przed kotem tkwi w nas samych, kot nie ma z tym nic wspólnego, chociaż
jego "inność" prowokuje wielu ludzi do przypisywania mu cech
możliwie diabolicznych.
" Ale kyno!" Piotra Goraya - to chyba cyberpunk (chyba, boć to
rozróżnienie na cyber i niecyber wydaje mi się sztuczne). Czy można skocieć
poprzez pobyt w rzeczywistości wirtualnej? Czemu nie, jak ktoś bardzo chce...
Zaś na marginesie tego opowiadania pojawia się kwestia różnic psychiki
psa i kota. Spór to dawny (toczony przez wielbicieli jednych i drugich)
i trudny do rozstrzygnięcia, gdyż opierać się można jedynie na przesłankach,
brak jednoznacznych wyników np. testów na inteligencję. Konrad Lorenz sugerował
wyższość inteligencji psów, jednak koronnym dowodem było dlań, iż "psy
potrafią oszukiwać", co mogę spokojnie obalić, gdyż koty także (Lorenz
obserował pilnie psy, ale systematycznej obserwacji kotów nigdy nie prowadził).(1)
Cechy anatomiczne przemawiają na korzyść kota (proporcje między trzewio
a mózgoczaszką), obserwacja rozwoju psychicznego kociąt i szczeniąt ujawnia
znacznie większą inwencję tych pierwszych. Analiza faz snu sugeruje zaś
dwuipółkrotną przewagę złożoności psychiki kociej nad psią (czas marzeń
sennych u psa na cały okres snu 6%, u kota 15%, u człowieka przeciętnie,
przy IQ=100 - 20%, u osobników powyżej IQ=150 - 26%)(2). Czemu zatem potoczny
sąd głosi inaczej? O tym jeszcze poniżej.
Reszta opowiadań nosi już, jak sądzę, cechy bardziej "kocie",
przynajmniej w tym znaczeniu, iż odnajduję w nich próby odtworzenia kociego
świata, przynajmniej w drobnej części.
Nieco poetyzująca (jak zwykle chyba) Ewa Białołęcka ("Usta Boga")
zostawia wrażenie, iż przyjęcie pewnych cech psychiki kotuchów byłoby całkiem
na rzeczy(3) . Już wielu wcześniej opisywało, iż najlepiej przemiany kulturowe
inicjować poprzez "inżynierię religijną" (np. Frank Herbert),
tak jest i tutaj. Tekst (jak dla mnie) nazbyt zdobny w motywy roślinne,
jednak po kociemu ciepły.
"Źrenice" Macieja Żerdzińskiego - przykład zapewne nadintepretacji
(wszelako jakby baśniowej), aż tyle po kocie bym nie oczekiwał, chociaż,
jak wspomniałem wcześniej, są one znacznie inteligentniejsze, niż wielu
sądzi. Po wielu latach znajomości z kotuchami stwierdzam stanowczo, że
gdybym chciał kiedyś szukać innych jeszcze "braci mniejszych",
przy czym właśnie poziom rozgarnięcia miałbym brać przede wszystkim pod
uwagę, to byłbym w kropce. Naprawdę inteligentne papugi są bardzo rzadkie
(i zapewne drogie), goryle czy szympanse w bloku to chyba nie najlepszy
pomysł (z wielu powodów), zaś delfiny odpadają w przedbiegach w przyczyn
technicznych. Wspomniany tekst zaś, chociaż pełen emocji, jest jednak wyciszony,
owe emocje jakby na miejscu, zaś bohater mur ksenofobii i własnych urazów
mimo wszystko, jak sądzę, przechodzi. Uznaje w zwierzu partnera, chociaż
po niewczasie.
"Dotyk pamięci" Tomasza Kołodziejczaka - czytałem to z potknięciami,
ale i uporem. Tam jest żywy kot. Potoczne sądy gdzieś znikają. Pojawia
się dialog ze zwierzakiem i nieważne, że onże nie odpowiada tym samym językiem.
Mamy próbę jego zrozumienia. Podejście nadal rzadkie (chociaż to samo próbował
czynić Dante - kilkaset lat temu, kiedy reszta najbliższego nam świata
szykowała się z fanfarami na przyszłe triumfy behawioryzmu!). A poza tym
- czy kot potrafi konsolidować, łączyć ludzi... I to jak! Tutaj tylko symbolicznie,
na ile okoliczności dały mu szansę (widać, że pod ogonem ma wszelkie ludzkie
podziały społeczne - to prawidłowość). W sytuacji bardziej sprzyjającej
czyni to jeszcze lepiej, pod warunkiem wszakże, że otaczający go ludzie
akurat się do tego nadają.
I właśnie, nie każdy potrafi nawiązać kontakt z kotem (zwykle winiąc za
to kota, nie siebie). Przyczyna zasadnicza, jak sądzę, tkwi w naszych odmiennych
cechach gatunkowych wyrażających się formami życia społecznego. Człowiek
(podobnie jak szczur czy pies) jest stworzeniem stadnym, co warunkuje z
kolei wysoki poziom agresji wewnątrzgatunkowej, ostrą rywalizację, skłonność
do hierarchicznego postrzegania rzeczywistości społecznej i całej innej.
Koty żyją gromadnie. Ich instynkt stadny jest dość słaby, przez skłonne
są do nawiązywania związków partnerskich raczej (w tym międzygatunkowych),
niż jakichkolwiek innych. Człowiek dominuje nad psem, dla psa jest to "normalne",
gdyż w jego świecie albo się panuje, albo ulega. Kot podobną próbę podporządkowania
go sobie interpretuje jako nieuzasadniony akt agresji. Stąd właśnie mniejszość
ludzi potrafi żyć z kotem pod jednym dachem - tylko ci, którzy zdolni są
do wyjścia ponad swoje uwarunkowania filogenetyczne (stadność) i nie są
skrajnymi konformistami. Stąd też, jak sądzę, biorą się kłopoty z pojęciem
ich psychiki - są niezależne, "chodzą swoimi drogami" i tak dalej.
Po prostu umykają prostemu wzorcowi naszego pojmowania rzeczywistości społecznej,
nie wpasowują się w naszą postać "reguły dziobania", jak czynią
to psy. Wielu autorów opracowań o kotach zauważało już, iż typy autorytarne
(w tym i wiele postaci historycznych) zazwyczaj kotów nie cierpią (jak
np. Tolkien, że wypomnę autorowi Władcy Pierścieni jeszcze i to).
"Kot typu Stealth" Włodzimierza Kalickiego - udana groteska i
marzenie wielu kotolubów. Ogólnie wyczucie całkiem dobre. Armia w wydaniu
ludzi skociałych nie miałaby prawa opierać się na drylu (patrz powyżej),
ale sam pomysł przeróbki kocięcia na układ stealth jest poroniony. Panie
Włodzimierzu, po co dręczyć kociaka, skoro one i tak potrafią przemknąć
niezauważone w nadziwniejsze miejsca? Nie bawiły się z panem nigdy w grę
"Gdzie jest kot?"
Andrzej Sapkowski pojawia się dwa razy, znanym już z kilku przedruków opowiadaniem
"Muzykanci" oraz tekstem "Złote popołudnie". To pierwsze,
to już klasyka (niestety, nawet gdyby autor miał uznać, że bycie klasykiem
to gorsze, niż Montezuma's Revenge). Zaś owo popołudnie - fragment Alicji
z Krainy Czarów opowiedziany z puntu widzenia wiadomego kota. Po prostu
perełka. No i właśnie. Gadają różni tacy, że kot przywiązuje się tylko
do miejsca. Owszem, jak brak mu rodziny, to dominuje w nim cecha gatunkowa,
czyli terytorialność. Gdy ma ludzką rodzinę, to ona jest zwykle najważniejsza
(w układzie partnerskim oczywiście). Poza tym ten akurat tekst (mocno erudycyjny,
jak zwykle w przypadku Andrzeja Sapkowskiego) komentować byłoby trudno,
trzeba go po prostu posmakować.
Zaś "Muzykanci" są z innego zupełnie świata, czyli dokładnie
naszego, nie krainy Alicji. Włodzimierz Kalicki podsuwa, jak radzić sobie
z sadystami, fajnie by było, Andrzej Sapkowski przywołuje do rzeczywistości.
Przypomina się, iż to Polska właśnie ma w Europie największą ilość "bezdomnych"
zwierząt na liczbę mieszkańców. Proszę, jak przodujemy! Zaś owi sadyści
- w większości to po prostu osoby emocjonalnie niedorozwinięte, bezrefleksyjnie
odmawiające zwierzakom każdego prawa, prócz prawa do cierpienia. Ba, wielu
z nich najpewniej nie pojmuje nawet, że zwierzak może cierpieć. Stąd blisko
już do utrwalenia zachowań kompensacyjnych - jestem sfrustrowany, kopnę
psa, zabiję go, ulży mi. Tzw. "przemoc domowa" jest ciągiem dalszym
tego samego zjawiska. A niemal wszystko to dzieje się w rodzinach "normalnych".
Każdy z nas zna najpewniej co najmniej jednego takiego osobnika, którego
oburza, gdy widzi serdeczność okazywaną zwierzakowi.(4) Na marginesie -
układ PRL-u rzecz wzmocnił, cofając nas znacznie, bowiem nie dopuszczał
tworzenia grup wypływów działających, aby świadomość w tej kwestii (i wielu
innych, pokrewnych) poprawiać. Jak twierdzą niemieccy działacze, pod koniec
lat osiemdziesiątych okrucieństwo wobec zwierząt było w RFN zjawiskiem
już zanikającym. Sytuacja pogorszyła się dramatycznie po zjednoczeniu...
Jednak nie tylko to - nasza "normalność" wymaga solidnej przebudowy,
co może się udać, chociaż nie dziś, nie jutro, i tylko w powiązaniu z rozwojem
gospodarczym i zmianą struktury uwarstwienia naszego społeczeństwa. W każdym
innym przypadku, jak sądzę, Krostowaty przejdzie przez Zasłonę i żadne
muzykowanie ani nas, ani zwierzaków nie uratuje.
I na koniec opowiadanie, które jawi mi się jako najbardziej kocie: Marobet
Iwony Żółtowskiej. Od początku ujęło mnie przede wszystkim swojsko naturalnym
podejściem do kociej osoby. Kot nie ma właściciela - kot ma opiekuna (drobiazg
może, ale zapomina o tym rozróżnieniu nawet większość autorów poradników
dla kociarzy). Kot zawsze należy do rodziny - a gdy już należy, to ma takie
samo prawo do opieki i troski jak ludzie w tej rodzinie (w normalnych domach
odnosi się to naturalnie do każdego zwierzaka). Dla kociarza oczywiste,
ale miło jest spotkać kogoś, kto na "dzień dobry" powiada to
samo. Sytuacja: kot próbuje odnaleźć się po przeprowadzce do nowego domu.
Tęskni za starą swą siedzibą, ale nie chce porzucać rodziny. Jak mu pomóc?
Autorka przedstawia rzecz całkiem przytomnie: po pierwsze, dodać mu towarzystwo
(koty są bardzo towarzyskie, zasadniczo nie należy nigdy brać docelowo
jednego tylko kota do domu). Po drugie, uatrakcyjnić siedzibę (np. kocimiętka)
oraz powiązać go emocjonalnie z nowym miejscem (pozytywne przeżycia). Pomysł
ożywienia starego, zimnego gmachu (osoba nieco Italię znająca powiedziała
mi, że w Toskanii faktycznie takie się trafiają),
tutaj metaforyczny (nadanie Imienia), daje się przełożyć na mniej metafizyczną,
ale skuteczną praktykę. Oczywiście, znajdą się sarkający, czy warto sobie
zadawać tyle trudu dla kota. Dla mnie to pytanie człowieka, który sam potrzebuje
pomocy. Podobnie jak kwestia wykarmienia kocięcia pipetką.(5) Czy warto?
Nasz najmłodszy trafił do nas w drugiej godzinie życia (kotka nie miała
pokarmu). Jakby kto miał jeszcze wątpliwości, to starczy spojrzeć teraz
na Uszka, by wiedzieć, że warto.
Jak to było? "Najgłębsze czeluści piekielne zarezerwowane są dla tych,
co nie dbają o swoje zwierzęta, szczególnie o koty"(6). Starszy pan
wiedział, co pisze.
Do wspomnianych we wstępie do zbioru przez panią Danutę Górską nazwisk
dodać by mógłbym jeszcze kilka: Michael Moorcock, Chelsea Quinn Yarbro
(zdjęcie jej drugiej kotki, po naszemu Letycji, wisi u mnie na ścianie),
Alan Dean Foster, Cordwainer Smith (sporo racji miał, skubany, jeśli chodzi
o tę subtelność psychiki), Terry Pratchett... W tym światku koty zdają
się być wyraźnie cenione.
I stąd zastanawia mnie, czemu brak w zbiorze "Trzynaście kotów"
innych jeszcze rodzimych autorów. O jednym słyszałem, iż uznał propozycję
włączenia się za obraźliwą (w każdym razie tak to zabrzmiało). A reszta
co? Też jest ponad to, czy tylko pomysłu lub czasu zabrakło? Z dawnych
tekstów również coś by jeszcze można wybrać (np. opowiadanie Maćka Parowskiego),
ale rozumiem, że zasadniczo miały się tu znaleźć premiery.
I to już cały zbiorek - oceniony jednostronnie, oczywiście, z punktu widzenia
nieco wyedukowanego w materii kociarza. Ale przecież właśnie dla kociarzy
został wydany. A reszta? Niech też poczyta, może się czegoś nauczy. Przynajmniej
tego, że są ludzie(7), którzy chcą dbać o swoje (i nie tylko) zwierzęta,
a szczególnie o koty, i za cholerę nie zamierzają się tego wstydzić.
Radosław Kot
-----------------------------------------
Trzynaście kotów, antologia; pomysł i opracowanie Danuta Górska i Mirosław
Kowalski, SuperNOWA, Warszawa 1997, s. 284, cena ok. 21 zł.
-----------------------------------------
1. Konrad Lorenz Tak zwane zło i I tak człowiek trafił na psa.
2. Za artykułem Bernarda Gnisa, polski przedruk FORUM nr 51/52 1997.
3. Dopowiadając w skrócie: struktury stadne zdają się być korzystniejsze dla przetrwania gatunku w warunkach ostrej rywalizacji w obrębie niszy ekologicznej - współpraca, np. przy polowaniu, silna specjalizacja albo anatomiczna (owady) lub poprzez tworzenie sztywnych wzorów ról społecznych (szczury, psy, ludzie) - jednak po uzyskaniu dominacji gatunku w obrębie niszy zaczynają jakby wadzić: ewolucja ludzkich społeczeństw rozwiniętych zdaje się zmierzać obecnie od form uwarunowanych stadnością (społeczeństwo - państwo - wyraźnie hierarchiczne, zamknięte, nietolerancyjne) ku formom gromadnym (zróżnicowanie równoprawnych ról społecznych, rezygnacja z uniformizacji - owocem tego dążenia jest uznanie istnienia czegoś takiego, jak prawa jednostki - to stosunkowo nowy wynalazek). O tyle właśnie Fritz Leiber miał rację - koty (prócz lwów) tworzą struktury społeczne wyższego "rzędu ewolucyjnego", niż ludzie. My dopiero ku temu (zapewne) dążymy. W tym też tkwi sekret wpływu kota na ludzką rodzinę - on nie tylko przyjmuje wzory zachowań od ludzi, ale i sam je "propaguje", wpływając w mniejszym lub większym stopniu na domową atmosferę (głównie łagodząc przejawy "koszarowości").
4. Słyszane czasem przy takich okazjach
uzasadnienie, iż jak można trwonić czas, siły czy pieniądze na zwierzaki,
gdy tylu ludzi potrzebuje pomocy, to pozornie gładka wymówka. Idąc dalej
tym tropem, należałoby uznać, iż nigdy nie będzie można pomagać zwierzakom,
gdyż najpewniej zawsze gdzieś na świecie (zawsze - czyli w możliwej do
objęcia myślą przyszłości) będą jacyś ludzie potrzebujący pomocy. Zresztą,
przytłaczająca większość tak mówiących nie kwapi się wcale, by pomagać
wspominanym z rzekomym współczuciem ludziom, zaś ci naprawdę coś robiący
rozumieją zwykle, że nie można pomagać jednej tylko grupie, odrzucając
drugą. To jedność - nie ma wrażliwości "na ludzi" i wrażliwości
"na zwierzaki" - wrażliwość jest niepodzielna. Również, jeśli
chodzi o skutki społeczne propagowania postaw "współodczuwających".
To teoria - ostatnio trafił mi się taki sąsiad - wrócił skądś, i po dwudziestu
latach posiadania mieszkania zaczął mieszkać - dość paskudny starszy pan.
W praktyce uporać się z kimś tak aroganckim trudno. Pozostaje robić swoje,
ale gdyby ktoś znał szczególnie pomysłowe sposoby pacyfikacji podobnych
osób (w granicach prawa, jakże by inaczej) to chętnie posłucham.
5. I w Polsce jest już ciut lepiej. Nie trzeba pipetki, dostępne są i smoczki dla kociąt, i substytut kociego mleka w proszku. Gdyby nie było mleka, może być tłusta - ze 12% co najmniej - śmietanka. Kocie mleko ma wiecej tłuszczu niż krowie, toteż karmienie chudym mlekiem jest dla kociąt zabójcze. Potem można zacząć podawać kaszki z mlekiem (wedle smaku) i przeciery z porządnych pasztetów. Jeśli kocię nie ssało w ogóle matki, dobrze jest jak najwcześniej zadbać o podstawowe szczepienia.
6. Robert Heinlein Piętaszek, tłum. Andrzej Bis, s. 146.
7. Jeśli czegoś mi w zbiorku (pod względem
formalnym) brakuje, to notek o autorach i o ich kocich kompetencjach -
ogólny stan zakocenia kilkorga z nich znam - jednak tylko kilkorga.
Copyright by © Magdalena
Kowalczyk
Magdalena Kowalczyk
Powszechnie wiadomo, że 98 % literatury
opiera się na walce Dobra ze Złem . W tej, czy innej formie. Pozostałe
2 % stanowią wydawnictwa Harlequina opierające się na walce kobiety z hormonami,
też złymi, bo nie dającymi spokojnie spać.
Nie inaczej sprawa się ma z utworami z gatunku horroru czy thrillera. Właściwie,
to właśnie tutaj problem owej odwiecznej walki jest szczególnie uwypuklony.
Można powiedzieć, że stanowi esencję tych gatunków. Co więcej, Zło jest
tutaj obecne w atmosferze, postaciach, wspomnianych wcześniej hormonach
oraz nawet w osobie pozytywnego bohatera.
Dobro przedstawione jest zwykle w postaci młodego człowieka dowolnej płci,
samotnego lub właśnie rozstającego się z bliskimi osobami w sposób dramatyczny,
co popycha go do walki z powodem owego dramatu czyli Złem.
Całkiem inaczej wygląda Zło. Tutaj autorzy posiadają wielkie pole do popisu
i jedynym ich problemem może być brak wyobraźni. Jednemu autorowi, jednakże
braku wyobraźni zarzucić nie można. Jest nim, oczywiście, największy twórca
horroru - Stephen King, nie na darmo zwany Królem Stefanem I. Straszy nas
ten pan już od z górą dwudziestu lat i nie wiem, jak wam, ale mnie jeszcze
się to nie znudziło.
W trakcie lektury horroru nie wierzymy w to, co czytamy. Bardziej zrozumiałym
złem jest dla nas samotność, nienawiść czy kradzież niż latające talerze,
wampiry czy upiory. Dlaczego więc przykrywamy się szczelnie kołdrą kiedy
idziemy spać bojąc się, że coś sięgnie spod łóżka i złapie nas za nogę.
Wymyślamy najprzeróżniejsze potwory i monstra.
Niestety, nasze rozważania musimy ograniczyć do bardziej szczegółowego
tematu, to jest demonów, diabłów i satanizmu. Tutaj też muszę sprecyzować:
za siły ciemności uważam nie tylko diabła, demony i temu podobne, ale również
stworzenia nocy jak wampiry i wszelkie zło nie pochodzące od człowieka,
zarówno to wytłumaczalne jak i niewytłumaczalne. Nie da się ukryć, że szersze
omówienie twórczości Kinga zajęłoby jakieś dwie doby, a i to mogłoby nie
wystarczyć.
Skupmy się...
Od wieków Zły wędruje po świecie by zdobyć dusze grzeszników. Tyle, że
jak to u Kinga, Zło ma własną postać, i oto przybywa do miasta. Oczywiście
miastem jest Castle Rock.
Przybysz jest starszym panem, niezwykle czarującym i miłym i dla każdego
ma coś dobrego. A dokładnie - dla każdego ma to, o czym ten marzył od dawna.
W zamian za ów przedmiot nie wymaga wiele, zaledwie parę centów i... przysługę.
Tak więc niemal każdy w mieście spieszy do małego sklepiku i wychodzi z
pakunkiem i dziwnym, nieco zagubionym wyrazem twarzy. Nikt w ramach przysługi
nie musi nikogo zabijać, tylko spłatać mały figiel, o resztę zadba już
sama ludzka natura. I tak stopniowo mieszkańcy miasteczka na skutek zaostrzenia
dawnych konfliktów zaczynają się zabijać. Nikt nie kojarzy owych drobnych
psikusów z coraz gorszą sytuacją w mieście. Za wyjątkiem dzielnego szeryfa
Pangborna, który jako jedyny niczego nie kupuje w tym dziwnym sklepiku.
Sam właściciel sklepu wspomina czasami początki swojej kariery - jakieś
dwa tysiące lat temu był taki cieśla... , ale nie ujawnia swojej tożsamości
do końca. Daje nam tylko zajrzeć do swojego notesiku, gdzie skrzętnie zapisuje
nazwiska tych, z którymi zrobił interes. Oni już oddali mu swoje dusze.
A on z wielkiego finałowego pożaru wychodzi nietknięty i mówi: Jacyż wy
ludzie jesteście patetyczni.
Podobny motyw zaistniał w "Miasteczku Salem". Tutaj również zło
przyjeżdża do miasta pod postacią właściciela sklepu - tym razem z antykami.
W zasadzie, tych właścicieli jest dwóch, jeden nawet jest człowiekiem.
Drugi - wampirem. Wygląda jak z filmu grozy z lat trzydziestych: łysy,
wysoki, szczupły itd. Oczywiście ma żarzące się na czerwono oczy. I zabija
wysysając krew. Ci wyssani później stają się także wampirami więc po paru
nocach mamy pełne miasteczko krwiopijców.
Pomijając nieco może infantylną fabułę, mamy tutaj wspaniałe opisy jatki,
jak również różnych sposobów upodlenia, czy tez skażenia złem, przykładem
może być opis księdza, nieco zapijaczonego i tracącego wiarę, pijącego
krew wampira. Od tej chwili nie może on wejść do kościoła i jako przeklęty
wyjeżdża z miasta, choć nie musi bać się dzieci nocy, które go nie tkną.
Decydującą rolę w walce ze złem ma w tym utworze sama wiara. Gdyby ksiądz
pewien był mocy swojej wiary, to pokonałby przeciwnika, niestety w decydującej
chwili tej wiary mu zabrakło i krucyfiks w jego ręku stał się tylko nic
nieznaczącym przedmiotem.
Naturalnie wampir ma znacznie groźniejszego przeciwnika i z jego ręki ginie.
Jest nim pisarz przybywający do miasta po wspomnienia i natchnienie. Za
towarzysza ma małego chłopca, którego hobby to horrory i młodą dziewczynę,
która niestety staje się wampirem i którą jest zmuszony zabić - scena żywcem
wzięta z "Draculi".
Motyw wampirów w mieście Salem powtarza się również w opowiadaniu "Ktoś
przy drodze" ze zbioru "Nocna zmiana". Tam jednakże wampiry
nie występują a jedynie jakby sama groza i nastrój. Są wspomniane jako
"coś złego" w Salem. Istoty te jak syreny wzywają podróżnych
do zatrzymania się i opętują swoim urokiem. Są nieokreślone, mgliste, jakby
były tylko zarysem postaci z "Miasteczka Salem".
Wracając do tej powieści - występuje tutaj także motyw domu Marstenów -
budynku, który przechowuje zło w postaci atmosfery, wspomnień. Źli ludzie,
którzy tam niegdyś mieszkali pozostawili po sobie swoistą aurę, która może
mieć wpływ na ludzi tam później zamieszkają, lub właśnie jak w "Miasteczku
Salem" przyciąga dalsze zło.
I tak docieramy do Hotelu Panorama z "Lśnienia". Hotel ten podobnie
jak ów wspomniany wcześniej dom Marstenów przechował zło wszystkich zamieszkujących
tam gości, szaleństwo twórcy i zarządcy i miał niebagatelny wpływ na psychikę
głównego bohatera oraz losy jego rodziny i nie tylko. Wróćmy może do tematu
wampirów: występują one jeszcze przynajmniej w dwóch opowiadaniach. Pierwsze
z nich to " Nocny latawiec" ze zbioru "Marzenia i koszmary".
Opisany tu wampir jest znów jak z komiksu: ubrany na czarno, w pelerynie
podbitej na czerwono, długie zęby i ostre pazury. Robi istne jatki na lotniskach.
Bo nie lata na skrzydłach ale samolotem, śpi w jego ładowni pełnej ziemi.
bohater opowiadania jest reporterem i podąża tropem sensacji. Kiedy na
nią trafia, to żołądek odmawia mu posłuszeństwa. I tutaj następuje jedna
z najbardziej chyba humorystycznych scen w ogóle u Kinga. Pochylając się
nad umywalką spogląda w bok i w lustrze widzi strużkę czerwonego moczu
wypływającego znikąd, jakby materializującego się w locie. Możecie sobie
wyobrazić sikającego wampira? Tak, w lustrze go nie widać, jedynie produkt
jego przemiany materii.
Drugim, niemal równie humorystycznym opowiadaniem jest "Popsy"
z tego samego zbioru . Tutaj spotykamy małego chłopca porwanego przez paskudnego
człowieka, który zajmuje się takimi porwaniami niemal zawodowo. Cóż, kiedy
chłopiec jest przekonany, że jego Popsy go uratuje i nie traci nadziei.
Chłopiec opowiada, że Popsy umie latać i zaraz ich dogoni, poszedł tylko
znaleźć coś małemu do jedzenia. Biedny człowiek nie spodziewa się, że porwał
małe wampirzątko i za chwilę stanie się jego kolacją.
Koniec z wampirami.
Przejdźmy do innych ciemnych stworów. Na przykład batmanów. Nie chodzi
o tego Batmana, ale o istoty rodem z piekła - obrzydliwe, obleśne, żadne
władzy i mordu. To temat opowiadania "Ludzie godziny Dziesiątej".
Według Kinga dojrzeć ich mogą tylko ci, którzy palą, ale doszli ze swoim
nałogiem do ładu. To znaczy w czasie pracy na przykład wychodzą na chwilę
w czasie lunchu na papierosa, nie palą w domu przy dziecku, itd. Wynika
to ze swojego rodzaju równowagi i to ona właśnie prowadzi do zmian pozwalających
wreszcie zobaczyć, że nie wszyscy ludzie to ludzie.
Podobne istoty występują w "Udręce małych dzieci" ponownie ze
zbioru "Marzenia i koszmary". Potworami są dzieci. Na początku
nie wszystkie, potem jest ich coraz więcej. Nie wszyscy je widzą, jedynie
stara nauczycielka. Zauważa kątem oka jak ich twarze zmieniają się ze słodkich
dziecięcych na potworne i nieludzkie. Pokazują swoje prawdziwe oblicza
tylko jej, tak , że wszyscy myślą, że zwariowała, aż w końcu zaczyna strzelać
do potworów. Prawdziwy koszmar w podstawówce! Nauczycielka zamordowała
siedmioro dzieci! Krzyczała: One są potworami!.
Zbliżony element występuje w opowiadaniu "Czasami wracają" z
"Nocnej Zmiany". Nowy nauczyciel przychodzi do szkoły i tam również
zaczynają napływać nowi uczniowie. Wydają się mu jakoś znajomi. Przypominają
mu chłopców, których znał kiedy chodził do szkoły. Wspomina jak wtedy razem
z bratem szedł torami kolejowymi i przez tunel i jak tam zostali zaskoczeni
przez grupę starszych chłopców. Wtedy jego brat został zabity, on uciekł
a chłopcy zostali zmiażdżeni przez nadjeżdżający pociąg. Teraz, po latach
historia się powtarza, ale on już nie ucieka, a chłopcy giną po raz drugi.
Wracając do potworów, to w jeszcze jednym utworze występuje podobny potwór
przybierający ludzką postać: "Policjant biblioteczny" ze zbioru
"Czwarta po północy". Potworem okazuje się bibliotekarka, kochana
przez dzieci i uwielbiana przez rodziców za podejście wychowawcze. Tyle,
że dzieci tak na prawdę nie kochają panny Lortz. Panna Lortz zabiera niegrzeczne
dzieci na zaplecze, tam je hipnotyzuje i wtedy jej oblicze się zmienia.
Usta wyciągają się w trąbkę i przysysają do oczu by spić z nich czysty
strach. Na szczęście trafia na silniejszych od siebie, którzy są w stanie
poskromić swój lęk przed legendarną i opiewaną przez stare ciotki "policją
biblioteczną" i zabijają potwora przy pomocy czerwonej lukrecji.
Potwór, choć może nieco poważniejszy i groźniejszy jest również utrapieniem
bohaterów "To!". Ten jest chyba z kosmosu i nie łatwo go pokonać.
Wspomaga go obojętność ludzi na zło w nich samych i konformizm. Jedynie
grupa dzieci dostrzega zło mieszkające w kanałach miejskich. Zło, które
zna wszystkie najskrytsze lęki, wszystkie małe grzeszki, wszystkie problemy.
To właśnie oni podejmują walkę z nieznanym, przeciwstawiają się złu zarówno
temu namacalnemu jak i temu z zaświatów. Udowadniają, że przyjaźń może
pokonać wszystko. Nawet po trzydziestu latach. Jako dzieciom nie udało
się im pokonać go zupełnie więc wracają by dokończyć dzieła jako ludzie
dorośli.
Nieustannie krąży tutaj temat dzieci i to zarówno jako Zła jak i bohaterów.
Skończymy z tym niedługo. Pozostała jeszcze "Carrie" uznana za
swe zdolności parapsychiczne przez matkę za pomiot Szatana i "Christine"
- demoniczny samochód, diabelski samochód. Samochód zabijający wrogów właściciela
jak i jego przyjaciół - jak demoniczna zazdrosna kochanka.
I jeszcze jeden opętany przedmiot - maglownica. Skrzydło nietoperza, dziewicza
krew i ofiara złożona. Zapewni pomyślność właścicielowi.
Co do powodzenia, to niejedno może zasugerować "Mroczna połowa".
Pisarz, którego książki nie bardzo się sprzedają wymyśla sobie drugą połowę
- brata bliźniaka niejako, który na czas pisania przejmuje władzę nad ciałem
i umysłem i pisze krwawe thrillery. Tyle, że ten drugi nie chce odejść
w zapomnienie, nie pozwala się wymazać z historii, chce mieć ciało i możliwości.
Materializuje się i oto nadchodzi, by odebrać, co do niego należy - życie.
Wyłania się z nicości, by tam właśnie odesłać swojego twórcę. Następuje
tu znakomita scena, kiedy jeden zaczyna zdrowieć, jego skóra się zabliźnia,
a na twarzy drugiego pojawiają się ropiejące wrzody. Historia o dwóch braciach
- jeden zły, drugi dobry. Jeden ma rodzinę drugi nie ma nic. Przychodzi
by zabić dobrego i zająć jego miejsce tak, by nikt nie zauważył, ale dobry
brat ma sprzymierzeńców - wróble, które atakują złego i zabierają go do
królestwa ciemności.
Co do pisarzy, to King zrobił jeszcze jedną przeróbkę, tyle, że nie treści
a czasu. Stworzył kilka opowiadań, które mógłby napisać Lovecraft, gdyby
żył obecnie. Tymi opowiadaniami są na przykład "Dola Jeruzalem"
i "Crouch End". Te same słowa szeptane w ciemności, ten sam klimat,
ten sam nastrój nieuchwytnej grozy.
A wracając do diabła, ciekawym kawałkiem jest "Kosiarz trawy".
Mamy tutaj do czynienia z uwspółcześnieniem mitu o Panie, to taki bożek,
później uznany za jednego z diabłów. Jest on po prostu człowiekiem wynajętym
do strzyżenia trawników. Tyle, że robi to dosyć nietypowo, po prostu zżera
trawę, którą skosi. Oczywiście nie jest mu potrzebna tego typu reklama,
więc gdy właściciel trawnika już, już zaczyna krzyczeć ze zgrozy na widok
podbitych kopyt kosiarza - maszyna do strzyżenia rusza na niego i robi
z niego coś podobnego do tzw. "kisielu z kosmosu".
W twórczości Kinga występuje także całkiem pożyteczny diabeł. Ma to miejsce
w opowiadaniu "Quitters Inc.". Spotykamy tutaj najprawdziwszego
diabła prowadzącego odwyki. Okazuje się, że tylko on ma tyle bezwzględności,
że jest w stanie wymóc rzucenie palenia na ludziach chociażby za cenę torturowania
członków rodziny jeżeli inne formy perswazji nie odnoszą skutku.
Niestety zbliżając się do nieuchronnego końca musimy powrócić do tematu
dzieci, konkretnie "Dzieci Kukurydzy". Ten, Który Chodzi Pomiędzy
Łanami. To jego czczą dzieci z Gatlin. To on sprawia, ze zabijają swoich
rodziców, że zabijają starszych kolegów, tylko dzieci mają prawo do życia.
A czy on też sprawia, że wymyka się spod kontroli zabójczy wirus w "Bastionie"?
Być może. Totalna zagłada ludzkości, podział świata na wschód i zachód,
podział ludzi na dobrych i złych. To chyba najbardziej wyrazisty obraz
potopu w literaturze sci-fi. Po jednej stronie barykady pozostają wezwani
przez starą Murzynkę mili, zwykli amerykanie. Tworzą społeczność na starą
modłę - komitety, zebrania, obiadki. Po drugiej stronie są ci, których
wezwał on - Randal Flagg, Jego Piekielna Wysokość. Trzeba przyznać, że
jak na diabła, to warty grzechu. Wokół niego wyrzutki społeczeństwa - sadyści,
mordercy, psychopaci. Jedno mu trzeba przyznać - wie, co niszczy ludzi
- narkotyki. Wymaga ślepego posłuszeństwa i żadnych pytań. Oczywiście diabeł
tez ma swoje wymagania - aby pozostawić potomka potrzebuje kobiety - oczywiście
dziewicy. Wszystko byłoby OK, ale gubi go właśnie to, co sądził, że utrzyma
jego przewagę - wiara w strach i uwielbienie wyznawców.
* * *
Nasz czas, tak jak i jego dobiega końca. Powrócimy do potworów z szafy
i spod łóżka. Wróćmy do domu po zmroku pogwizdując. Do snu przeczytamy
sobie może jakąś historyjkę o wilkołaku. A jutro pójdziecie do biblioteki
po książki Kinga, żeby sprawdzić ile miałam racji. Będzie mnie to niewymownie
cieszyć, bo przecież nie o samo omówienie chodziło, ale i o to, żebyście
stali się jak ja maniakami jego twórczości. Pożyczcie więc te książki,
tylko nie zapomnijcie ich oddać na czas. Policja biblioteczna czuwa!
Koniec