Biografia?!

Bartosz Kozłowski , lat 22, student trzeciego roku Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. Moje kawałki były już publikowane w kilku polskich zinach sieciowych , doczekałem się również wydania papierowego, a ściślej mówiąc kserowanego :-). Prowadzę stronę WWW poświęconą amatorskiej twórczości literackiej na sieci. W przyszłości zamierzam wydać antologię opowiadań publikowanych w Internecie, tyle że w formie papierowej. Oczywiście, jeżeli uda mi się przekonać do tego odpowiednich ludzi.

Zamiast rozwodzić się dłużej na temat mojego krótkiego i niewiele znaczącego życia, postanowiłem napisać kilka słów o zamieszczonych niżej szortach.

Ikar
To autentyczne zdarzenie, którego byłem kiedyś świadkiem, opowiedziane trochę inaczej. Bohater tej opowieści to uciekinier z zakładu psychiatrycznego, który pierwsze swe kroki na wolności kieruje do najwyższego w okolicy budynku. Popełnia samobójstwo skacząc z okna ostatniego piętra bloku, obok którego kiedyś mieszkałem. Wypowiedzi gapiów to w większości cytaty zasłyszanych wówczas słów.

Czy androidy marzą o elektrycznym poranku?
Tytuł to oczywista analogia do powieści Philipa K. Dick. Bardzo alternatywna i pełna niedopowiedzeń historia wypędzenia ludzi z Raju. Może nawet obrazoburcza. Polecam w czasie czytania puścić sobie w tle utwór grupy "Nine Inch Nails" pt. "The Art of Self Destruction, Part One, Part Three" z płyty "Further Down the Spiral". Odjazd.

Nebah
Nebah znaczy Niebo, a Pukk oznacza ...


Copyright © by Bartosz Kozłowski, 1998

Bartosz Kozłowski

Ikar

W piękny wrześniowy poranek, tak wcześnie, że słońce jeszcze nie zdążyło wygonić przyjemnego chłodu nocy, na podwórku przy ulicy Mickiewicza rozległ się głośny odgłos upadającego z dużej wysokości ciała. Na miejscu szybko zebrała się grupka gapiów. Stali wokół bladego, wychudzonego ciała odzianego jedynie w przesiąkniętą krwią piżamę i rozmawiając przyciszonymi głosami, co jakiś czas wskazywali na groteskowo poskręcaną postać.
- Widziałem jak leciał. -powiedział pan z teczką. - Szedłem właśnie do pracy.
- Spadł jak worek cementu. - powiedział robotnik w poplamionym wapnem kombinezonie i zarechotał. Był jeszcze trochę pijany po nocnej libacji w piwnicy budowanego w pobliżu domu.
- Fe, wygląda jak gotowana marchewka. - dodała mała dziewczynka patrząc na odsłonięte wnętrzności i robiąc przy tym kwaśną minę.
Stanisław Ikar Leszczyński podniósł się z ziemi, otrzepał z kurzu swoją piżamę. Obejrzał się przez ramię i spojrzał na leżącą w kałuży krwi znajomą osobę. Odwrócił głowę z niesmakiem, zapiął ostatni guzik pod szyją, przeciągnął się z lubością i odszedł pogwizdując. Zanim rozpłynął się w świetle poranka, powiedział cicho: - Ech... nareszcie wolny.
- Ktoś zadzwonił już po milicję?- zapytała starsza kobieta, która przed chwilą przybiegła z sąsiedniego podwórka na widok zbiegowiska.
- Spokojnie, przecież nie ucieknie. - odpowiedział jej ktoś z tłumu.


Czy androidy marzą o elektrycznym poranku?


4:02:55, 4:02:54, 4:02:53... Dokładnie cztery godziny, dwie minuty i czterdzieści osiem sekund pozostało mi do terminacji. Ostatnie pięć godzin zawsze zostawiają sobie na eksperymentowanie. Podłączają do skomplikowanej aparatury diagnostycznej i obserwują wychylenie wskazówek, nagrywają, liczą. Kazali mi się odprężyć i nie myśleć o niczym specjalnym. Próbuję, ale wiem, że to już niedługo. Jeszcze tylko ....

Nie, nie boję się wcale. My się nie boimy. Odkąd mnie włączyli wiedziałem, ile mi zostało do terminacji. Po prawie dziesięciu latach można się przyzwyczaić. Życie z tym nie jest wcale takie trudne, jak niektórzy ludzie myślą. Współczują nam, mówią, że to straszne znać swoją godzinę. Mówią, że jesteśmy gorsi od nich, bo nic na nas nie czeka po drugiej stronie, że tak właściwie to nasza druga strona nie istnieje. To prawda , jesteśmy przecież tylko maszynami, androidami serii TX-6099, pierwszymi wyposażonymi w quasi ludzką świadomość. Mimo to, mam jakieś dziwne przeczucie, irracjonalne spięcie w moim krzemowym mózgu, które mówi mi, że to jeszcze nie koniec. "Standardowa reakcja na bodziec psychiczny 144 przez 12 przez 3" powiedział pan w białym kitlu nie odrywając wzroku od panelu kontrolnego. Myślę, mam nadzieję, że i na nas czeka "tamten świat", tyle że dla sztucznej inteligencji. Ciekawe tylko jak będzie wyglądał. Czy rolę szefa odegra jakiś bardzo skomplikowany i wszechmocny komputer, czy też będzie to Bóg w ludzkim rozumieniu. Zresztą, na jedno wychodzi.

1:33:12. Tak właściwie, to nie chcę jeszcze umierać. Wiecie, co najbardziej mnie w tym wszystkim wkurza? Stworzyli mnie na obraz i podobieństwo człowieka. Bawią się mną jak chcą. Nawet teraz nie wiem, czy przypadkiem wszystko co robię, o czym myślę nie jest jakimś chorym programem wklepanym przez pokręconego programistę. Pocieszająca jest myśl, że i za ich sznurki ktoś pociąga.

0:52:34. Jest wiele rzeczy, które chciałbym zrobić, a właśnie czas mi się kończy. Niebo widziałem tylko przez szklaną kopułę Instytutu. Morze znam z telewizji. Nie spłodziłem potomka. Nawet drzewa nie posadziłem. Cholera, nic po mnie nie zostanie. Zasrane życie!. Wiem, co zrobię...

0:10:53. Chyba już czas. Będą zaskoczeni, jak im powiem.
-Chłopcy, wyłączcie to, kończymy zabawę. Muszę iść do domu. - powiedziałem z udawaną pewnością siebie.
Panowie lekko unieśli brwi do góry, ale nie odpowiedzieli nic.
-No, dalej! Zwijajcie te kabelki, mam dość. Nie wezmę udziału w waszym eksperymencie, rozmyśliłem się.- wyrzuciłem z siebie starając się przy tym zrobić groźną minę. Żadnej reakcji. Nikt nawet nie pofatygował się, żeby spojrzeć w moim kierunku. Ktoś za to ziewnął.
Tego już nie wytrzymałem. Jednym szarpnięciem zerwałem krępujące mnie pasy i usiadłem na skraju leżanki. W pomieszczeniu rozległy się ostrzegawcze piski porozłączanych urządzeń kontrolnych. Ludzie w białych kitlach w osłupieniu przyglądali się moim poczynaniom. Jeden zaczął coś gorączkowo gryzmolić w kieszonkowym notesie. Inny kręcił tylko głową jakby nie wierzył własnym oczom. Nareszcie jakaś reakcja.
-Wychodzę. Gdzie są drzwi? - zapytałem najbliżej stojącego.
-Ależ... to niemożliwe. Proszę się położyć, jeszcze nie skończyliśmy. Profesorze Stawiński, to niesłychane, to prawdziwy su...- nie dokończył. Osunął się bezwładnie na ziemię po tym jak zadałem mu cios w głowę. Przestał oddychać. Odepchnąłem kilku innych, którzy stali mi na drodze. Ludzie to kruche stworzenia. Pobiegłem w kierunku korytarza. Tam muszą być drzwi.
-Wyłączcie go! Niech ktoś go wyłączy! -ktoś krzyczał za moimi plecami. Już blisko, tylko parę kroków. Jeszcze tylko... BZZZT. Co jest?! Kto zgasił światło?

[ - ]

Tak samo nagle i niespodziewanie jak zgasło światło, pojawiło się znowu. Z początku raziło tak, że musiałem zakryć oczy ręką. Kiedy w końcu je otworzyłem, ujrzałem nad sobą grupkę ludzi w białych kitlach pochylających się nade mną. Uśmiechali się w taki dziwny sposób, jakby wiedzieli o czymś o czym ja nie wiedziałem i jednocześnie cieszyli się z tej swojej słodkiej tajemnicy. Pomogli mi wstać. Staliśmy tak przez chwilę patrząc. Oni na mnie. Ja na nich. Zabawne, był tam też człowiek, którego przed chwilą zabiłem, a może to nie on. Jeden z nich wyciągnął w moim kierunku rękę. Trzymał w niej jabłko. Wziąłem je od niego, było nadgryzione.
-Możesz iść - powiedział.
-Tak po prostu? - zapytałem z niedowierzaniem
-Tak. - odparł nie zmieniając wyrazu twarzy.
No to sobie poszedłem. Aha, jeszcze jedno. Zawsze myślałem, że szklana ściana Instytutu jest ze szkła. Nic bardziej mylącego.


NEBAH


Pan Pukk wyszedł na spacer. Otworzył drzwi, stanął w progu i rozejrzał się. Padało. Wielki, płomienno rudy lew schronił się pod rozłożystą paprocią. Od czasu do czasu ziewał i mamrotał coś pod wąsem, ale był zbyt daleko, żeby można było zrozumieć o co mu chodzi.
- Cholera, znowu pada - powiedział Pukk. " Ale przecież pada bo sam tego chciałem" - dodał szybko w myślach. Jego twarz wydawała się teraz bardziej pochmurna niż same niebo.
Nagle, w przeciągu chwili ciężka zasłona chmur rozsunęła się ukazując idealny błękit. Słoneczny blask szczelnie wypełnił małą, śliczną górską dolinkę. Lew wychylił się spod liści paproci, spojrzał w górę po czym dostojnie wypełzł ze swojego legowiska i pognał w kierunku zarośli. Twarz Pukka sposępniała jeszcze bardziej. Nie był dzisiaj w dobrym humorze.
Niewiadomo skąd, na krętą dróżkę wiodącą prosto do domku Pukka, wypadło skacząc, wirując i fikając koziołki zwierzątko. Było niewielkie, miało puszyste futerko i wygląd, który sprawiał, ze miało się ochotę wziąć je na ręce i przytulić. "Powie :'Dzień dobry, ładną mamy dzisiaj pogodę, nieprawdaż ?'" - pomyślał Pukk.
- Dzień dobry, ładną mamy dzisiaj pogodę, nieprawdaż ? - powiedziało wesoło zwierzątko.
Kopnął je z całej siły. Zwierzątko poleciało jakieś cztery metry w górę i zanim posłusznie zdechło zdążyło jeszcze zachichotać. Po sekundzie po prostu wyparowało.
Usiadł na kamieniu, westchnął i po chwili milczenia rzekł:
- Muszę z kimś pogadać.
W miejscu, na którym stało wcześniej zwierzątko, pojawił się człowiek. Z prawego ramienia zwisała mu jeszcze plastikowa rurka a w brzuchu miał nie zaszytą dziurę po operacji. Człowiek w osłupieniu zaczął się rozglądać dookoła siebie. Rzucał szaleńcze spojrzenia to na Pukka to na siebie samego. Wreszcie wydusił słowa :
- Gdzie ja jestem? To ja już nie żyję!? Lekarz powtarzał, że wszystko w porządku. Miałem być operowany! Nie zdążyłem się wyspowiadać. Zdrowaś Ma... Tak więc, jestem w Niebie?
- Nooo... chyba tak - odparł Pukk.
- To ty jesteś pewnie święty Piotr, tak? Inaczej sobie ciebie wyobrażałem. Myślałem, że jesteś wyższy i bardziej siwy. Zresztą sam nie wiem, dawno nie byłem w kościele, bo ... a bo byłem przecież chory. Wiesz, to jak już tu jestem, chcę na początek czerwone Lamborgini Diablo i dwie, nie, trzy panienki. Tak, dwie blondynki i jedną brunetkę. Dobra? Da się chyba załatwić, przecież to Niebo!
Pukk popatrzył się przez chwilę na przybysza. Oparł głowę na dłoniach, zakrył oczy.
- Boże, co ja zrobiłem - i zapłakał.

Koniec