Specjalnie dla "Fahrenheita" przepisując - doceńcie Czytelnicy! - Ewa dokonała czyszczenia i pieszczenia tekstu. Macie więc jego najlepszą na dzień dzisiejszy wersję.


Copyright © by Ewa Białołęcka

Ewa Białołęcka


JESTEM LAMIA

Zwyczajny człowiek nie zatrzymałby się w tym miejscu. Nie było tu na pierwszy rzut oka nic ciekawego. Po prostu stary wykrot zasłonięty niemal cał-kowicie przez wybujałe wachlarze paproci. Mag przykucnął, wpatrując się w gąszcz nie poruszany najmniejszym nawet drgnieniem. Jego wyczulone nozdrza wyłowiły spośród symfonii leśnych zapachów prawie niezauważalną woń piżma. Mag, nie zmieniając pozycji, rozejrzał się za odpowiednim drągiem. W wykrocie mógł czaić się biały wąż - rzadkość i cenny surowiec w jego rzemiośle. Ranek był chłodny, więc istniała szansa, że zwierzę da się schwytać z minimalnym opo-rem. W dziurze był wąż albo inny przedstawiciel gadziej rodziny. Mag nie był akolitą, smarkaczem, który dopiero co otrzymał Znak. Już od wielu lat jego skórę nad lewą piersią zdobił tatuaż Kręgu i Płomienia - znak Stworzyciela, najwyższej kasty magów. Mroczny Buron, Buron Twórca - tak nazywali go znajomi mago-wie. Przyjaciół nie miał.
Buron wysłał myślową sondę, szukając umysłu owego stworzenia, cho-wającego się w wykrocie. Nie zamierzał ryzykować spotkania z bazyliszkiem. Zwykle potem bolała go głowa. Drgnął, zaskoczony. Stwór śnił!
-Ach...- szepnął Buron do siebie, a jego twarz skrzywiła się w nieładnym uśmiechu. - Cóż my tu mamy?
Rozgarnął ostrożnie kępę paproci. Pierwsza rzeczą jaką zobaczył, była rę-ka, odznaczająca się od ciemnej zieleni wyraźną, jasną plamą. Nie musiał zaglą-dać dalej. Dłoń była niewielka. O krótkich lecz zgrabnych palcach, opatrzonych dłutkowatymi paznokciami, połączona z ramieniem delikatnym nadgarstkiem. Przy bliższym przyjrzeniu okazywało się, że skórę pokrywa drobniutka przezro-czysta łuska.
- Lamia.
Mag skupił się. Odszukał wrażliwy punkt lamiej jaźni i posłał weń ogłu-szający ładunek mentalnej energii. Sen stwora, już od kilku chwil mącony obec-nością maga, rozsypał się jak rzucona w mrok mozaika. Rozległ się zduszony, gardłowy krzyk. Łuskowate palce wbiły się głęboko w mech, by potem zmięknąć i znów legnąć nieruchomo. Buron wyciągnął swą zdobycz na światło dzienne. Była to samica lamii. Dotykał chłodnego ciała z beznamiętnością uczonego.
- Piękny okaz - mruknął, obmacując lamie kości policzkowe i bezceremo-nialnie podnosząc powieki, pod którymi kryły się jaskrawo błękitne tęczówki.
- Piękna -powtórzył i to była prawda. Lamia była piękna. Kobieta obda-rzona jej urodą doprowadzałaby mężczyzn do szaleństwa. Bujne, jasne, zacho-dzące trójkącikiem na czoło włosy. Pełne wargi, jakby zapraszające do pocałun-ków. Smukłe ramiona i piersi o kształcie aż nazbyt doskonałym. Buron wiedział jednak, że wszystkie te wdzięki miały bardzo prozaiczne przeznaczenie. Wabiły nieostrożnych pasterzy lub myśliwych, by stali się jeszcze jednym posiłkiem. Na wysokości bioder ciało lamii przechodziło w długi, prawie trzymetrowy ogon, na którym łuski układały się w przepiękny, barwny deseń, do złudzenia przypomi-nający wnętrze agatu. Mag zastanawiał się, co począć z niespodzianym darem losu. Wypchać? Nie był pewien, czy wyglądałaby dobrze na ścianie jego wieży. Za bardzo jednak przypominała kobietę.
Kobietę...? W tym momencie Twarz Burona rozjaśniła się. Tak! To było to!! Naprawdę wielkie wyzwanie! Zrobi to i na pewno mu się uda! Mag włożył sobie bezwładne ciało nieprzytomnej lamii na ramiona i poniósł je w stronę do-mu.
Jego domem od prawie dziesięciu lat była niewielka wieża, wznosząca się na jednej z polan, gęsto rozmieszczonych na skraju Puszczy Oczu. Wnętrze za-stawione było prostymi sprzętami, uginającymi się pod najdziwniejszą w świecie mieszaniną rozmaitych przedmiotów. Ozdobne wyroby sztuki złotniczej, garście złotych i srebrnych monet porozrzucane niedbale między częściami garderoby i brudnymi naczyniami oraz magicznym wyposażeniem. Częściowo stanowiły go graty, których Buron nie dotykał od lat. Przedmioty obliczone na oszołomienie potencjalnego klienta. Wszystkie te ludzkie czaszki, wypchane żmije, sowy i nietoperze, malowane pentagramy, tyle samo warte, co dziecięce rysunki na pia-sku. Właściwe narzędzia pracy maga mieściły się w szklanych słoiczkach i fla-szeczkach - trucizny, narkotyki, lekarstwa. Grube, oprawne w skórę księgi nie zawierały czarodziejskich zaklęć, lecz ogromny zasób wiedzy z zakresu chemii, medycyny, anatomii i fizyki. Zestaw błyszczących ostrzy nigdy nie służyły do składania ofiar mrocznym bóstwom, lecz do sekcji i wiwisekcji. Z najważniej-szym jednak instrumentem Buron nie rozstawał się nigdy. Był nim jego talent. Talent Stworzyciela, zdolny rozerwać więzy cząsteczek materii. Rozkazujący atomom zmieniać swe właściwości. Dar który już w dzieciństwie określił przy-szłość Burona i sprawił, że stał się on legendą.
Mag zamierzał dokonać transformacji lamii w ludzką istotę. Z łatwością przychodziły mu przemiany "martwego w martwe", "żywego w martwe", a na-wet "żywego w żywe" na prostych organizmach. Teraz miał stawić czoła naj-większemu wyzwaniu swego życia.
Buron położył lamię na wolnym kawałku podłogi przed paleniskiem. Wciąż była pogrążona w głębokim omdleniu. Mag pozamykał okiennice i wnę-trze wieży pogrążyło się w mroku. Po chwili na kamiennym obmurowaniu pale-niska stanęło kilka zapalonych świec. Ich niepewne, migotliwe światło pełzało po ścianach i powodowało, że przedmioty rzucały upiorne cienie. Mag postawił na podłodze kubek wypełniony długimi, stalowymi igłami i kilka naczynek, zawie-rających mętne płyny.
- Gotowe - szepnął Buron do siebie, ostatni raz przebiegając wzrokiem po ampułkach. Niektóre zawierały silne środki pobudzające, inne - hamujące prace określonych organów. W najmniejszej blado połyskiwał cenny jad białego węża - śmiertelna trucizna, a jednocześnie substancja wybiórczo zawężająca percepcję, jeśli przyjmowało się ją doustnie. Mag zdjął ubranie, zaczerpnął pucharkiem wo-dy z cebrzyka i usiadł przed lamią, skrzyżowawszy nogi. Uważnie odmierzane krople kapały z nawoskowanych pałeczek do wody w pucharku. Buron przełknął ostro pachnącą mieszankę i sięgnął po igły. Brał je kolejno, przesuwał przez płomień świecy i wbijał w skórę w miejscach odszukiwanych ze sprawnością, jaką daje wieloletnia rutyna. Narkotyk zaczął działać. Buron znieruchomiał w pozie medytacyjnej. Pobladła skóra i błyszczące igły sterczące z twarzy, brzucha i kończyn, nadawały mu demoniczny wygląd. Spod do połowy uchylonych po-wiek patrzył na kolisty wzór lamich łusek. Mikroskopijne dawki trucizny, rozle-wające się w jego żyłach, sprawiły, że ogłuchł. Lecz teraz pełniej odczuwał od-dech i tętno. Własne, a także stworzenia przed sobą. Kontury łuskowatego wzoru wyostrzyły się, jakby ktoś zakreślił je czarną farbą. Zapach gadziego piżma ata-kował przeczulone nozdrza z nieznośną intensywnością. Mag zamknął oczy. Już nie musiał patrzeć. Stapiał się z jaźnią lamii, wyczuwał jej organizm. Leniwe krą-żenie krwi, pracę mięśni tłoczących powietrze do płuc. Czuł jej chłodną skórę jak swoją własną.
"Jasność w jasność, ciemność w ciemność, martwe w martwe, żywe w żywe, krew w krew..." - intonował Buron w myśli. Słowa nie były ważne. Jako mały chłopczyk wierzył jeszcze, że istnieją magiczne zaklęcia. Nie było zaklęć. Były tylko zlepki słów, których rytm pozwalał łatwiej opanować umysł.
Umysł Stworzyciela, przed którym pochylały się nawet koronowane gło-wy. Każdy z władców oddałby wiele, by mieć zdolności nawet najmniej cenione-go wśród magów Obserwatora, wyławiającego myśli zwyczajnych śmiertelni-ków. Lecz "mag może zostać królem, ale król nigdy nie zostanie magiem" - tak mówiło przysłowie. Magowie - postacie, których prestiż stawiał niemal na równi z bogami. Jakże rozczarowani byliby prości ludzie, gdyby wiedzieli, że w ka-miennych wieżach nie odbywają się nigdy straszliwe obrzędy, krew nie plami pokrytych czarnoksięskimi znakami ołtarzy, a budzące grozę czaszki służą jako prozaiczne przyciski do pergaminów.
"Żywe w żywe, krew w krew, ciało w ciało, ciemność w ciemność..."
Buron był bogiem. Przestawiał gwiazdy i żonglował planetami. Rozkazywał im, a one słuchały go z cudowną uległością. Był rzeźbiarzem, tworzącym w natchnie-niu najwspanialsze dzieło wszechczasów. Dzieckiem budującym twierdzę z pia-sku...Tkaczem, pochylonym nad krosnami wszechświa-ta...Mistrzem...Niczym...Wszystkim...Czymkolwiek...Światło w światło...
Ile czasu to trwało? Buron uchylił powieki. Świece wypaliły się prawie całkowicie. Zmętniały wzrok maga rejestrował lamię jako nieostrą, szarą plamę. Ruchy Burona były niepewne. Trans wyczerpał jego siły do tego stopnia, że na-wet nie miał ochoty sprawdzić od razu, czy przemiana się powiodła. Gdzieś zza okna dobiegał ostry krzyk sójki. W porządku, słuch wrócił. Mag zamrugał, wzrok wyostrzył się. Ociężałym ruchem dotknął leżącego przed nim ciała. Skóra była chłodna, lecz zniknęła gdzieś jej szorstkość. W półmroku Buron dostrzegł, że lamia jest znacznie krótsza. Lecz czy rzeczywiście ma nogi? Wtem dłoń maga przeszył ostry ból. To lamia, leżąca do tej chwili całkiem nieruchomo, wbiła zęby w jego rękę.
- Au!!
Uderzona w twarz, upadła, popełzła do kąta i tam przyczaiła się, dysząc ciężko. Buron wstał i podszedł do okna, by otworzyć okiennicę. Na zewnątrz królowało południe. Promienie słońca wpadły do wnętrza i oświetliły skuloną w kącie jasnowłosą dziewczynę. Zszokowana, wpatrywała się w maga. Rozumiał jej zdumienie. Powinien już wić się w konwulsjach pod wpływem jadu, a tym-czasem stał i przypatrywał się jej z chłodnym uznaniem. Próbowała uciec od tego przenikliwego spojrzenia, odczołgać się i wtedy dostrzegła, co się z nią stało. Histeryczny wrzask wrzask wypełnił izbę. Dziewczyna, krzycząc bez przerwy, pełzła, wlokąc za sobą bezwładne nogi. Buron słuchał tego z rosnącą irytacją. Był zmęczony, a tymczasem jego "wielki sukces" zachowywał się tak, jakby miał udusić się własnym krzykiem. Dziewczyna szlochała, zachłystując się. Potrącała sprzęty w ucieczce przed magiem i własnym odmienionym ciałem. Buron obez-władnił ją z łatwością. Związał i zakneblował. Ofiara obserwowała jego czynno-ści wzrokiem ogłupiałego, przerażonego ptaka. Mag narzucił na nią pled.
- Do zobaczenia wieczorem - powiedział. - I nie próbuj żadnych sztuczek, bo powędrujesz do słoja! - Wymownym ruchem wskazał naczynie z zakonser-wowanym w alkoholu waranem. Oczy dziewczyny omal nie wyszły z orbit. Za-trzęsła się, a zza knebla wydobył się głuchy jęk.
*
Buron przespał kilka godzin i obudził się pełen energii. Narzucił byle jak ubranie i natychmiast zajął się dziewczyną. Techniką stosowaną przez Mówców,
z uporem wtłaczał w jej oporny umysł dziesiątki słów i pojęć. Wreszcie przeko-nał się, że go rozumie. Rozwiązał ją. Bez oporu pozwoliła włożyć na siebie jedną z koszul maga, zbyt dużą, odsłaniająca delikatne barki. Wypiła wodę z podanego czerpaka.
- Kim jesteś? - spytał mag na próbę.
- Jestem lamia - odrzekła spokojnie, patrząc mu prosto w oczy.
- Nie jesteś już żadną lamią! - odparł z naciskiem. - Jesteś człowiekiem. Kobietą. Rozumiesz?
- Jestem lamia - powtórzyła uparcie i błyskawicznie wysunęła język, obli-zując górną wargę.
Buron sapnął z irytacją. Nie tak to sobie wyobrażał.
- Wstań! - rozkazał.
Podniosła się na klęczki.
-Wyżej!
Pozostała w tej samej pozycji, patrząc na niego nie rozumiejącym wzro-kiem. Czoło maga zmarszczyło się. Może coś przeoczył? Może dziewczyna ma za słabe mięśnie? Nie wykształcone zakończenia nerwów? Obmacał dokładnie jej nogi. Były całkiem normalne. Ukłuł igłą wrażliwe miejsce na stopie - podkur-czyła palce.
- Możesz chodzić! - burknął szorstko, klepiąc smukłą łydkę. - No idź, mó-wię!
Ku jego złości, nie podniosła się, lecz poczołgała. Bardzo dziwacznie, wlokąc za sobą nogi, kolebiąc się z biodra na biodro i podpierając rękami. Uświadomił sobie, że usiłuje poruszać się tak, jakby wciąż miała ogon. Chwycił dziewczynę i postawił siłą.
- Nie jesteś już zwierzęciem! Masz chodzić jak człowiek! Po to masz nogi!
Przez chwilę stała prosto, ale nie podtrzymywana osunęła się znowu na podłogę. Buron ze złością kopnął stołek i zaczął przechadzać się nerwowym kro-kiem. Zrobił kilka głębokich wdechów. Uspokoił się. Nie należało płoszyć dziewczyny na samum początku. To tylko szok. Za parę dni przyzwyczai się do nowej sytuacji.
Jesteś ślicznym stworzeniem - rzekł Buron. "Jakby stworzonym, by mięć cię w łóżku" - dodał w myśli.
- Nazwę cię Elijon - Leśna. To pasuje do ciebie.
- Jestem lamia - powiedziała znowu, a w jej głosie pojawiła się twardsza nuta. - Lamia. Nie kobieta. Nie Elijon. Lamia.
- Lamia? Naprawdę? - zadrwił Buron. - Bez ogona?
- A wiesz co ja robię z lamiami? - ciągnął. - Obdzieram ze skóry i zjadam. Więc jak? Jesteś lamia czy kobieta?
Oczy dziewczyny w stronę słoja z waranem. Potem popatrzyła na swoje stopy.
- Kobieta Lamia - powiedziała niechętnie, wymawiając drugie słowo z ak-centem imienia.
- Dobrze, Lamia - Buron odczuł ulgę, choć nie dał tego po sobie poznać. Lamia - imię. Na tyle mógł jej pozwolić.
*
Dni, które nadeszły potem, były koszmarne. Lamia, mimo pozornej kapi-tulacji, stawiała opór. Buron osiągnął tyle, że poruszała się w postawie pionowej, powłócząc niezgrabnie nogami. Ale kiedy tylko mogła, zwijała się w niewygodny kłębek w zacienionych kątach wieży. Buron doskonale zdawał sobie sprawę, że jej pozy i milczenie są biernym protestem przeciwko temu, co z nią zrobił.
Kilkakrotnie usiłował wpisać do kroniki szczegółowy opis swej pracy i za każ-dym razem ciskał w ogień pokreślone kartki. Błękitne oczy Lamii śledziły każdy jego ruch i burzyły spokój. Oto miał w domu żywy dowód swej potęgi. Coś, na co nie zdobył się żaden z jego poprzedników. Ukoronowanie kariery najwybit-niejszego maga stulecia i jednocześnie największą klęskę. Chciał mieć piękną kobietę, towarzyszkę i kochankę. Otrzymał ją, owszem. Kochankę o umyśle la-mii! Truciznę w pięknym owocu, jedwab nasączony jadem.
*
- Spalone mięso! - powiedziała Lamia ze zgrozą, patrząc na talerz Burona. Powyższe słowa powtarzała przy każdym posiłku, z denerwującą regularnością. Porcja przed nią była surowa. Próby nakłonienia jej do zjedzenia czegoś innego, niż krwisty ochłap, spełzały na niczym. Buron z obrzydzeniem patrzył jak Lamia odrywa paznokciami strzep mięsa i połyka w całości.
- Dlaczego nie gryziesz? Masz przecież normalne zęby - rzekł, rozdrażnio-ny, choć wiedział, jaka część przeszłości Lamii była tu odpowiedzialna. Lamie miały tylko kły jadowe i przednie siekacze. Pokarm rozcierany był w żołądku. Dziewczyna uśmiechnęła się prowokacyjnie i błyskawicznie wrzuciła do ust. ukrywany w dłoni kamyczek. Napięte nerwy Burona nie wytrzymały. Zaślepiony złością, chwycił swój talerz i rzucił Lamii w twarz.
- Zwierzę! Zwierzę!! Głupia, ślepa dziwka! ZA czym tak tęsknisz?! Za wy-rywaniem bebechów innym bestiom? Za błotem...brudem...? Taka byłaś piękna przedtem?! Kto by się obejrzał za taką ogoniastą kurwą?! No, kto!?
- Wernhahee' - głos Lamii ociekał szyderstwem. Talerz trafił ją w czoło i spod fali jasnych włosów spływała w dół cieniutka smużka krwi.
- Wernhahee'... - powtórzyła. - ...i ty.
Wykrzywiła się, naśladując jego brzydki uśmiech. Wytarła krew palcami i oblizała je. Buron wstał od stołu i zaczął przestawiać naczynia z chemikaliami, po to tylko, by zająć czymś ręce. "Wernhahee'" - słowo z języka lamii, wyma-wiane na wdechu znaczyło "srebrny", a na wydechu "samiec". Znał ich - dużych, o spłaszczonych czaszkach, przechodzących na barkach w rodzaj skórzastego kaptura. Zakutych w chitynowe pancerze, zielonkawe, z kontrastową srebrzysto-szarą plamą na piersiach.
- Cóż takiego maja ci twoi wernhahee'? - spytał od niechcenia.
- Ogon - odparła Lamia lakonicznie.
Buron prychnął pogardliwie.
Nadchodzą wiosenne tańce - ciągnęła Lamia. - Ty też chciałbyś ze mną tańczyć, ale nie możesz. Nie jesteś wernhahee'.
Trafiła w samo sedno. Mag zastukał kłykciami w blat. Nerwowo.
- Mógłbym, gdybym chciał - powiedział, wiedząc doskonale, że brzmi to idiotycznie.
Lamia szeleściła czymś przez chwilę.
- Patrz! - usłyszał. Odwrócił się. Sukienka, w którą zmienił swoją koszulę, leżała na podłodze. Lamia stała na niej w wyzywającej pozie. Czoło i usta miała usmarowane krwią.
- Chcesz ze mną tańczyć? No, zrób to. Po to dałeś mi te dwa pnie i to śmieszne futerko.
Buron pożerał wzrokiem śmiałe piękno Lamii, ale nie mógł zdobyć się na to by jej dotknąć. Mimo, że przez wiele dni mówił o niej "kobieta", w głębi du-szy przyznawał się do porażki. To nie była istota ludzka. To było coś obcego, zbyt obcego. Mag cierpiał z niespełnionego pożądania... i nie mógł, nie potrafił zmusić się do wzięcia tej drwiącej samicy. Rozdrażniony, upokorzony i wściekły, skierował się do drzwi. Już na progu dogoniło go wzgardliwe prychnięcie Lamii:
- Wernhahee'!
*
Mag wracał do swej wieży, całkowicie zdecydowany pozbyć się Lamii. Była rezultatem nieudanego eksperymentu. Czymś, co przysporzyłoby mu więcej kłopotów, niż popularności. Oczywiście nigdy nie złoży sprawozdania w Kręgu. Możliwe, że transformacje "żywego w żywe" i "rozumnego w rozumne" opro-mieniłaby go jeszcze większą sławą, lecz wyszłyby na jaw te nieszczęsne niedo-ciągnięcia. Buron nawet przed sobą nie chciał się przyznać, że głównym powo-dem takiej decyzji były kpiny Lamii z jego braku męskości.
"Cicha, mało bolesna śmierć" - myślał. - "Żadnego cyjanku. I żadnych ostrzy. Za dużo sprzątania. Biały wąż, to właśnie! Gad dla gada."
Przez szpary w okiennicach przesączało się jasne światło. Buron pchnął drzwi, które poddały się z cichym skrzypnięciem. Wnętrze zalane było powodzią światła. Wszędzie stały zapalone świece i lampy olejowe. Światło wydobywało fantastyczne błyski z pozawieszanych na ścianach klejnotów i metalowych in-strumentów. Na stole siedziała Lamia, obejmując ramionami kolana. Oparła na nich policzek. Jej włosy spływały w dół, niczym wodospad roztopionego złota. Naga skóra, lśniąca jak jedwab, przyciągała wzrok. Nie mówiąc ani słowa, dziewczyna wstała i zaczęła tańczyć. Buron patrzył z zapartym tchem. W takt niesłyszalnej muzyki ciało Lamii gięło się z nieopisaną gracją. Gdzie podziała się niezgrabność jej ruchów, powłóczenie nogami, garbienie ramion? Niespodzianie rozkwitła jak olśniewający kwiat. Piękno dla samego piękna. Nie żądające nic w zamian. Bezinteresowne, wspaniałe. Ciałem mężczyzny wstrząsnął dreszcz. Ruch kobiecych bioder, kołysanie piersi wabiło go odwiecznym zewem. Kobiecość mówiąca: "chodź i weź". Obiecująca niewysłowione rozkosze. Wystarczyło wy-ciągnąć rękę, by posiąść skarb godny króla królów. Mag poszedł za tym wezwa-niem, a Lamia przyjęła go tak, jak pustynny nomad przyjmuje łyk wody - za-chłannie i nie roniąc nawet cząstki. Zagarnęła go całego, bez reszty. Dał się wciągnąć w wieczysty taniec życia i płodności. Kochali się na twardym blacie, wśród płomyków świec i rozbłysków perłowych główek igieł powbijanych w brzeg stołu. Co jakiś czas odpoczywali, a potem zaczynali na nowo i tak przez całą noc. Świece gasły jedna po drugiej i tak samo wyczerpywała się ich namięt-ność.
Buron legł na wznak, z pustką w głowie, wyczerpany. Omdlałe mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Lamia wyjęła z drewna jedną z igieł i oglądała ją w zamyśleniu.
- Do czego ci to potrzebne? - spytała.
- Do pracy. Do eksperymentów.
- Do przemian?
- Mhm...
- Co się z tym robi?
- Wkłuwa w ciało. W specjalnych miejscach.
Dłoń Lamii zawisła nad jego piersią.
- Gdzieś tutaj?
- Mhm... - przymknął oczy i w tym momencie poczuł lekkie ukłucie.
- Co...?
Nagle z przerażeniem spostrzegł, że język mu drętwieje. Gardło zacisnęło się w gwałtownym spazmie, ciało wygięło, palce drapały konwulsyjnie drewno. Nieruchoma twarz Lamii oddalała się, w błyskawicznym, tempie niknąć na końcu ciemnego tunelu. Jeszcze przez chwilę, wkładając w to całą siłę woli, Buron stał na progu Bramy Istnień, a potem przekroczył go.
Świtało.
*
Lamia stała pośrodku izby, którą w krótkim czasie zmieniła w kremato-rium. Buron leżał wciąż na stole, na którym umarł. Przykryła go kocami i zgro-madziła wokół wszystkie przedmioty, które stwarzały nadzieję, że szybko zapło-ną. Dodatkowo oblała zaimprowizowany stos wszystkimi płynami, które choć trochę pachniały alkoholem.
Nie zabierała z sobą prawie nic. Nie chciała złota ani pamiątek. Miała na sobie sukienkę, którą podarował jej mag, spiętą broszą w kształcie jaszczurki. Zwinięte w węzeł włosy przytrzymywały jej igły o główkach z pereł. Przy pasku miała woreczek, w którym schowała buteleczkę z jadem białego węża.
Podpaliła od lampy zwisający róg koca i stos zapłonął. Błękitne i zielone płomienie otoczyły martwe ciało.
- Doceniam to, co mi dałeś, Buron - powiedziała Lamia cicho. - Zrozu-miałam cię i może gdybyś ty chciał choć trochę zrozumieć mnie...
Odwróciła się i wyszła, nie dokończywszy. Ogień za jej plecami z trza-skiem brał w posiadanie magiczną pracownię.
Lamia szła przez polanę, z przyjemnością nurzając bose stopy z zroszonej trawie. Mały biały wąż wysunął się z zieleni i owinął wokół jej kostki jak drogo-cenna bransoleta. Przed nią otwierał się wspaniały, ogromny świat do wzięcia. Pełen wernhahee' i ciepłego, żywego jedzenia.

Ewa Białołęcka luty 1993