Damian Adamowicz

Copyright © by Damian Adamowicz

3,5/ 5

Apokalipsa (?)


Dzień Pierwszy.

Szedł szybkim krokiem. Kurtka z celtem na plecach powiewała nonszalancko. W rękach ściskał kawałek polerowanego drewna, który przez niektórych używany był do gry w palanta tudzież basseballa. Dla niego było to narzędzie do innego nieco celu. Ogólnie rzecz biorąc za-sady były takie same - należało silnie uderzyć, a następnie biec co sił w nogach. Różnica pole-gała na uderzanym przedmiocie. Dla niego ide-alna była głowa. Nieważne czyja. Teraz właśnie był w trakcie poszukiwań miejsca na boisko. I oczywiście przeciwnej drużyny. Dawno już nie grał, a rola kibica nie bardzo mu odpowiadała. Ulica była ciemna. Ostatnią sprawną latarnię zbił jakiś chuligan. W mdłym świetle gwiazd zobaczył - kogoś. To też był zawodnik. Dwie postacie rozpoczęły dziwny taniec. To zbliżały się do siebie, to oddalały, krążąc wokół niewi-docznego środka. Nagle, obie jednocześnie, skoczyły i uderzyły. Głowy rozprysnęły się jak miażdżone arbuzy. Czyżby remis ?
¨¨¨
Z notatki służbowej : "Ciało (...) znaleziono (...) rano. (...) Brak śladów walki, czy (...) bytności innych osób (postronnych). (...) Praw-dopodobnie samobójstwo. Brak świadków. (...) Śledztwo w toku.

Dzień Ostatni.

"Polska dla Polaków, nie Rumunów i żebra-ków" - okrzyki jeszcze długo rozbrzmiewały we wszystkich zakątkach miasta. Przybierały na sile, wraz ze wzrastającym natężeniem dźwię-ków dobiegających z drugiego krańca : "Precz z komuną, Precz z ...". Gdzieniegdzie pojawiły się małe ogniska sporządzone domowym spo-sobem z przewróconych samochodów. Usta-wione w poprzek ulicy beczki ze smołą dymiły niemiłosiernie zakrywając cały krajobraz czar-nymi kłębami. Od czasu do czasu słychać było serie z karabinów Kałasznikowa oraz pojedyn-cze strzały z makarowa. Gdzieś zaterkotał poli-cyjny helikopter omiatając skłębiony tłum sil-nymi reflektorami. Z dachu sąsiedniego wie-żowca ktoś wystrzelił rakietę ziemia-powietrze. Śmigłowiec dostał w ogon i spiralnym lotem oddalił się na spotkanie ziemi. Tłum wrzasnął i zapalił się. Ktoś rzucił petardę, która strzeliła z wielkim hukiem, odwrotnie proporcjonalnym do skutku. Okrzyki, tak wcześniej powszechne, przycichły. Ludzie oszczędzali płuca i oddechy. Zresztą, ciężko się krzyczy w masce p-gaz. na twarzy. Jednak po pół godzinie regularne walki ustały. Wykruszyły się główne grupy uderze-niowe. niedobitki przemykały pod ścianami bloków mieszkalnych. Część kończyła właśnie demolować kolejny supermarket. Na parkingu poniewierały się opuszczone wózki na zakupy. W centrum miasta podniosła się kilkuminutowa wrzawa. Właśnie wyciągnięto na światło dzien-ne ostatni obiekt badań tutejszego uniwersytetu. Chwilę później w tym samym miejscu rozbłysło małe słoneczko. Które dość szybko, tj. w ułam-ku sekundy, przyjęło postać małego, acz szybko zwiększającego swoje rozmiary, muchomorka. Albo meduzy, jak powiedział poeta. Trochę dziwnie świecił, wszystko dziwnie świeciło. Gdyby ten blask nie oślepiał - dosłownie i w przenośni - można by powiedzieć, że jest połu-dnie. Ale za to problemy uleciały jak spłoszone motyle. Pozostały tylko ich cienie.
¨¨¨
Ważka unosiła się w bezruchu nad po-wierzchnią jeziora. Trwała tak przez mgnienie oka, skoczyła i zawisła w innym miejscu. Za-śpiewał jakiś ptak. Nagle zamilkł. Przestrzeń wypełniło dziwne dudnienie, które po chwili zamieniło się w przerażającą jasność. Ważka spłonęła w krótkim rozbłysku. To NATO od-powiedziało na atak na państwo stowarzyszone.

Epilog.

Przeraźliwie zimny wiatr unosił ze sobą drobniutkie cząsteczki pyłu. Przelatywał przez otwory w ruinach wypełniając przestrzeń jękli-wym zawodzeniem. Podobno kiedyś tu było miasto, stolica jakiegoś państwa. Podobno. Dziś nie ma nikogo, kto mógłby to potwierdzić. Nie ma i więcej nie będzie. Bo po co ? Wszystko co było do zrobienia zostało z wielkim pietyzmem wykonane. Co prawda nikt nie może dokonać oceny tej działalności, ale przecież czerwone zachody słońca są takie piękne...
Lubin, czerwiec 1997

3/5 Kamyk to już użyte przez Białołęcką imię

CZARA PEŁNA SNU


Rozdział I

Zobaczył czarną postać. Wokół panowała nienaturalna ciemność, ale nawet na jej tle odcinały się ciemniejsze kontury nieznajomej. Zbliżała się krokiem powolnym, nieodparcie nasuwającym na myśl tempo konduktu pogrzebo-wego. Podpierała się dziwnie wygiętym kosturem. Zaraz, to nie kostur ! To... kosa ! Teraz ujrzał w niesamowitym świetle trupią bladość nadchodzącej Śmierci. Nie była to jednak jego śmierć, a raczej, nie przyszła po niego. Teraz. Kiedyś na pewno spotka się z nią ostrze w ostrze. Ktoś wygra i to chyba nie będzie on. Tymczasem postać zbliżała się. Wraz z malejącą odległością twarz Śmierci wypełniały kształty. Pojawiły się policzki, czarne oczodoły błysnęły ziele-nią tęczówek, spiczaste zęby przykryły wyzywające usta, karminowe jak krew. Spod czarnego kaptura wysunęły się ognisto rude loki. Tak, to była Śmierć. Podstępna, wyuzdana ze wszelkich ograniczeń. Zatrzymała się przed nim i zawiesiła w jego oczach swoje zimne jak lód spojrzenie.
- Jeszcze nie pora - jej głos wprawiał w drżenie najodleglejsze zakamarki duszy.
- Wiem - odparł.
- Cóż więc tu robisz ? -
- Ja... nie wiem. Byłem... i znalazłem się tutaj - nie pytał co to za miejsce. Zbyt często mu je opisywano. Wszy-scy...
- Zawsze się tak tłumaczysz -
- Ale ja nigdy... -
- Dość - ucięła jego słowa jak stalowym toporem. - Opowiedz mi o sobie. Tak słabo znam ludzi... -
- Ty ? Przecież... -
- Dość, powiedziałam. Nie jesteś starcem... Dlaczego masz takie białe włosy ? Znałam kiedyś jednego... człowie-ka, miał takie włosy - jej głos dobiegał jak zza grubej kotar i stał się jakby... milszy ?
- Czy miał medalion ? - zapytał ostrożnie.
- Jaki medalion ? - głos odzyskał swoją ciemną barwę.
- Podobny do tego ? - spomiędzy fałd kaftana wyłuskał srebrny łańcuszek z ogniw sprawiających wrażenie ciągłego ruchu. Na końcu wisiał okrągły medalion przedstawiający puszczyka. W miejscach oczu tkwiły skrzące się, ciemno-brązowe kamienie.
- Trochę, może... Odejdź, nie dręcz Śmierci... - odwróciła się gwałtownym ruchem i opuściła głowę. Niespodzie-wany wiatr jej czarnym płaszczem. Stracił ostrość zmysłów. Dobiegł go odległy głos :
- Nie wracaj tu więcej sam. To niebezpieczne... Nawet dla ciebie. Nie wracaj... -

¨¨¨

Obudził się równo ze świtem. Pierwsze promienie nieśmiało przeciskały się przez zasnute materiałem okna rozja-śniając wnętrze izby. Obok leżała ona. to był długi dzień i jeszcze dłuższa noc, a ona dalej wyglądała jak świeży pą-czek róży. Wyświechtane porównanie, a jakże trafne. Teraz dostrzegł, jak podobna jest do tej drugiej, do Pani Ciemno-ści. Nie czymś szczególnym, ale ogólnie, jakoś tak... A może wszystkie są do niej podobne ? Poruszyła się przez sen i spod pościeli wymknęła się jej pełna pierś. Jak on ją dobrze znał, każdy skrawek jej ciała, jej myśli przemykały przez jego umysł, jej dłonie były jego dłońmi... I wszystko to musiało się skończyć. Znowu. Dlaczego ? Dlaczego ja ?! To pytanie od lat pojawiało się za każdym razem. A było ich już... nie wiedział ile. Próbował kiedyś policzyć, ale przez cały czas wychodziła mu inna liczba. Ona poruszyła się znowu, wtuliła w jego ramię, a czarna burza jej włosów zała-skotała go w ucho. Tyle wspomnień... Czy ją kiedyś zobaczy ? Wstał delikatnie aby jej nie zbudzić. Ubrał się szybko i podszedł do prostego stołu stojącego pod oknem. Leżały na nim zwoje zapisanego i czystego pergaminu. To jej. On nie lubił pisać. Wziął czysty arkusz i nakreślił na nim kilka znaków. Wiadomość położył na poduszce, tuż obok śpiącej. Wyszedł szybko, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Kiedy się obudzi, przeczyta wiadomość. Jaką ? "Przepraszam. nigdy więcej." i nakreślony ptasi kontur. Ten z medalionu. A on będzie wtedy już długo jechał; i patrzył w oczy pusz-czyka widząc jej oczy...

¨¨¨

- Karczmarz ! Wina ! - zawołał zapijaczony głos. - A żywo, bo kości poprzetrącam ! -
- Służę waszmości ! - słodziutki głos tłustego karczmarza zabrzmiał tuż nad uchem wojaka. - Coś jeszcze podać ? -
- Nie ! - wyraźnie nie potrzebował zakąsek. Siedział tu już pół dnia nieustannie wlewając w siebie kwart podłego sikacza. Nie zwracał na to uwagi. Ciągle przed oczyma miał obraz ostatniej bitwy. Był pancernym na służbie u miej-scowego włodarza, a pancernych zawsze posyłali w najcięższe boje. Lecz ostatni był inny niż wszystkie. Wciąż pa-miętał te hoże dziewczyny, które nagle pojawiły się na dukcie, gdy wracali do zamku z ćwiczeń.
- O, panowie rycerze - zaświergotały. - Chodźcie z nami. Tam niedaleko jest polana. - Wiatr targał ich prostymi koszulami. Oni byli już podchmieleni - jeden zabrał ze sobą bukłak śliwowicy. Nie widzieli w dziewczynach żadnego zagrożenia. Poszli więc, umizgując się do rozbrzmiewających perlistym śmiechem dziewcząt. Zaczęło się na polanie. Nagle rozwiały się piękne ciała, a na ich miejscu zostały białe kości. Kości spięte suchymi wiązkami ścięgien, poru-szające się z błyskawiczną szybkością.
- Nekromie... - zdążył jęknąć jeden z tych, którzy stali z przodu. To było jego ostatnie słowo. W następnej chwili najbliższa nekromia wbiła mu rękę po łokieć w brzuch i powoli wyciągnęła z niego jelita. Mgnienie oka później z pełnego oddziału pancernych został tylko on i kilku innych. Nie. Dalszej części nie chciał pamiętać. Chciał zapo-mnieć. Utopić w winie. Taaak. Dobre wino. Pomoże odegnać myśli nieustannie krążące wokół czarnej postaci, którą przez moment ujrzał na pobliskim wzgórzu. Patrzyła na niego. Widział jej oczy, zielone jak... Nie ! Zapomnieć, ko-niecznie !
- Wina ! -
Kamyk siedział przy sąsiednim stole i pochylał się nad rozłożoną na nim mapą. Medalion z puszczykiem kołysał się powoli nad płaszczyzną pergaminu pokrytą krętymi liniami rzek i traktów.
- Więc mówisz, że to niedaleko ? - zapytał siedzącego obok człowieka w płaszczu pustelnika, dziwnie jednak nie-pasującym do jego twarzy. Jego łysa głowa zalśniła od potu gdy pokiwał nią twierdząco.
- Aha. Jeszcze dwa dni i będziemy na miejscu. Ale prędzej się usmażymy. - stwierdził.
- Prawda. Dawno takiego lata nie było - przytaknął Kamyk. Jego towarzysz wykazywał głęboki wstręt zarówno do uciech cielesnych jak i do ostrego słońca, ale miał jedną zaletę, ale miał jedną zaletę - był najlepszy w tym co robił. A jego zajęciem była iluzja - zarówno rzeczywista, jak i magiczna, od której można było dostać oczopląsu.
- Ale nie martw się - pocieszył go Kamyk. - Jutro wyruszymy z samego rana. Będzie chłodniej -
- O tyle o ile - stwierdził Bławatek i sięgnął po opartą obok pałkę. - Ja się idę przewietrzyć, a ty tu sobie posiedź, może zobaczysz Dragomira. A jak go zobaczysz to namów go do oddania tych zawijców, co je pożyczył tydzień temu - powiedział wstając.
- Dobra, dobra - odparł ze śmiechem Kamyk i skinął na karczmarza.

¨¨¨

Późnym wieczorem Kamyk szedł do swojej izby. W głowie szumiało mu od wybitego wina. Godzinę temu dorwał Dragomira, spił jego i siebie, aż przyszedł Bławatek i zażądał zawijców. Dragomir się napuszył i obaj zaczęli sobie skakać do oczu. Kamyk miał dość. Jutro czekała go długa droga w siodle, użeranie się z celnikami na byle kładkach i złośliwość pytanych o drogę wieśniaków. Poszedł do siebie, na górę. Powoli otworzył drzwi. W izbie ktoś był. Na stole stał dzban z kwiatem dzikiej róży, którego woń wypełniła wnętrze. Na zydlu siedziała dziewczyna. Światło pochodni zawieszonej w korytarzu wpadało przez otwarte drzwi i oświetlało jej twarz.
- No nie, dlaczego ?! - zapytał łamiącym głosem Kamyk. - Przecież... -
- Przecież wiesz - przerwała mu łagodnie.
- Ale dlaczego ?! Przecież sama doskonale wiesz, że nie możemy być dłużej razem. Mam... -
- Nic nie mów - znowu przerwała jego gwałtowny potok słów. - Nigdy już nie dam ci odejść, żebyś potem wracał i znów odchodził. Nie zniosłabym tego dłużej. Zrozum. Proszę. -
Kamyk zamknął za sobą drzwi. Podszedł i wziął ją za ręce.
- Ty też zrozum - powiedział spokojnie. - Nie mogę cię narażać. Gdyby coś... - zamknęła mu usta pocałunkiem. Długim, gorącym i szczerym. Nieodrywając warg wziął ją na ręce i zaniósł do stojącego pod ścianą posłania.
- Tu jest twardo - powiedział przerywając pocałunek.
- No to co ? - spytała zalotnie i pozwoliła ułożyć się na materacu.

Później oboje spali, zmęczeni. A Kamyk śnił...
Rozdział II

Nic nie widział. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Nagle błysk i znów tam był. Tak, to jest to miejsce z ostatniego - snu ? Miał wrażenie, że to nie sen. Nie ma tak realnych snów. Tym razem nie było gospodarza, a raczej - gospodyni. Mógł rozejrzeć się po okolicy, którą odwiedzał ostatnio mimo woli. Popatrzył w dół. Stał na spalonej zie-mi, pokrytej popiołem świeżo wypalonej trawy. Gdzieniegdzie wystawał osmalony kamień. Żadnego drzewa, żadnego krzaku. W oddali majaczyły kształty jakby skał. Wiatr wył wpadając w niewidoczne szczeliny. Było zimno, wręcz, o ironio, grobowo. Zastanawiające było, że nie zauważył tych wszystkich szczegółów w czasie swojej ostatniej wizyty. Dziwne. Spróbował zrobić krok do przodu, ale nic z tego nie wyszło. Mógł tylko czekać. Wkrótce pojawiła się znajo-ma postać. Zbliżała się tak jak przedtem, ale... Tak, wyraźnie szła szybciej. I nie było widać jej twarzy. A kosa zata-czała złowieszcze kręgi !
- Kim jesteś, ścierwo ?! - głos był chrapliwy, nieprzyjemny i odrażający, jakże inny od tamtego.
- Ty jesteś Śmierć ? - zapytał. Chciał dowiedzieć się, o co tu chodzi.
- A co, nie wyglądam ?! Zadałam pytanie ! Odpowiadaj ! -
- Jestem wędrowcem. -
- Czego tu szukasz ? - nowa Śmierć była nieustępliwa.
- Przyszedłem odwiedzić moją znajomą, Śmierć - odpowiedział.
- To dziwne, bo ja cię nie znam. - stwierdziła słodkim głosem Śmierć.
- To faktycznie dziwne, bo ty nie jesteś Śmiercią -
- Naprawdę ? - zdziwiła się wręcz uprzejmie i nagle znalazła się tuż o krok. Zobaczył dokładnie jej twarz (?). Tak, teraz miał pewność. To nie była Śmierć. Nie z wściekłymi, czerwonymi oczyma, zagiętym haczykowato nosie i wysta-jącymi kłami. Tak wyglądają wyższe postacie nekromii. Ale jak ?! Może... Nie miał czasu na zastanawianie się. Ne-kromia odskoczyła i wzięła kosą płynny zamach. CIACH ! Odskoczył do tyłu i...

¨¨¨

...w ostatniej chwili zszedł z drogi lśniącemu ostrzu, jakie spadało na niego. Był już ranek, ale słońce nie do końca oświetlało izbę, w której spał. Tym razem jego przeciwnikiem był jak najbardziej rzeczywisty pancerny. Błędny wzrok, tępy wyraz twarzy, a w mieczu błysk grozy. Skoczył do leżącego przy łóżku miecza. Teraz już miał się czym bronić. Jeden zwód, drugi zwód, finta, cięcie. Pancerny był jednak równie dobry. Odpowiedział kwartą i przerzucił broń do lewej ręki. Zaatakował. Jego miecz z głuchym stukiem utknął w stole. Dzban z różą przewrócił się i spadł na podłogę i cichym mlaskiem. Pancerny uchylił się przed zamachem Kamyka i z trudem wyrwał ostrze z grubego drewna. Kamyk zdawał sobie sprawę, że typowy pancerny nie jest w stanie go pokonać. To jednak nie była typowa walka. Dysząc okrążali stół, który nagle, nie wiedzieć czemu, stał się przeszkodą między nimi. Nagle pancerny krzyknął krótko i przeraźliwie i zwalił się jak kłoda w skorupy rozbitego przed chwilą dzbanka. Do izby wpadł Bławatek.
- Co się tu dzieje ? -
- Jego zapytaj. - Kamyk wskazał na leżącego pancernego.
Bławatek przewrócił rycerza na wznak.
- Ty, ja go znam. To ten, co koło nas wczoraj cały dzień duldał wino - stwierdził. - Co on od ciebie chciał ? Zrobi-łeś mu coś ? -
- Nie. Mówiłem ci już, zapytaj go. - odparł zdenerwowany Kamyk. Bo nagle sobie uświadomił, że kogoś tu brakuje.
- Akacja !!! - krzyknął na całe gardło.
Drzwi od sąsiedniej izby uchyliły się.
- Co jest ? - zapytała.
- Kto to jest ? - zapytał Bławatek.
- Nic ci nie jest ? - zapytał Kamyk.
- Co tu się dzieje ? - zapytał karczmarz, który w międzyczasie pojawił się w drzwiach. W rękach trzymał wy-szczerbiony topór, najwyraźniej używany tylko do rąbania drew. Nagle pancerny zerwał się z podłogi i roztrąciwszy wszystkich wyskoczył przez okno. Rzucili się za nim, ale tylko zobaczyli, jak odjeżdża na swoim bojowym rumaku. Karczmarz zbladł, chyba z wrażenia.
- Kto to był ? - wybełkotał.
- Proszę pojechać za nim i o to zapytać - powiedział Kamyk. - A na drugi raz proszę lepiej zaznajamiać się z tymi, którym się daje nocleg. Jasne ? - spytał, podchodząc do karczmarza z mieczem w ręku. Zapytany skinął tylko głową i zniknął za drzwiami.
- Akacja, przecież ci mówiłem. To nie jest dla ciebie. A gdzie ty w ogóle byłaś ? -
- Bo widzisz... - popatrzyła na Bławatka, który przestał się niecierpliwić. W końcu to problem Kamyka, a nie jego.
- Mów, on i tak się wszystkiego dowie. -
- Po wczorajszym - powiedziała Akacja z błyskiem w oku - głęboko i spokojnie spałam. Za długo cię wczoraj go-niłam. Obudziłam się chyba z godzinę przed świtem i pomyślałam, że dobrze by było skorzystać z jakiejś balii, najle-piej z ciepłą wodą. Poszłam do karczmarza i zapytałam, czy nie ma czegoś takiego. Miał, więc skorzystałam. Kiedy się wycierałam usłyszałam cały ten raban na górze. Pomyślałam, że coś ważnego dzieje się beze mnie i jak zauważyłam, dobrze, że mnie tu nie było... -
- W porządku. - stwierdził spokojnym już głosem Kamyk. - Bo widzisz, Bławatek... -
- Dobra, dobra, przecież widzę - przerwał mu Bławatek. - Mnie to nic nie obchodzi. Nie moja sprawa. Byle nie było przez to kłopotów. Bardziej interesuje mnie ten pancerny. -
- Moim zdaniem to urok - powiedziała pewnym głosem Akacja.
- Że co ?! - zapytali jednocześnie.
- No... Urok. Ktoś rzucił na pancernego ciężki urok. -
- Skąd wiesz ? - zapytał nieufnie Bławatek.
- Przecież to widać. -
- Pozostaje tylko kwestia, kto to zrobił. - powiedział Kamyk.
- Mniejsza o to. Pancerny jest już daleko, a przed nami długa droga. - stwierdził stanowczo Bławatek.

¨¨¨

Jechali już kilka godzin. Słońce wspinało się po bezchmurnym niebie coraz wyżej. Spod końskich kopyt raz po raz unosiły się chmury kurzu. Wyjechali właśnie zza zakrętu. Wtedy zobaczyli. Akacja jęknęła i odwróciła głowę. Kamyk i Bławatek patrzyli osłupiali. To był pancerny. Ten z karczmy. Kołysał się powoli, poddając wiejącym z różnych stron podmuchom wiatru. Gałąź, do której przywiązany był konopny sznur, wygięła się lekko. Ciało pancernego było pora-nione do kości przez kruki, które w dalszym ciągu ucztowały na wisielcu. A robiły to już długo - pancerny nie miał już lewej połowy twarzy i prawego oka. Jego zbroja leżała pod drzewem razem z mieczem i tarczą. Zsiedli z koni i pode-szli. Akacja nie wytrzymała i zwymiotowała. Bławatek kijem odgonił kruki, które wzbiły się w powietrze z przeraźli-wym krakaniem. Kamyk odciął sznur i razem położyli jego ciało na ziemi.
Pół godziny później jechali już dalej. Za sobą zostawili kopczyk kamieni z zatkniętym w nim mieczem. Na mieczu zawiesili tarczę. Dla pancernego kłopoty się już skończyły. Dla nich - dopiero zaczynały.
Rozdział III

Był teraz wilkiem. Dużym, srebrzystoszarym wilkiem, który nie bał się niczego, nawet tego ognia, wokół którego krążył już od dłuższego czasu. Z resztą, nie tylko on. Wokół ogniska pląsały w zawiłym tańcu białe szkielety. Kości sucho trzeszczały w krótkich ruchach. Dwa szkielety siedziały obok i rytmicznie uderzały kijami w napiętą na bębnie skórę. Rytm był w jakiś sposób nienaturalny, zniewalający. Nawet kroki wilczych łap dostosowały się do głuchych uderzeń sprawiając wrażenie, że znajduje się nie w wilczej skórze, ale wśród tych obłędnych postaci. Krąg falował, zmieniał swój kształt w powolnym, hipnotycznym transie. Z ogniska leciały jasne iskry, wysoko w bezchmurne niebo, na którym królowała pełna twarz Księżyca. Ona wzywała. Zawył przeciągle i długo. Z kilku kierunków odpowiedziały mu inne wilki. Jakby na dane hasło rytm zwiększył swoją intensywność. Szkielety wściekle kręciły się wokół ognia, krok w krok odpowiadając dźwiękom bębna. Poczuł głód. To on go tu sprowadził i nieustannie przyciągał coraz bliżej kręgu. Zauważył obok płonącego stosu krzesło, nie, raczej tron. Jego wnętrze skryte było w cieniu, ale instynktownie wyczuwał, że tam ktoś jest. To go nie interesowało. Jego uwagę przykuwał inny stos, stos czegoś, co pachniało jak zapowiedź pełnego żołądka. Zerknął na szkielety. One nie powinny być zagrożeniem, zapamiętane w swym tańcu. Ostrożnie zakradł się do ukrytej w cieniu piramidki. Cienie rzucane przez Księżyc i ognisko migotały na trawie. Wreszcie przypadł do mięsa. Ach ! Wciągnął w nozdrza zapach krwi. Któryś ze szkieletów wrzucił do płomieni świe-żą partię drewna i ognisko buchnęło jasnym światłem. Wtedy zobaczył. To były głowy. Ludzkie głowy. Na skraju leżała ... Nie ! Głowa Bławatka. W szklanych oczach odbijało się przerażenie i strach. A może tylko płomień ogniska. Z trudem powstrzymał torsje. Bał się patrzeć na pozostałe twarze, a było ich jeszcze kilkanaście. W końcu zmusił się i ruszył do najbliższej. Leżała twarzą do ziemi. Podniósł łapę, by ją odwrócić, kiedy nagle poczuł znajomy zapach. Po-stać z tronu wstała i podeszła do niego. Jej ciało spowijał doskonale czarny płaszcz. Zamarł w bezruchu. Postać szyb-kim ruchem odrzuciła z głowy kaptur i spojrzała na niego ... oczami Akacji. To b y ł a Akacja.
- Ej, wilczku, wilczku - zawołała.
Nie wiedział, co robić.
- Chodź tu, wilczku. Chyba się mnie nie boisz - roześmiała się.
Podniesiona łapa drgnęła. Głowa obróciła się i zobaczył jej twarz. To była jego twarz. Odskoczył gwałtownie...

¨¨¨

... i zerwał się z posłania, zlany potem. Rozejrzał się dookoła. Nic się nie zmieniło. Od wczoraj oczywiście. Cała trójka leżała wokół dogasającego ogniska. Po czerwonych węglach pełgał jeszcze ostatni, zagubiony płomyk. Nisko nad drzewami wisiał biały krąg Księżyca, taki sam jak we śnie. Czy to na pewno był sen ? Na wschodzie niebo powoli jaśniało. Było jeszcze za wcześnie, żeby wstać. Zapadać z powrotem w sen nie chciał. Zbyt świeżo w pamięci miał ostatnie chwile z... koszmaru ? A może to był proroczy sen ? W ogóle jego ostatnie sny dziwnie splatały się z rzeczy-wistością. Ale skąd Akacja ? Alternatywna przyszłość ? Może tylko nadmiar wrażeń ostatnich kilku dni znalazł sobie ujście w postaci... snu ? Niebo robiło się coraz bardziej jasnobłękitne. Leżał w bezruchu. Coś zaszeleściło w niedale-kich krzakach. Zaniepokojony spojrzał w kierunku hałasu i napotkał iskrzący wzrok wilczych ślepiów. I następnych, i następnych. Okrążały ich wilki. Czego chciały ? Jeść ? Kamyk podniósł się i potrząsnął Bławatkiem. Bez skutku. Po-trząsnął mocniej.
- Co jest ? - zaspany Bławatek żądał wyjaśnień.
- Cicho, rozejrzyj się. -
- Eee, wilków się boisz - sapnął zrezygnowany - śpij, jeszcze wcześnie - i zaczął odwracać się na drugi bok.
- To nie są zwykłe wilki -
- Skąd wiesz ? -
- Wiem i już. Co robimy ?
- Śpimy. To są najzwyklejsze na świecie wilki, które z najzwyklejszej na świecie ciekawości przyszły zobaczyć, kto śpi w ich lesie. - Bławatek tracił cierpliwość. - Przyśniło ci się coś...
Wilki zawyły jak na komendę.