Czasem ma się to szczęście. Prosimy różnych autorów o biografie - czasem coś wysmolą, czasem nie. Jeden jednak zachował się naprawdę przyzwoicie - przesłał trzy biografie sworzone przez różnych ludzi... Serdecznie polecamy: i biografie i prozę!


Copyright © by Przemysław Kliś, 1998

Ostatnie ujęcie...

Wiedziałem, że przyjdzie. Kiedyś przecież musiała przyjść. Przed nią nie da się uciec. Po prostu się nie da...
Zaczęło się całkiem normalnie. Wstałem rano, jak codzień, wyszorowałem szczękę na wysoki połysk - dzisiaj mam randkę, myślałem - i wesoło pogwizdując ruszyłem do kuchni. Patelnia, gaz, dwa jajka i sól, jakieś wczorajsze bułki. Szlag, jak mi się nie chce chodzić rano do sklepu... No cóż, musi to wystarczyć, bo za oknem parszywa pogoda. Leje. Wspaniale śpię, gdy tak wesoło bębni po parapecie. Ale niech nikt nie zmusza mnie do wstawania w dniu takim, jak ten.
Chrobot na parkiecie. Nie musiałem się zastanawiać, żeby rozpoznać ten dźwięk. Znam go, znałem już wcześniej. Od czasów...
Weszła do kuchni. Tym razem była ślepa. Jeszcze nie zdążyła zregenerować oczu po naszym ostatnim spotkaniu. Na szczęście. Bo biomet strasznie wpływa na mój refleks. Co z tego, że jestem szybszy od większości ludzi. No, gwoli ścisłości muszę powiedzieć, że od wszystkich. Ale to bez znaczenia. Więc: weszła.
Jajka, świeżo rozbite na patelni jeszcze nie zdążyły się ściąć. Rozprysnęły się po zielonkawo-białych płytkach na ścianach i podłodze. Dźwięk gongu, gdy błyszcząca stalą patelnia uderza w kudłaty łeb wchodzącego stwora. Stworzenie przysiada na gładkich kafelkach. Cios był faktycznie mocny, bo rączka - równie solidna jak sama patelnia - jest zgięta pod ślicznie prostym kątem. Sylwetka mężczyzny rozpływa się, słychać świst ciętego powietrza. On jest teraz plamą, porusza się zbyt szybko. Jak na możliwości adaptacji ludzkiego wzroku, rzecz jasna. Jemu ta szybkość nie przeszkadza, nawet jej nie zauważa. Błysnął szeroki, rzeźnicki tasak. Kilkakrotnie. Syk, gdy purpurowa ciecz spada gęstymi kroplami na zielonkawe kafelki.
Dobra, to ją zatrzyma na jakiś czas. Teraz do salonu. Pewnie, że się zabezpieczyłem. Przecież to byłoby szaleństwo, życie na kredyt, gdybym tego nie zrobił. Życie na kredyt... zaczynam przyswajać sobie powiedzonka innych ludzi. To ciekawe... Chyba się aklimatyzuję. Ciekawostka, co będzie dalej. OK, teraz naboje... co?... Nie, to niemożliwe. Przecież gdzieś tutaj były!
Facet stoi bezradnie nad wysuniętą szufladą staroświeckiego biurka. Na blacie leży nowoczesna strzelba myśliwska, ale w szufladzie widać tylko dwa naboje. Na dodatek już na pierwszy rzut oka nie pasują do tej broni. Mężczyzna wyciąga je zdecydowanym ruchem, i mrucząc coś pod nosem idzie szybkim krokiem do drzwi. Po drodze, jakby wbrew sobie, zdejmuje z wieszaka na ścianie obrzyna. Broń, zapewne dość ciężką, bo nabijaną grubymi srebrnymi ćwiekami, niesie jakoś tak... od niechcenia. Wychodzi za drzwi. Nie zamyka ich, więc jeszcze przez moment można go obserwować - idzie spokojnie, ale dość szybko, przez ociekający deszczem krajobraz szarej ulicy betonowego miasta.
W pokoju kroki. Zbliża się do biurka... tylko cień. Mężczyzna nie wyłączył światła, które ciągle okrywa wszystko bladym rumieńcem. Za cieniem podąża kobieta. Jest wręcz nieziemsko piękna, długonogi i długowłosy cud natury. Albo jakiegoś szalonego genetyka? To i tak bez znaczenia, bo jest w tym gabinecie i tylko to się liczy. Podnosi winchestera z blatu i odkłada go na wieszak. Przez chwilę obserwuje puste miejsce, z którego zdjęto srebrnego obrzyna. Jej wspaniale pełne usta formują się jak znak zapytania: dlaczego?
Kilka szybkich kroków wystarcza jej, aby dotrzeć do drzwi. Wychodzi i zamyka je za sobą. Krople spływają po jej nagim ciele, mokną włosy - stając się coraz ciemniejszymi. Odchodzi...
No i teraz pozostała mi tylko ucieczka. Ciekaw jestem, kto mnie rozbroił. Chciałbym w tej chwili dopaść sukinkota. Należy mu się niezły wycisk. Tylko że w tym momencie mam inne sprawy na głowie... Któż tak potwornie wrzeszczy? Za takie krzyki o tej porze powinni zamykać...
Starzec wrzeszczy tak, że wprawia w delikatne drżenie ogromne szyby wystawowe pobliskiego supermarketu. Mężczyzna, którego mieliśmy już okazję wcześniej poznać, odwraca się w jego stronę. Powolnym krokiem zbliża się do krzyczącego.
- Nazwisko i stopień! - rzuca konspiracyjnym szeptem.
Z krzyku wyłania się bełkot. Z bełkotu ciche słowa, po których mężczyzna sztywnieje. Szelmowski uśmiech rozjaśnia jego twarz, gdy stary wydobywa na deszcz dwa krótkie, grube kawałki drewna.
- Pozdrowienia od Egzorcysty. - rzuca. Potem oddala się.
Stary wiarus, dobra szkoła Egzorcysty. Nawet teraz jest na służbie, po tylu latach od naszego ostatniego ataku na ich siedzibę. Ale właśnie teraz Allach postawił go na mojej drodze. Chwała Stwórcy! Muszę tylko wymienić naboje... pomruk... to z tej bocznej uliczki... już tam jest, czeka na mnie... a ja jestem prawie bezbronny...
Ręka mężczyzny tonie w przepastnej kieszeni i - wynurzając się - wydobywa z niej naboje z biurka. Sylwetka rozmywa się w szaleńczym biegu.
Nie mogę, nie mogę, nie mogę... Jeśli je założę teraz, to strzelę. A jeżeli strzelę, to nie zostanie mi nic, ani gram prochu, którym mógłbym odpalić naboje Egzorcysty... Muszę uciekać... Biec i spalać się, biec i umierać... Tracić w ciągu jednej minuty miesiąc życia... Taki jest przecież koszt szybkości, cena za bycie tym, kim jestem... A przecież śmierć ze starości nie jest najgorszą alternatywą. Przecież są rzeczy o tyle gorsze, w koszty tej operacji nie wpisane...
Znów bieg i świetlne smugi rozmytych prędkością lamp. Barwne neony, które dają tyle ochrony, ile uniemożliwiają zatrzymanie się. Dwa pociski, które muszą zostać wystrzelone. Dwa pociski, które wystrzelone zostać nie mogą. Nie przed czasem. Jeszcze nie teraz.
Jest! Jakieś miejsce, poza świetlistym szlakiem miejskiego życia. Uliczka, nie tyle ciemna, ile zaciemniona. To miejsce jest dobre. Teraz wymiana... Nie, jeszcze nie tutaj. Przeszedł człowiek, jakiś pijaczyna. Oddala się, powoli odchodzi w niepamięć i niebyt... już nigdy go nie zobaczymy. A szkoda, był kiedyś dobrym prawnikiem, najlepszym w mieście specem od mocno pogmatwanych spraw. Rozwiązał wiele ludzkich problemów, lecz kiedy potrzebował pomocy... nie było nikogo. Został sam i jego towarzyszką życia stała się butelka walkera. Teraz odchodzi, by więcej nie powrócić.
W szumiącym neonowo mroku wnętrzności miasta słychać lekkie, mokre plaśnięcie. Mężczyzna z obrzynem sztywnieje i patrzy pod światło. Zrywa się. Jeden z czerwonych walców zsuwa się z jego kolana i spada. Toczy się powoli po mokrym asfalcie. Potem znika razem z mężczyzną, który znów jest barwną plamą świstu dartego powietrza.
Jest szybka, zbyt szybka. Tego się nie spodziewałem. Oby tylko pozwoliła mi wymienić naboje, muszę mieć czas. Jeszcze tylko jeden pocisk... tamten muszę jeszcze mocniej osadzić. Potem zaczekam. Ale wiele się nauczyła od ostatniego spotkania. Mam nadzieję, że ciągle jeszcze jestem od niej lepszy. Ciągle jestem szybszy, ale zaczyna niwelować moją przewagę. Nie mogę jej na to pozwolić. Musi odejść do swego wymiaru. Jeśli nie, to ja...
Jest czas na modlitwę i czas na pracę. Jest czas na życie i nadchodzi kiedyś czas na śmierć. Tego uczą nas wszystkie religie świata.
Dach starego wieżowca. Zdemolowane lotnisko dla helikopterów, kilka drewnianych bud i jakiś blaszany barak, cały pokryty graffiti. Pusta beczka po benzynie, na której siedzi znany już mężczyzna. Czeka. Nadszedł czas na umieranie. Odchyla po raz ostatni lufy strzelby. Wyjmuje pociski, ogląda je, wykorzystując światło księżyca. Jest w pełni. A z obu czerwonych walców wystają drewniane szpice, pokryte przedziwnymi rytami.
Też jestem w pełni. Jestem w pełni przygotowany. Mogę czekać, bo teraz czas nie ma znaczenia. Nadszedł mój dzień, dzień mojej śmierci. Umrę, ale żyć będę wiecznie. Nie jestem bogiem, a jednak jestem nieśmiertelny. I nie nazywam się Lambert, ani nawet MacLeod. Jestem tylko nieśmiertelny. Chwała Allachowi! Teraz idzie. Słyszę ją. Jest blisko, ale dotychczas nie spotykaliśmy się tak wysoko. To ją powinno zaskoczyć, zmieszać i pozbawić zaskoczenia. Walczymy na moim terenie. Teraz ja jestem panem sytuacji. Mogę walczyć...
Chmury zasłaniają świat. Światła miasta toną w szarej nicości i mrok spowija dach wieżowca. Sylwetka na szczycie prostuje się i rośnie. Wydaje się, że rośnie. Przez tych kilkanaście sekund rozwija się, potem widać uskrzydlonego człowieka. Jest wysoki, barczysty i skrzydlaty. Dziki podmuch wiatru rozwiewa długie włosy, a w jego zawodzeniu słychać śpiew piór.
Pojawia się druga postać. Przez chwilę wydaje się, że tańczą w bladym świetle księżyca. Lecz to tylko wrażenie, najzupełniej mylne. To walka. Tam, na zoranym wichrem dachu toczy się bój. Ciężki, na śmierć i bez życia. Dwa upiory, które tańczą szaleńczego walca.
Obroty, półpiruety, szalone zwody i mroczna gra dusz przeklętych.
Błysk. Tak nagły, że ułamek sekundy później można by go uznać za przywidzenie. Ale nie, to nie pomyłka zmysłów. Pozostała jedna sylwetka... to ta skrzydlata.
Zwyciężyłem. Teraz mogę się wznieść i stać się gwiazdą. Teraz jestem tym, kim zawsze być chciałem: zwycięzcą. Teraz mogę lecieć i nie oczekiwać na zdradziecki cios. Jestem wolny, uwolniony od swego przeznaczenia. Nie zginąłem dzisiaj, choć taka była wola Allacha. Więc jednak jestem nieśmiertelny. Moja broń, najwspanialsza na świecie. Jestem wreszcie bogiem! Panem samego siebie! Allachu... strzeż się! Lecę do ciebie, by razem z Abrahamem i Jeszuą postawić ci piwo, stary draniu!
Gdy tak ściskając srebrną strzelbę odlatuje w niebo, uderza piorun. Tylko jeden.

Zapłon prochu w naboju. Wszak wystrzelił tylko jeden raz. Teraz kolej na drugi pocisk. Pchany potężnym ciśnieniem drewniany klocek wysuwa się z czerwonej otoczki. Spalają się następne ziarenka prochu... i następne... i jeszcze kolejne. Rzeźbiony antycznym pismem pocisk Egzorcysty zbliża się do wylotu lufy. Płynie w wypełniającym lufę gorącym gazie. Wynurza się jak w groteskowym, puszczonym w spowolnionym tempie filmie. Żegluje w uspokojonym nagle powietrzu w stronę podbródka skrzydlatego.

Błysk na niebie zakończył wszystko. Przez szparę w oknie, które nie jest nawet oknem w pełnym znaczeniu tego słowa, wpada do pomieszczenia białe pióro.
Na zardzewiałym łóżku leży młoda kobieta. Oddycha ciężko, jak po dużym wysiłku. Jest młoda i ładna, ale zniszczona życiem w mieście. Jest to widoczne tym mocniej, że obok niej leży rozwiązany becik. Niemowlak, który po raz kolejny zademonstrował swoje umiejętności w zakresie uwalniania się z pieluch, uśmiecha się niewinnie.
Pióro uderza w maleńką rączkę. Na skórze pojawia się kropla czerwieni, a białe pióro staje się białą nicością.
Malec uśmiecha się szelmowsko i mruczy:
- Jestem nieśmiertelny...
Potem zapada cisza.