Copyright © by Adam Cebula, 1998

Adam Cebula

O właściwe miejsce dla magii w szkole.

Zdarzyło się tak, że otrzymałem od Marka Oramusa kilka egzemplarzy ostatniej książki Snerga-Wiśniewskiego. Nie wiem jak dla innych, lecz dla mnie przebywał on zawsze gdzieś w Panteonie, dziwiłem się, że obok Słowackiego i Szekspira w gabinecie polonistycznym nie ma jego portretu. To z powodu "Robota". Nie mam wątpliwości, że jego późniejsze teksty były słabe, ale stworzył jeden, który moim zdaniem po prostu w literaturze zostanie. Tak więc to niewielkie zdarzenie, krótka rozmowa z Markiem zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Powiedział mi, żebym "coś z tym zrobił". Ale co? Przeczytałem książkę i... nic. "Jednolita teoria czasu i przestrzeni" jest bowiem próbą stworzenia "wreszcie prawdziwej" teorii wszystkiego. Pokazywałem na wszelki wypadek książkę prawdziwym fizykom, ale mówiąc prawdę nie liczyłem , by ktoś miał czas i cierpliwość dobrnąć do końca, choć nie jest to tekst ani zbyt długi, ani zbyt trudny. Po prostu po kilkunastu stronach wiadomo, co może zawierać reszta. Nie mam dobrego pomysłu jak spełnić tę, nie wiem czy to właściwe słowo, obiatę?

Z całej tej historii wynikło pytanie: jak to właściwie jest z tym poznaniem. Co usiłował Snerg? Zbudował teorię niekonstruktywną, w podobnym sensie, w jakim jest niekonstruktywna definicja całki. Za pomocą tej teorii niczego nie da się wyliczyć. Trudno sobie wyobrazić doświadczenie, za pomocą którego można było by potwierdzić lub obalić poglądy tam zawarte. Dlaczego ludzie to robią, dlaczego poświęcają lata pracy, bo ta broszurka musiała zostać okupiona naprawdę wielkim wysiłkiem. Chodziłem trapiony jakimś nieokreślonym niepokojem myśląc o tej sprawie. Jak niesprawiedliwie śmierć rzuca schedę w całkiem przypadkowe ręce...

Trwało kilkanaście miesięcy nim zacząłem sobie zdawać sprawę w czym tkwi mój problem. Do fizyki mam stosunek nieco bardziej zawodowy. Wszystko, czego możecie ode mnie wymagać, to odpowiedzi jaki będzie wynik konkretnego eksperymentu. Chodzi oczywiście o rozsądny eksperyment. Niestety, ludzie zadają pytanie "A jak to jest naprawdę?"

Otóż to było naprawdę wielkie odkrycie: po przekopaniu przepastnych dzieł o mechanice klasycznej, wyrwaniu resztek owłosienia stwierdziłem, że to, co mnie dręczy, to pytanie jak wygląda nasza kultura, czyli mniej więcej wszystko. O wszystkim nie da się pisać ani nawet myśleć, na moje szczęście wymyślono ostatnio inny termin: kondycja człowieka współczesnego. Dla zmylenia , przepraszam, dla ustalenia uwagi załóżmy, że chodzi mi o tę kondycję, czyli jak człowiek się czuje i w skutek czego, po co mu na przykład teoria czasu i przestrzeni?

W swoim czasie zastanawiałem się, co jest stałym składnikiem kultury człowieka. Może nieprawda, ale wydaje mi się, że magia. Magia jest moim zdaniem nieodłącznym produktem emocji, a emocje intuicji. Mam taką swoją teorię podpartą zasadami działania sieci neuronowych, że magia jest produktem inteligencji opartej na biologicznej strukturze. Oczywiście czym jest magia, to nie wiem, bo magia jest tajemnicą. Nie ma jednak wątpliwości co do tego, że kultura europejska, która też raczej bez wątpliwości dominuje nad światem, jest oparta na opozycji do magii. Nie mamy raczej wątpliwości, że osiemnastowieczny racjonalizm był podstawą rozwoju nauki i techniki która stworzyła potęgę gospodarczą kontynentu, to racjonalizm kolonizatorów Ameryki przyczynił się do zwycięstwa ich rewolucji (bo to była jedyna rewolucja której zasadniczym celem były ustalenia finansowe).

Czym jest racjonalizm? Wiem...mniej więcej. Racjonalizm jest jakimś przeciwstawieniem magii. Kiedy ludzie myślą racjonalnie, to rozwija się nauka i technika, a kiedy magicznie to wszystko pogrąża się w chaosie. Najlepszym tego przykładem jest przejście od kultury cesarstwa rzymskiego do czasów średniowiecza. Kiedy porównać budowle obronne np. zamki Maurów z ruinami twierdz rzymskich to na pierwszy rzut oka widać, że późniejsze budowle są ...kilka razy potężniejsze. Jak powszechnie wiadomo, Rzymianie słyną z machin wojennych. Ich katapulty miotały głazy o masie kilkudziesięciu kilogramów. Katapulty z czasów średniowiecza doszły do fizycznego kresu możliwości tej techniki: można sobie dwa fortepiany skatapultować, bo miotają ciężary w granicach tony. Jeśli zaś chodzi o uzbrojenie, to bez wątpienia naprawdę coś w tej dziedzinie ruszyło się dopiero w okresie średniowiecza. To wtedy powstała zbroja płytowa, i wtedy dopracowano się stali, z której można było robić dwuręczne miecze, to w tym okresie po raz pierwszy lekka broń miotająca - po prostu łuk- zdecydował o losach bitwy. Robiono wówczas mechanizmy do zegarów i młynów wodnych. Prowadzono pomiary astronomiczne, bez nich nie byłoby Kopernika. To wtedy powstała zasada brzytwy Ockhama (który był teologiem). Jeśli spojrzeć na historię okiem inżyniera, to bez wątpienia średniowiecze stoi wyżej od czasów klasycznych.

Ale inżynierowie nie piszą historii. Gdyby na egzaminie zapytali, to był upadek i basta. Po egzaminie zaczniemy się znowu zastanawiać: jak to możliwe, że w czasach takiego chaosu, gdy państwa powstawały i znikały, gdy toczyły się nieustanne walki o władzę, a za prowadzenie naukowych obserwacji można było spłonąć na stosie, jak to możliwe, by wówczas dokonywał się jakiś postęp. Na to pytanie pewnie sobie nie odpowiemy łatwo. Istotne jest co innego:

postęp z racjonalizmem, ma się raczej nijak, przynajmniej w tamtym okresie.

Tym bardziej, że co to jest racjonalizm, uczciwie mówiąc, do końca nie wiadomo. Pierwsze obrządki magiczne liczą sobie kilkadziesiąt tysięcy lat. Ile liczy nasza racjonalistyczna kultura? Jakieś 300 lat nie więcej. Ustalenie zasad mechaniki Newtona kończy okres gdybania, po nim jest już ścisła metodologia naukowa. Warto tu dodać, że Newton oczywiście nie odkrył prawa powszechnego ciążenia. To przypomniał światu niejaki Feynman, ten który z kolei odkrył, że przyczyną słynnej katastrofy amerykańskiego wahadłowca była uszczelka, Newton "tylko" pokazał, że istnienie siły przyciągania pomiędzy ciałami proporcjonalnej do "jeden przez er kwadrat" jak to się mówi jednym tchem wystarcza do wyjaśnienia kształtu orbit. Pokazał, jak przewidzieć wynik eksperymentu w postaci wyrzucenia jakiegoś ciała w przestrzeń kosmiczną. Tylko tyle. Koniec. Poza tym stworzył w konkurencji z Leibnitzem (którego szpetnie załatwił) rachunek nieskończonościowy i jeszcze kilka takich drobiazgów, bez których Europa nie byłaby Europą. Po Newtonie, po wynalezieniu maszyny parowej (James Watt, który oczywiście nie wynalazł, ale udoskonalił) mieliśmy już całkowicie naukowy obraz świata. Z małymi wyjątkami oczywiście. Potrzeba było jeszcze kilku wandali w stylu Faradaya (jeśli masz elektrykę w domu, to dzięki niemu).Historię tego geniusza, który uczył się z oprawianych przez siebie książek, znaleźć można w każdym prawie podręczniku fizyki. Potrzebny był Maxwell, który, bez wątpienia najwybitniejszy teoretyk XIX wieku, wieku pary, elektryczności i matematyki, jeśli dobrze pamiętam został wylany z jednego uniwersytetu na zbitą mordę, za brak postępów. Dzięki organizacji badań naukowych, bo wówczas naukowcy osiągnęli ogromne poważanie, zaczęto dokonywać wynalazków które zmieniły świat. Tak np. triodę, lampę elektronową, od której na dobrą sprawę zaczęła się elektronika zbudował technik kinowy, dla potrzeb filmu dźwiękowego.

Generator Meisnera, zbudował Meisner, technik austriacki. Czym się zajmował, nie wiem, ale, tytuł na pracę akademicką nie wskazuje. Od jego generatora zaczęła się "prawdziwa" technika radiowa.

Jednym słowem w powstaniu naszej przemysłowej cywilizacji ogromny udział miał przypadek, ignorancja, a wszystko razem sprawia wrażenie szczęśliwego zbiegu okoliczności pośród całkowitego chaosu. Uczeni zamiast zajmować się postępem, zajmowali się wzajemnym zwalczaniem, akademie nauk niczego nie uczyły, a wynalazków dokonywali ludzie całkowicie przypadkowi...

Wróćmy jednak do tematu. Co do tego, że po kilkudziesięciu tysiącach lat praktyk magicznych, człowiek nie może w ciągu zaledwie kilkunastu pokoleń pozbyć się potrzeby magii, to nie ma dyskusji. Jak powyżej pokazałem tzw. oficjalna nauka nie daje dobrych okazji do nabycia do niej takiego zaufania by mogła tę magię skutecznie zastąpić. Trzeba jednak wiedzieć co ma zastępować a co ma być zastąpione, warto się więc zastanowić czym właściwie ta magia była. Myślę, że magia w swoim czasie, to nic innego, jak część oficjalnej kultury grupy. W czasach średniowiecza wiara w to że Ziemia stanowi centrum świata była częścią owej "kondycji człowieka". Pewnie było im z tą świadomością dobrze.

Być może był jeszcze jeden aspekt całej sprawy: człowiek wykształcony, godny zaufania, taki wreszcie, który gotów był wystąpić przeciwko różnemu "pohańcowi", brał udział w przeróżnych tańcach wojennych, jak parady wojskowe, czy rauty na ratuszu, posiadał odpowiedni zestaw poglądów. Kultura przewiduje zestaw różnych prawd i mitów, jakimi pełnoprawny członek społeczności, czyli taki, który przebył obrzęd inicjacyjny powinien się wykazywać. Takie jest moje podejrzenie: magia jest częścią kultury. Tej kulturalnej kultury.

Magia jest funkcjonalna, to znaczy, że pełni pewne funkcje użytkowe. Można za jej pomocą np. podzielić ludzi na tych którzy znają obrzędy i na takich co nie znają. Można za pomocą magicznych obrzędów poprawić sobie humor. To jedno wystarczy do jej istnienia: wrzody na żołądku są wynikiem (twierdzę to, pomimo odkrycia bakterii uszkadzającej błonę śluzową tego organu) emocji.

Mówiąc w XX wieku "magia" mamy na myśli coś, co nie jest powszechnie uznawane za mądre. Obecnie magia jest synonimem minionych poglądów, które straciły łączność z aktualnie wyznawanymi. Trudno dziś odprawiać uroki w przypadku zapalenia wyrostka robaczkowego, bo w poprzek wierze w ich skuteczność stoi doświadczenie w postaci skalpela i penicyliny. W karty, wróżby i astrologów ludzie wierzą nadal, bo nie mają pojęcia jak zapanować nad przypadkiem. Tak naprawdę magię od kultury oddziela Rada Starszych. Jedna magia zostaje uznana, inna potępiona. To ona ustala jakie byty oglądamy w naszym świecie i ona ustala mitologię tych bytów. Jak wiadomo powszechnie Zeus był gromowładny, Venus miała w swojej pieczy "te" sprawy. (Zapobiegliwi Grecy jeśli chodzi akurat o seks to ustanowili znacznie większą liczbę opiekunów). Później wszystkie sprawy w swoje ręce wziął Pan Bóg. No i tak dalej. Dziś wiemy że pioruny powstają... (Nie wiemy) Jeśli tak, to magii należy szukać gdzie indziej niż w tajemnych chatkach. Magia przebywać musi na salonach...

Czy jest możliwe by dziś magia się jeszcze gdzieś uchowała? Magia z jej tajemnym językiem z szyframi i zagadkami? Nasz język jest dziś aż do bólu ścisły. Wszyscy naokoło posługują się takimi pojęciami jak np. energia.

Bez "czerpania" energii, punktów "energetycznych" nie może istnieć bioENERGOterapia. Różne opisy ufologiczne nie mogą się obyć bez "istnienia w jakiejś formie energii". W fizyce jest chyba skromniej. Układy wymieniają energię poprzez oddziaływania. Dla fizyka energia jest przede wszystkim pewnym niezmiennikiem równań opisujących badany układ.

W potocznym znaczeniu energia stała się czymś substancjalnym rodzajem fluidu, jakie były modne w XVIII i XIX w. Fluidy były nieważkimi substancjami które przekazywały ciałom pewne własności. Ze wszystkich fluidów (fluidowi ciepła, cieplikowi fabrykanci zawdzięczają wiedzę, ile naprawdę można wycisnąć z maszyny parowej), ostał się na dobrą sprawę "fluid elektryczności", jakim są elektrony. Takiej nieważkiej, przenikającej wszystko materii spodziewali się ludzie pod pojęciem fluidu.

Po szkolnym kursie energia dla przeciętnego absolwenta jest czymś takim. Jawi się ona jako coś podobnego do ładunku elektrycznego, coś substancjalnego, co zajmuje jakieś określone miejsce, co przepływa na podobieństwo cieczy itd. Energię można czerpać z jakiś szczególnych miejsc, tak jak np. czerpie się ładunek elektryczny, można ją przekazywać mniej więcej tak jak przepompowuje się gaz za pomocą rurociągu.

Całemu temu kociokwikowi przede wszystkim jest winna sama szkoła, czy podstawowa, czy średnia, gdzie bardzo trudnym pojęciem niezmiennika równań operuje się bez zmrużenia oka. Trudno zresztą nawet marzyć, by było lepiej, bo nauczyciele sami nie rozumieją tego pojęcia. Na usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że przed szacowną "budą" postawiono właśnie takie zadanie: nauczyć dzieciaki odmieniać na wszystkie sposoby "energia" bez potrzeby i pojęcia. Dlaczego? Z jakiegoś powodu pojęcie energii wyjątkowo dobrze nadaje się na bohatera współczesnej mitologii.

Swoją drogą, równie "sztywny" niezmiennik, który jest zawsze zachowany, moment pędu, nie zrobił w kulturze żadnej kariery. Dlaczego? Zapewne niebagatelnym powodem jest to że np. "czerpanie momentu pędu", lub "promieniowanie momentem pędu" brzmi zupełnie idiotycznie, choć "promieniowanie energią", gdy ma się na myśli dżule nie jest ani odrobinę mądrzejsze. Aż się czasami prosi by zamiast eleganckiego "energia" zabrzmiało "zdolność-układu-do-wykonania-pracy".

Na dokładkę w jedynym znanym mi wypadku, gdy normalny człowiek mierzy energię, przy opłacie za "światło", posługuje się zupełnie dziwną jednostką "kilowatogodzina". Płacę bardziej nie za dżule, ale za liczbę obrotów tarczy licznika. W rezultacie to najbardziej podstawowe pojęcie fizyki nigdy i nigdzie się nie przydaje, poza wizytą u znachora zwanego bioenergoterapeutą. (Bywa, że pomaga, ale zawsze kosztuje!).

Muszę jednak przyznać, że szkoła uczy wielu pożytecznych rzeczy. Np. to że Ziemia jest kulą. Jeszcze parę lat temu, to wielu było wszystko jedno, bo taki dalej niż do powiatu to się nie wybierał. A dziś w czasie lotu Concordem z okna widać, że kula, no to jakby biedaczek nie wiedział, to mógłby palpitacji serca dostać! Albo na przykład o temperaturze. Jak się wie, to człowiek weźmie termometr i zmierzy: 74 stopnie Celsjusza. Znaczy powinno lecieć mocne. Więc masz ten termometr i aparaturę, czujesz jak najbardziej naukowo. Już za chwilę dostrzeżesz gołym okiem bezwładny ruch atomów. Wiesz wszystko co trzeba dzięki szkole. No to posłuchaj mojej historii.

Mamy wbudowane całkiem niezłe czujniki temperatury. Doświadczona pielęgniarka swobodnie rozróżnia pomiędzy 36, a 38 stopni Celsjusza. Palacz w kotłowni kładąc rękę na rurze bez trudu ocenia temperaturę z dokładnością do kilku stopni. Po pożegnaniu się z cieplikiem jakoś bez oporów myślimy o cieple, jako o bezładnym obijaniu się atomów o siebie. Fizyczna definicja temperatury zmusza nas tymczasem do pogodzenia się z takimi faktami: górne warstwy atmosfery mają temperaturę pieca hutniczego: Ok 1000 stopni Celsjusza. Na dobitkę jest tak pomimo tego, że np. termometr rtęciowy zabrany na taką wysokość zamarzłby na kość. Temperatura mierzona normalnymi czujnikami wyniosłaby pewnie z jakieś minus 100 stopni Celsjusza, albo i jeszcze mniej. O co tu chodzi? Atomy na tych wysokościach mają średnio prędkości takie, jak w hutniczym piecu. Jest ich jednak bardzo niewiele. Atomy jakiegokolwiek czujnika np. szkła termometru nie rozedrgają się nigdy do takich prędkości, bo zderzenia z atomami gazu są bardzo rzadkie, a ciała stałe promieniują ciepło w postaci fal elektromagnetycznych. Tak więc termometr jest wystawiony na zimno kosmosu który ma temperaturę coś około 3 Kelwinów, a żar atmosfery zupełnie dla niego nie istnieje. A dlaczego nie pomarzną szybkie atomy? One poza niezwykle rzadkimi zderzeniami "nic nie wiedzą" o tym że są takie gorące, co wynika wprost z zasady nierozróżnialności układów inercjalnych.

Mądrze brzmi, co? Co by nie opowiadać, to sprawy mają się tak: gdy powiemy komuś, że na wielkiej wysokości, gdzie atmosfery już prawie nie ma, jej cząsteczki poruszają się z wielkimi prędkościami, to pewnie bez kłopotu to zrozumie. Kiedy zaczniemy sprawę "od pieca" (w tym wypadku także pieca hutniczego), że tam jest tak gorąco, choć tak naprawdę to wszystko marznie na kość, to nasz słuchacz pewnie dojdzie do wniosku, że albo robimy go w balon, albo, że jest zupełnie głupi. Morał z tej historii jest jeszcze jeden: w potocznym pojęciu temperaturę kojarzy się ze zjawiskami obserwowanymi w tzw. warunkach normalnych. Na poziomie morza woda wrze w 100 stopniach Celsjusza, alkohol 70 z groszami (średnio 40 woltów), kot ma swoje 38 stopni, a piwo 12. Tym tak naprawdę jest temperatura. Tymczasem wymóg zrobienia matury wciska nam do głów jakieś cykle Carnota, modele gazu doskonałego bez żadnego ostrzeżenia, jak łatwo może być gorąco jak w piekle, choć termometr trzaśnie z mrozu. Wniosek jest taki: że lepiej po sukcesie przed komisją maturalną o fizycznej definicji temperatury zapomnieć: nie przyda się do niczego. (wniosek praktyczny: wspomniane i bez wątpienia o strategicznej wadze dla steranego historią narodu ustawienia obowiązują tylko na terenie RP, wyłączywszy takie ekscesy jak pędzenie balonem na wysokości kilku kilometrów. W innych warunkach należy dla zachowania stosownej mocy zabrać co najmniej Tablice Matematyczno -Fizyczne i pilnie stosować się do zawartej w nich wiedzy).

Bez wątpienia operujemy mnóstwem bardzo użytecznych pojęć, które chronią nas przed magicznym rozumieniem świata. Np. prosta, elementarna mechanika z jej dźwigniami, bezwładnością, i prostym nadzwyczaj intuicyjnym pojęciem siły. Jak pamiętamy NIE MA siły odśrodkowej.

Weźmy więc i uwiążmy np. kamień na sznurku. Ten ostatni podręcznikowy przykład świadczy o tym, że autorzy nigdy takiego doświadczenia nie wykonywali, nie ma bowiem chyba gorszego przedmiotu do wiązania na sznurku niż kamień. Za nim to się uda, znajdziemy setkę innych sposobniejszych ku temu eksperymentowi przyborów. Jeśli już pokonamy tę trudność, możemy sobie pokręcić kamieniem na sznurku. A teraz odpowiedz kochany czytelniku JAKA siła działała na twoją rękę, skoro siły odśrodkowej nie ma? Rozwiązanie tego problemu pozostawiam filozofom od fizyki. Dla naszej wygody pragnę wyjaśnić co wynika z eksperymentu: oczywiście żadna siła odśrodkowa nie działa NA KAMIEŃ. Natomiast kamień działa siłą bezwładności na sznur. Jaką? No... chyba odśrodkową. Jak go zwał, tak zwał, fakt, że ciągnie i to dokładnie po promieniu toru ruchu.

Jeśli masz nadzieję, że oprócz wyjaśniania niuansów fizyki chcę coś mądrzejszego powiedzieć, to dam Ci szansę. Otóż jednym ze sposobów funkcjonowania profesjonalnego szamanizmu jest wciskanie ludziom ciemnoty. Zasada jest taka: myślisz dobrze, a szaman wie jak byś mógł się mylić. Jest to odrobina psychologii, taka elementarna znajomość dziur i zapadek w twojej głowie. Odrobina doświadczenia i bez problemu uczynią Cię głupszym. Kiedy uwierzysz, że nie rozumiesz tego co rozumiałeś, jesteś zdany na swojego szamana. A on ci już to wszystko tak zagmatwa, że nie będziesz ani śmiał samodzielnie o czymkolwiek pomyśleć. Kiedyś, gdy nie było jeszcze praw Newtona, to do tego celu służył paradoks Achillesa goniącego żółwia. Działała ta metoda dość marnie, bo każdy przynajmniej raz w życiu coś skutecznie dogonił. Dziś uczniaka bardzo skutecznie szkoła pacyfikuje za pomocą Sił Pozornych. Należy do nich właśnie owa nieistniejąca siła odśrodkowa. Jednak przerabianie na głupiego zaczyna się na jeszcze bardziej elementarnym poziomie. Zapewne pamiętasz Rowerzystę Na Platformie Kolejowej. Siedzisz sobie na tej platformie, maszynista puszcza parę i pociąg rusza. Jeszcze nie jesteś idiotą, więc widzisz, jak platforma wyjeżdża spod rowerzysty (potrzebny jest rower z bocznymi kółkami, by się natychmiast nie wywalić). Jednak Fizyk tłumaczy Ci, że widzisz, jak Rowerzysta jedzie do tyłu. Robisz wielkie oczy (jak to zwykle człowiek, któremu urywają coś ważnego i słusznie, bo ciągną za Twój zdrowy rozsądek), jeszcze nie wierzysz, a tu każą policzyć pozorną siłę działającą na rowerzystę. No i koniec. Przed chwilą coś z tego świata rozumiałeś, a teraz wyliczyłeś wartość siły której ani trochę nie ma, więc jesteś pewien jednego: to Oni wiedzą, ja nie wiem nic. Powiem szczerze, jakimś cudem w swoim czasie dostałem sakramentalne "dost." na maturze z fizyki , wróciłem szczęśliwy do domu, że jakoś się udało i do dnia dzisiejszego NIE ROZUMIEM! Zapewne ten problem nie na głowę magistra, a co najmniej profesora, i to nie każdego. Z powodu własnej bezczelności wymyśliłem na ten temat swoją prywatną teorię. Jak to jest, że nie ma siły odśrodkowej, a każą liczyć siłę której całkiem nie ma bo rowerzysta się nie rusza z miejsca?

Sprawa pewnie ciągnie się gdzieś od Galileusza. To wtedy KŁADZIONO Ziemię jako ciało nieruchome i obliczano to i owo, co się na niebie poruszało, jakby go aniołki popędzały. To jest taka metoda poradzenia sobie: wiem że to ja się poruszam po krzywym torze i ze zmienną prędkością, ale KŁADĘ że jestem nieruchomy, a to co obserwuję wyczynia jakieś hopsy. W przypadku, gdy zajmujesz się obserwowaniem czegoś na niebie, możesz mieć rzeczywiście kłopoty z odróżnieniem co się dzieje. W normalnym życiu nie ma raczej najmniejszych wątpliwości. Inaczej kierowca ciężarówki z cyrkowym ekwipunkiem musiałby założyć, że słoń, którego wiezie po kocich łbach, uczy się fruwać. Tymczasem cały wywód przeznaczony raczej dla astronomów brzmi tak dobrze i naukowo, że szkoda go zostawić w pożółkłych annałach. Bardzo szkoda. Aby był pretekst by go wyłożyć, poopowiadać o sile dośrodkowej i innych takich, pozornych, założono, że uczeń jadąc samochodem w którym trzęsie jak wszyscy diabli, stwierdzi, że słoń chce latać, i wtedy my naukowo wytłumaczymy, że nie, że słoniem rzuca, bo samochód się trzęsie.

Skoro już jesteśmy przy ruchu po okręgu (Ziemi), to mała uwaga o bąku lub tzw. momencie pędu. Jak wiemy z książek, dzięki momentowi pędu można jeździć na rowerze. W każdej (prawie) książce do fizyki jest rysunek, który pokazuje jak moment pędu który przeciwdziała zmianie płaszczyzny obrotu kół utrzymuje rower w pionie. Jest to, oczywiście, nieprawda, o czym piszący te słowa przekonał się na różnych częściach ciała. Nie radzę powtarzać tego eksperymentu. Wystarczy dokręcić kierownicę tak by nie dało się nią ruszyć, (musisz jechać na wprost) a efekt murowany: zbijesz sobie twarz, oraz jeszcze inne wypustki. Tak naprawdę, to utrzymanie się rowerzysty w pionie jest prawdopodobnie bliższe mechanizmowi jazdy na nartach, gdzie nic się nie kręci. To żeś cały, zawdzięczasz nie jakiemuś momentowi pędu, ale własnym szarym komórkom. Kiedy tracisz równowagę i pochyla cię w prawo, skręcasz w prawo i "podsuwasz" środek ciężkości na swoje miejsce. Dopóki nie wymyślono nazwy "wahadło sterowane" cała ta operacja kojarzyła się z kelnerem balansującym stosem świeżo umytych talerzy, więc o niej było całkiem cicho sza po różnych książkach i zjawisko jazdy na rowerze tłumaczono mądrym momentem pędu.

Skoro już cały czas mówimy o obrotach, to jeszcze jeden kwiatek. Zapewne ze szkoły znany Ci jest motyw wirów i siły Coriolisa. Z powodu tej siły która to wynika z tego, że Ziemia się kręci, z kolei wiry kręcą się w prawo. Czy zastanawiałeś się jak wielka może być ta siła? Wzór na przyspieszenie Coriolisa bardzo łatwo wydedukować "dwa omega *v" i tyle. Ziemia robi pełne dwa pi w ciągu doby czyli 86400 sekund. Załóżmy dla wygody prędkość wody 1m/s. Wychodzi to przyspieszenie coś 14.54 * 10 do minus piątej. Tyle, dla prostoty liczenia jest na biegunie. 1 metr na sekundę w wannie to duża prędkość, ale i tak siła działająca na litr wody wyniesie około 14.8 miligrama. (Ostrzeżenie: po drodze zamieniono niutony na Gramy ). Mam nawet taką wagę, która potrafi zważyć taką siłę, jeśli nie jeżdżą przez odległy o kilkaset metrów tramwaje i nie trzęsie Instytutem Wiedzy Wszelakiej. Dlatego w mojej wannie woda się kręci w obie strony.

Jednym z pierwszych praw, jakie poznaje każdy adept wiedzy fizycznej jest Prawo Golasa wrzeszczącego Eureka, zwane uczenie prawem Archimedesa. Z tym prawem jest związana taka anegdota. Pono przy ataku złego humoru pewien profesor z Politechniki Wrocławskiej wywalał ciurkiem studentów z egzaminu za pomocą zagadki dlaczego Baron Munchausen musiał się wyciągać z bagna, pomijając problem sposobu w jaki tego dokonał. Biedni studenci kombinowali na wszelkie sposoby, trafiali bowiem na straszliwy dylemat: gęstość bagna jest Większa, od największej możliwej gęstości dowolnego barona. Dlaczego więc nie działało prawo Archimedesa? Nie pomogły literackie pomysły że Baron jako największy łgarz z pośród łgarzy po prostu nakłamał. W bagnie naprawdę można się utopić! W powietrzu wisiało nadzwyczaj efektowne rozwiązanie zagadki. Przed gabinetem czekała grupka żądnych sensacji. Iluż z nas wydzwaniało nocami do znajomych by rozwikłać jakieś wyjątkowo podchwytliwe hasło krzyżówki. Wreszcie ostatnia pała została postawiona i uczony wyszedł ogłosić rozwiązanie . Otóż prawidłowa odpowiedź brzmiała: bo w bagnie działają ciśnienia styczne! Zapadła cisza wynikła z kompletnej konsternacji wszystkich uczestników zajścia. Pan profesor oczekiwał po zakomunikowaniu powyższego co najmniej wrzasków rozpaczy nad własną głupotą, studenci rozeszli się do domów rozumiejąc tylko jedno: trzeba iść na skargę do dziekana, bo tak trudnych zagadek na egzaminie zadawać nie wolno. Najbardziej chyba rozczarowani byli ci, którzy oczekiwali na wyjątkowo dowcipną puentę. To, co usłyszeli, nie było ani trochę zabawne. Morał bajki: Nikt z biedaków zdających ów egzamin nie miał pojęcia dlaczego działa (lub nie działa) prawo Archimedesa. Nie wiedział, bo w podręcznikach na ten temat prawie nic nie ma. Prawo fizyczne jest Prawdą Objawioną i koniec. Zwłaszcza to prawo. Bierze się takiego za grdykę:

- Ile traci ciało na wadze?

- Gul, grgyk, hrr - I już wiadomo! Swój ! Śródziemnomorski, w każdym calu, Helleńsko-Kreteński... Jak to się odmienia?!

Pora na wielki finał. Niestety w zasadzie nic mądrego. To, że szkolne nauki są gruntownie oderwane od życia, to w zasadzie wiadomo "od zawsze". Zapewne ci co to powtarzają, nie bardzo wiedzą, co to tak naprawdę znaczy, ale zastanawiające jest całkiem co innego: dlaczego w gruncie rzeczy nikomu to nie przeszkadza. Moja teoria jest taka: tak wszechwładny jest system szamański. Nie jest ważne jakich czarów Cię nauczono, ważne, że przebyłeś przypisany obrzęd inicjacyjny. Nikt nie jest tak głupi, by wymagać od czarów żeby działały. Nie ma więc powodu, by przepisy na magiczne napoje były akuratne, a legendy o lądach za morzami prawdziwe. By nie było wątpliwości: nie mam najmniejszego pomysłu na to jak ten świat odczarować i nie popsuć wszystkiego.

Prócz szamanów społeczeństwo zawsze posiadało myśliwych. Myśliwi, podejrzewam rzadko malowali się jaskrawymi farbami i nie przywdziewali strojnych masek. Pewnie rzadko sypiali przy ognisku, a wszyscy czekali nie tyle na ich powrót, co na przyniesione zdobycze. Pewnie wierzyli w magię i uprawiali ją, ale najważniejsza była ostra dzida i pewna ręka. Myśliwy zapewne nie potrafił rozstrzygnąć czy Ziemia stoi podparta jesionowym kołkiem, czy na czterech kamieniach. Musiał jednak wiedzieć jak daleko konkretnym kamieniem da się rzucić. Zapewne niejeden szaman zazdrościł myśliwemu. To myśliwy umiał przynieść choremu mięso, które dawało siły, to on wiedział co naprawdę jest za wysokimi wzgórzami, on potrafił wykonać sobie wiele niezbędnych przedmiotów, wreszcie potrafił czytać z powietrza i ziemi co się za chwilę wydarzy, choć były to wydarzenia tak nieznaczące, jak wybiegnięcie zająca z krzaków. Pewnie niejeden szaman po namyśle zdawał sobie sprawę z tego, że myśliwym nigdy nie zostanie, bo rzemiosło to jest zbyt trudne. Musiał pozostać przy przepowiadaniu tego co zajdzie, gdy nikogo ze słuchających nie będzie już na świecie. Nie wypada jednak szamanowi nie wiedzieć, jak się podchodzi zająca. Szaman spytał myśliwego i teraz opowiada, jak on to sobie wyobraża. Oczywiście, na podstawie jego opowieści nigdy zająca się nie upoluje, bo szaman to i owo dodał od siebie, a połowy nie zrozumiał. No i tak zostało...

Jest bardzo dobre miejsce na koniec tekstu, ale jeszcze słowo, co ma do tego wszystkiego ostatnia książka Snerga-Wiśniewskiego. Tak zwani uczeni chrzczą podobne próby określeniem : szamaństwo. Ja myślę, że jest dokładnie odwrotnie. Snerg zapewne dostrzegał jak dokumentnie nic się nie chce poskładać w tej tak zwanej oficjalnej wiedzy. Postanowił więc samotnie się wyprawić na mamuta.

Koniec.