Dżinn z Tonikiem

No i doszło do kompletnej mojej degrengolady! Nie ma sprawy... Przeżyję jakoś. Internetu mi się zachciało, psia moja własna mać! I natury mi się zachciało! Dureń jestem. I idiota...

Natury mi się zachciało. Kupiłem (za namową Naczelnego) rower i zamiast, jak każdy kulturalny człowiek, jechać do pracy samochodem, wyrzekać na korki, klnąć pancernych braci, mięsem rzucać i kamieniami, ja... jadę sobie wśród zieleni po wałach przeciwpowodziowych. Przyznam, że w głupocie mojej, na początku nawet mi się to podobało. Ot, tu jakaś białogłowa młoda w obcisłych legginsach o pomoc prosi, tam, znowu, jakaś szesnastka zagubiona o drogę pyta... (oczywiście, proszę pani, nawet skłonny jestem podwieźć panią. Proszę siadać... tak, tu przede mną. Nic nie szkodzi, że za wąsko. Jakoś damy radę. A może piwko? Wino? Jaki jest pani adres?...) W przypadku samochodu to wszystko byłoby niemożliwe. Po prostu człowiek odgrodzony jest od tych wszystkich babskich pup tonami blachy, gumy, stali i szkła, że nie wspomnę o benzynie i lakierze. Fajne jest życie rowerzysty!

Do czasu aż (skacowany lekko) nie wpyliłem się w jakiegoś faceta na zjeździe pod most kolejowy. Jedną rękę miałem zajętą puszką z piwem. Drugą nie zdążyłem przycisnąć hamulca. Lutnąłem go w... hm... tyłek, i, powiedzmy delikatnie, wywaliliśmy się obaj. Staruszek nawet nie krzyczał zanadto. Nie wiem co mu było. Leżeliśmy obok siebie, a wokół dzicz. Z przodu woda, z boków porośnięte drzewami wały, u góry, wspomniany most kolejowy, a z tyłu puste o tej porze, ogródki działkowe. Cywilizacji ani widu ani słychu. Stropiłem się trochę. Dziadek oddychał normalnie więc nie musiałem stosować metody "usta w usta"... człowiek to ma pecha! Jakbym tak wjechał w tyłek jakiejś rozwiniętej nad wiek "szesnastce" to bym jej zrobił "usta w usta" nawet wbrew woli. Ale dziadkowi? Szlag! Wyjąłem z kieszeni aparat i wykonałem trzy telefony: na pogotowie, na policję i do mojego adwokata. A te cholery nie przyjeżdżały i nie przyjeżdżały... Nudno, durno, z dziadkiem o niczym nie dało się pogadać. Znowu użyłem telefonu. Zamówiłem pizzę (klęli trochę, że mają wozić na wały przeciwpowodziowe, ale powołałem się na numer stałego klienta) i zamówiłem dwa piwa (w przedsiębiorstwie taksówkowym też jestem stałym klientem).

Prywatna inicjatywa zawsze wyprzedza przedsiębiorstwa państwowe. Piwo i pizzę dostaliśmy z dziadkiem na długo przedtem zanim przybyła... nie policja... nie pogotowie... ale... straż miejska na koniach! Myślałem, że udławię się moją porcją "podwójnej pepperoni z serem mozarella". Dziadek o mało nie wylał piwa, którym go poczęstowałem. Normalnie, zamiast służb, pojawiło się dwóch funkcjonariuszy straży miejskiej na koniach, z rewolwerami o krótkich lufach przy pasach i radiostacją posadowioną na końskim tyłku.

Noż kurde balans!!! Wyjąłem laptopa z plecaka i faksuję do adwokata, a ten oddzwania, że faksu nie przyjmie bo stoi w korku i nie dotrze do nas nawet w przeciągu godziny! I co? Mam sam się użerać ze strażą? No kurde... Jeszcze patrolu na rowerach zabrakło! Albo tresowanych małp. Albo Schwarzeneggera z trzynastoma UZI w rękach! Nawet dziadek zwątpił! Odstawił ledwie napoczętą puszkę z piwem i zażądał pogotowia ratunkowego.

Facet i baba w mundurach, na koniach, poinformowali nas (dość nawet) uprzejmie, że gówno dostaniemy, a nie pogotowie, bo wały to nie jest strefa miejska ale wojewódzka, a województwo nie ma własnej kolumny transportu sanitarnego. Jedyne co się nam należy to helikopter! Ale helikoptera to się do zasranej śmierci nie doczekamy bo jest akurat w warsztacie i dziadek ma do wyboru: albo zdechnie na wałach samotnie (to jest w moim towarzystwie) albo właduje się na konia i da się (z łaski) odwieźć do szpitala na siodle!

Zadzwoniłem znowu do adwokata, ale ten ciągle tkwił w korku i nakazał jedynie, żebym się w żadnym wypadku nie odzywał. Ładna rada, co? Zadzwoniłem jeszcze raz do przedsiębiorstwa taksówkowego pytając czy odwiozą dziadka do szpitala (miał coś złamanego, sądziłem), ale powiedzieli, że za Chiny nie odwiozą bo nie są ubezpieczeni od zgonów w ichnich autach, i, jakby dziadek kojfnoł w taksówce, to się nie wypłacą do końca życia. Straż (konna) miejska, poinformowała nas, że decydować się musimy szybko bo oni nie mają czasu (mecz jakiś był i oni musieli być gotowi do rozpędzania tłumów co chciały miasto niszczyć). Adwokat mnie dobił, bo zadzwonił (ciągle z korka) i powiedział, że pójdę siedzieć jak wypowiem chociaż jedno słowo, mam być jak ryba - mogę ruszać ustami ale nic nie mówić do jego przybycia! Zadzwoniłem znowu do taksówek i zapewniłem, że jak zaczną pacjenta odwozić to dziadek nie kojfnie, ani nawet nie wywinie orła, ale mi nie uwierzyli. Zażądali gwarancji na piśmie! Ale to i tak nie dałoby się zrobić bo do spisania umowy potrzebny był adwokat, a mój tkwił w korku. Tłum joggerów gromadził się powoli wokół. Kilku nawet podjęło się wyniesienia własnoręcznie dziadka na ulicę, i porzucenia go tam, ponieważ leżąc na trotuarze podlegałby już jurysdykcji pogotowia ratunkowego. Ale to się nie dało zrobić. Uprzejma, konna straż miejska poinformowała nas, że jeśli dziadek ma złamanie kręgosłupa to każda próba przeniesienia go, która zakończy się zgonem sprawi, że oni będą musieli wyaresztować wszystkich joggingowców biorących udział w zajściu.

Zapytałem, czy jeśli dziadek wywinie kostuchę na ich siodle to "wyaresztują" samych siebie. Powiedzieli, że nie! Straż miejska jest ubezpieczona od "kojfnięć" w siodle. I im zwisa miękko czy dziadek wyzionie ducha pod ich opieką. Nikt im nic nie zrobi. Nawet pogrzeb może się odbyć na koszt miasta!

Dziadek słysząc, że wspaniałomyślna gmina wraz z towarzystwami ubezpieczeniowymi zamierza sfinansować jego pochówek podjął próbę stanięcia na własnych nogach. Pizza go, co prawda, wzmocniła, ale piwo osłabiło, więc nie podołał. Joggingowcy skoczyli na pomoc, ale w ostatniej chwili przypomnieli sobie grożące im konsekwencje i... odstąpili. Dziadek leżał jak leżał. Ja kląłem. Straż niecierpliwiła się nieco. Dziadek sprawiał kłopoty. Jakby tak kojfnął to by się nim (znaczy jego ciałem) zajęła policja i byłby spokój. A on, uparcie, trzymał się życia, nie bacząc na mecz, który miał zaangażować wszystkie siły straży miejskiej.

Pat został przełamany przez mojego adwokata, który nareszcie wydostał się z korka i przybył na wały... Szybko spisał zeznania świadków, wydębił podpis dziadka, nagrał moją wersję, potwierdził urzędowo... Sprawił takie wrażenie, że straż (konna) miejska chciała już "odgalopować" ale... on powiedział nagle wyraźnie, że reprezentuje wyłącznie moje interesy i... nic go nie obchodzi dalszy los dziadka o ile nie będzie to ważyć w sprawie. Ale to nie będzie ważyć, bo z chwilą przybycia, straż (konna) miejska (według przepisów) przejęła opiekę nad dalszym życiem (lub śmiercią) dziadka. W pewnym sensie (de iure) dziadek jest teraz własnością straży (konnej) miejskiej i mogą sobie z nim robić co chcą.

Co usłyszawszy dziadek usiłował podnieść się znowu.

Co usłyszawszy straż (konna) miejska spieszyła się nagle i otoczyła dziadka trzymając w rękach obnażone rewolwery. Wyraźnie zamierzali go bronić (jego lub jego ciała - w zależności od rozwoju wypadków) do ostatniego naboju. Uwolnione od ciężaru jeźdźców konie zaczęły hasać na polderach czyniąc zamieszanie wśród joggerów.

Straż miejska zaczęła gonić swoje środki transportu. Porzucając dziadka chwilowo. Jednak i tak obróciło się to na jego korzyść. Kiedy tylko odzyskali radiostację, wezwali helikopter (ten... przebywający rzekomo w warsztacie!).

Dziadek (jak się później okazało, ze zwichnięciem kostki raptem) został więc ewakuowany przy pomocy lotnictwa. A to wszystko odbyło się w odległości, mniej więcej, stu metrów od czekającej od dawna karetki pogotowia, która jednak nie wdarła się na wały przeciwpowodziowe, ponieważ to nie był ich teren. Ilu zawałowców "wywinęło orła" w czasie kiedy służby toczyły spory kompetencyjne? Nie wiadomo.

Ale nie zamierzam was katować morałami. Miałem mówić o Internecie. No to powiem...

Kiedy wróciłem do domu, powiadomiłem paru przyjaciół o przygodzie, która mnie spotkała, to... obśmieli mnie, bo większość czytała już relację z zajścia na liście dyskusyjnej! Nie wiem kto doniósł. Ktoś z joggingowców? Ktoś z załogi karetki? Jakiś koń ze straży miejskiej? Globalna wioska, psiakrew! Nawet się pochwalić własną przygodą nie można, bo w minutę po zajściu, ci co szybciej komputera dopadną, opowiedzą "wszystko wszystkim"...

Szlag! Szlag! Szlag!!!

Czy jakby podłączyć prąd do komputera (bezpośrednio na obudowę), to kopnie donosiciela z listy?...

GIN

P.S. Czy wiecie co to jest KISIK?

Magazyny internetowe docierają do czytelników na wiele różnych sposobów. Są takie "typu WWW" (jak Fahrenheit na przykład. Więcej Fahrenheitów nie pamiętam, ale nawet za te, które pamiętam, żałuję i proszę o rozgrzeszenie... TFU! Więcej WWW nie pamiętam i proszę o szybką iniekcję Fahrenheita dożylnie [3 cm]...). Są takie "typu CNN". Są takie typu "Święta strona Mateusza, który w nieświadomości swojej dzieci sporo narobił...". Są też magazyny mailowe. Jak KISIK. Najbardziej elitarny magazyn w Internecie! Tolko dla czestnych intielektualistow!

Nie, żebyśmy mieli coś przeciwko twórcom KISIKa. Co prawda, nazwali nas: "FAHRENHEIT - gorące towarki przez całą dobę"! Noooo... Powiedzmy, darujemy im! Jeśli dadzą adresy tych towarków! A nie to... kije baseballowe w ręce i...

Ale... chcę w Was wzbudzić zazdrość świętą! Nie zostaniecie abonentami KISIKa! To tylko dla wybranych kisikolików. To jest magazyn, którego na próżno szukać w Altaviście. Ani nawet w Hastalaviście! Hotboty, Infoseeki, Sieciowidy i Chipy mogą się ugryźć w tylną część - tego nie znajdziecie nigdzie.

Dlaczego więc o tym piszę? Bo musicie wiedzieć, że KISIK istnieje. Że jeśli przejdziecie trzecie wtajemniczenie KISIK może i do was trafi!

To nie jest Audiotele. Nie musicie dzwonić pod 0 700... i wybierać spośród następujących opcji: "Czy dwa plus dwa równa się... 4, czy 56, czy 1147..." KISIKa nie zaprenumerujecie. Żałujcie. I szukajcie!

Wasz Starszy Kisikiatra... GIN


P.P.S. Wstępniak pisze w tym numerze Tonik!!! Ło rany Boskie! Tylko, żeby na mnie nie było...