Copyright © by Eugeniusz Dębski

"Furta mroku"

Eugeniusz Dębski

Bitwa trwała już niemal cały dzień.
Słońce, obojętne na śmierć, ból i krew, zbyt w ciągu dnia wysoko wiszące, by słyszeć okropne odgłosy, teraz, zanurzając się za pasmem wzgórz, nadal zbyt odległe, posyłało ponad głowami żywych i konających ostre, zapalające szczyty koron drzew promienie. Poniżej, pod warstwą promienistą, w zalegającej nad zie-mią smudze cienia, stały nieprzebrane hordy najeźdźców i stawiające im czoła masy wojska Rozmera.
Książę Rozmer wolno jechał na siwym ogierze pasem łęgu dzielącego obie armie. Towarzyszył mu kor-pulentny mężczyzna z twarzą przekreśloną poszarpaną blizną. Rozmer przygryzał dolną wargę i wzdrygał się słysząc charkot któregoś z zarzynanych mężów. Swoje wojsko miał po prawej ręce. Co jakiś czas rzucał na nie z ukosa spojrzenie, jakby sprawdzał czy wszystkie formacje tu są. Były. Na skrzydle stały niemal w kamiennym bezruchu dwie korty jazdy z Senhenu, potężnie okute postacie na niskich grubych koniach opakowanych w metalowe łaty. Potem minęli dwa połkany piechoty, za którymi przyklękło sześć linii łucz-ników przysłanych przez lenników Groudi. Łucznicy w zasadzie tkwili nieruchomo, podobnie jak piechota i jazda, co jakiś czas jeden lub dwóch, najczęściej znajdujących się nie obok siebie, wolnym ruchem, zupełnie nie jak na polu bitwy, która, w końcu, się toczyła, chwytał jedną z wbitych przed sobą w ziemię strzał, płyn-nym ruchem naciągał łuk i posyłał strzałę w kierunku przeciwnika. Strzała albo trafiała kogoś, wtedy kolej-ny pojedynczy odgłos - jęk, charkot, wycie, łomot spadającego jeźdźca, kwik konia - ulatywał ponad szarze-jącą doliną w jeszcze jasne niebo, albo tylko wbijała się w ziemię, bezgłośnie,
Za piechotą stał monolit z ośmiu brekat szturmowców rodu Rozmera. Najlepsza część jego wojska, elita, samodzielnie mogąca wygrywać pomniejsze wojny - zespolone oddziały teranierów, shauharów, kuszmi-strzów i dobijganów. Normalnie, po przygotowaniu, po ostrzale przeciwnika, brekaty ruszały z daleka, stopniowo nabierając tempa, by runąć na wroga z potężnym rykiem trąb, w które dęli dobijganowie, ale tylko w pierwszej fazie utarczki, w końcowej zaś - dobijający rannych wrogów, terminujący w mordowa-niu, aby kiedyś przejść w szeregi teranierów i zwolnić miejsce innym młodzieńcom, chętnym do ćwiczenia wojaczki.
W tej bitwie cały monolit stał nieruchomo, pojedyncze ciała walały się pomiędzy szeregami wojowni-ków.
Co kilka mgnień oka jeden z wojowników Rozmera ruszał do przodu, dochodził do usianej plackami le-żących ciał armii przeciwnika, i zaczynał rzeź: obojętnie, jak na szkoleniu, ścinał głowy, wbijał ostrza w nie-ruchome ciała, wyszarpywał i atakował następne. Na oczach księcia jeden z takich wojów wbił mizerycę w brzuch najbliższego sobie jeźdźca, rozpłatał go od mostku do podbrzusza i zaczął wyszarpywać parujące flaki, które przelewały się przez łęk siodła, zwisały, a potem cięte mizerycą opadały na ziemię, pod kopyta skamieniałego rumaka, i tylko dziko łypiące oczy zwierzęcia zdradzały, że coś z tej sceny widzi. Ofiara zaś siedziała nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w coś przed sobą, a książę pomyślał sobie, że nie chciałby zoba-czyć tego czegoś aż tak zajmującego, że patrzący nie ma ochoty popatrzeć nawet na własne wypadające na ziemię trzewia.
Wojownik, który rozpłatał przeciwnika, odsunął się, gdy jelita oplątały mu stopy. Obojętnie postąpiw-szy w bok rozerwał kłąb z cichym plaśnięciem, dopiero wtedy wypatroszony dzikus zsunął się z siodła; jego oprawca niespiesznie podszedł do innego jeźdźca i spokojnie wbił mu mizerycę w brzuch.
Książę odwrócił się i kontynuował przegląd, drgnął, gdy któryś z nieprzyjaciół nagle zaczął tęsknie ry-czeć, monotonnie, jednostajnie i głośno. W pierwszej chwili książę chciał rozkazać któremuś z łuczników uciszyć wyjącego wroga, ale uświadomił sobie, że to nie ten czas, nie ta bitwa.
Przesunęli się przed front kolejnej formacji, nieruchomy wieloszeregowy szpaler kopijników, potem lan-cerów, znowu łuczników.
- To nudne - powiedział książę do towarzysza.
Usłyszał, że chrypi. Zacisnął zęby i odchrząknął.
- I makabryczne - dorzucił z wyzwaniem w głosie.
Jego towarzysz, który dotychczas nie poświęcił wojsku ani jednego spojrzenia, tylko patrzył uważnie przed siebie, jakby tam rozgrywał się właściwy bój, leniwie wyrwał się z kontemplacji. Wolno odwrócił gło-wę w prawo, zlustrował własne wojsko, apatycznie odwrócił głowę w lewo i obejrzał zdziesiątkowane już szeregi przeciwnika.
- Ale jakie szczędzące własne wojsko - odezwał się spokojnie.
Kilka strzał przeleciało im nad głowami, większość doszła celu, wrogowie Rozmera ustawili się jakby na życzenie - gęsto, zwarcie. Wbijaniu się strzał towarzyszył odgłos przebijania pancerzy i skórzanych kurt. Po-tem jęki i charkoty, i brzęczenie, gdy ciało waliło się na ziemię, czasem zaczepiając o inne, obojętne, nieru-chome, czekające na swą strzałę.
- Może tak? - zaproponował nagle tandel Saraman.
Książę nie zdążył odpowiedzieć swojemu tandelowi, najlepszemu dowódcy swego a wcześniej ojcowego wojska. Tandel nieznacznie poruszył głową. Z tyłu rozległ się chrzęst, ruszył jeden z brekatów. Bojowe ru-maki stąpały wolno, każdemu krokowi towarzyszył brzęk i łoskot. Nie były to formacje przeznaczone do ci-chej partyzantki. Zazwyczaj brekat nabierał pędu i walił się całą swoją zwartą formacją na wroga, dzisiaj brekat przemieszczał się miarowym ale i tak złowrogim krokiem. Rozmer pomyślał, że na miejscu przeciw-nika już by zaczął ostrzał albo odwrót, ale szeregi przeznaczonych do wyrżnięcia niszczycieli Doyana tym razem stały nieruchomo. W pustych oczach żołnierzy nie pojawił się żaden wyraz, nawet kiedy pierwsze sze-regi brekatu doszły i rozpoczęły metodyczne wyrzynanie kolejnych linii.
Książę odwrócił głowę. Ruszył konia, ale słysząc po raz kolejny ten sam, dziwny i częsty dziś dźwięk, odwrócił się do Saramana.
- Co to za dźwięk, jakby pierdziały jakieś...
Zabrakło mu określenia. Tandel zmarszczył czoło i wzniósł ku niebu spojrzenie.
- E-ech... Po prostu każdy człowiek, niemal każdy... - poprawił się -... ma swoją słabą, ale jednak ma - aurę. To, co nakazuje mu żyć, nawet w ciężkich okolicznościach, nawet w biedzie i nieszczęściu. Nad polem jest taka aura, ściera się z czarem, a wynikiem jest ów mało dworski odgłos.
- Tfu... - rzucił książę. Zniecierpliwiony trącił wierzchowca piętami, zakłusował. Gdy tandel dogonił go przyznał: - Taki sposób walki nie jest mi miły! To wyrzynanie nieszcz...
- Jak pamiętam - nie narzucałem się z ofertą, książę - powiedział Saraman.
- Tak, wiem - powiedział zniecierpliwiony władca Taorcheju. - Nie musisz mi przypominać, że to ja pro-siłem cię o pomoc.
- Nie prosiłeś, a wynająłeś, książę.
Rozmer przeszedł w cwał, tandel nie śpieszył się, odległość między nimi zwiększała się z każdym krokiem wierzchowca księcia. Książę dobrze pamiętał, kto kogo wynajął, kto słuchając opowieści szperaczy i uciekinierów zrozumiał, że mrowie dziczy zaleje hufce Taorcheju, choćby składały się z najlepszych wojow-ników świata i sprzyjali im wszyscy Bogowie. Wtedy ktoś bąknął coś, że pradziad Rozmera poradził sobie w takiej sytuacji i Rozmer udał się do Księgmistrza Bono Damanta. Księgmistrz najpierw zrobił duże oczy, obiecał poszperać w kronikach, choć znał je na pamięć.
A potem przybiegł w środku nocy, rozdygotany, ze zmierzwionymi kudłami, w które pewnie wpijał pal-ce czytając przerażające wersy.
- Panie, okazało się, że twój pradziad skorzystał z pomocy Magmistrza Grachenara!.. - wyszeptał wy-trzeszczając oczy tak, że w półmroku oświetlonej dwoma migotkami komnaty, jego białka błyskały wściekle, chorobliwie.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że nie pokonał hord Vijjada w szlachetnej i ciężkiej bitwie - wychrypiał Księgmistrz nie-mal do ucha księcia. Oddech skryby śmierdział czymś kwaśnym i ciepłym, jakby wydobywał się z kadzi peł-nej octu, w której fermentowało ścierwo utopionej świni. - Zapłacił ciężkie pieniądze za magiczne wsparcie i - właściwie - wycięcie tych dzikusów.
Książę odsunął się i machnął ręką, a potem, widząc, że Damanta chce uzupełnić informację, zatrzepotał przecząco dłonią. Zastanawiał się długo.
- Jak można go wez...
- Książę! Nie chcesz chyba?..
- Muszę. Inaczej padniemy pod nawałą...
Księgmistrz zamajtał głową, ale milczał.
- Jak go wezwać? Jego? Czy innego Magmistrza? Ten pewnie nie żyje...
Damanta prychnął.
- Żyje. - Sapnął i zatarł małe wysuszone dłonie. - Jest tam kantacja wywoławcza...
- A czym się płaci?
- Złotem.
- Nie krwią?
- Nie. Złoto, kamienie, metale... Wełna, miody...
Teraz, przegalopowawszy niemal przed całą swoją armią Rozmer zwolnił i poczekał aż kłusujący bez pośpiechu i nie zwracający zupełnie uwagi na "bitwę" Saraman go dogoni.
- A po co Magmistrzowi złoto? Możesz zdradzić?
Saraman obrzucił go ciężkim spojrzeniem spod przypuchniętych powiek, książę pożałował pytania.
- Mogę.
Rozmer zacisnął zęby i pokonując strach wyrzucił z siebie:
- No to po co?
- Mogę odpowiedzieć, ale nie chcę.
Młody, głupi trochę, pomyślał Saraman. Sam mógłby domyślić się, że żaden Magmistrz nie będzie sobie zawracał głowy utrzymywaniem w ryzach całego swego majęstwa, nie będzie tracił czasu na kierowanie kmieciami - kiedy orać, siać i kosić, kiedy się ryćkać, kiedy wypróżniać, żeby nie chodzić o obsranych ga-ciach... Nie będzie czuwał nad porządkiem w komorach, kuchniach, stajniach i piwnicach. Owszem, mógłby, ale wtedy na badania i próby zostałoby mu tyle czasu, co wcale. Nie postępuje się tak, bo i po co? Wszak za wszelkie usługi zleceniodawcy płacą, to utrzymuje właściwe proporcje: oni pracują, on - robi co chce. Albo nic.
- Jak to będzie wyglądało później? - zapytał książę nie doczekawszy się odpowiedzi i czując właściwie niechęć do jej uzyskania. - Gdy wszyscy się ockną?
Saraman odwrócił się i zlustrował wzrokiem niedobitki dziczy, zwały trupów, miotające się w agonii al-bo w splątanej uprzęży koniki.
- Nie zostało już wielu... - obwieścił spokojnie. - Wyrzynamy w pień, czy zostawić trochę?
Książę milczał.
- Ze swej strony proponuję pozostawić przy życiu ze dwa manuskały - kontynuował lekkim tonem tan-del. - Chłopstwo ich trochę jeszcze pomaca, więc niewielu wróci, a właśnie oni opowiedzą co przeżyli. Pocią-gnął nosem i splunął w trawę. - Zostaną, rzecz jasna, ścięci, ale na kilka pokoleń będzie spokój.
Rozmer przełknął pęczniejącą w gardle ślinę.
- A moje... oddziały?
Tandel wzruszył ramionami.
- Jak zawsze w takich razach - będą pamiętały okropną bitwę, morze krwi, czyny szlachetne i niegodne ciosy, i zwycięstwo... Opłakiwanie towarzyszy... - Trzeba by trochę jeszcze ich postrącać, pomyślał. Trochę za mało ich zginęło, ale to potem, niech ten młodzian zniknie z pola. - Obudzą się zmęczeni, głodni i tak da-lej - dokończył.
- A ja? - cicho zapytał książę.
- Sam wybieraj - powiedział tandel unosząc jedną brew. - Możesz zachować pamięć, albo - jak twój dziad - dobre samopoczucie. Doradzam to drugie...
A pierwszego i tak nie spełnię, uzupełnił w głowie.
- Nie - wychrypiał Rozmer. - Nie chcę zapomnienia. Wolę... Ale to fałsz!? Będę triumfował i zbierał po-chwały wiedząc, że...
- Nie wiedząc! - przerwał z naciskiem tandel. - Nic nie wiedząc! Nie będziesz miał nawet świadomości, że istnieje na świecie ktoś, ja, który wie. - Uśmiechnął się po raz pierwszy odkąd Rozmer go zobaczył. - A ja... Książę... - powiedział z lekkim politowaniem w głosie - ...nie takie tajemnice mam w swojej głowie...
Książę skinął głową i zawrócił konia, od razu uderzył we wrzący wściekły galop, jakby chciał wynagro-dzić wierzchowcowi to, że nie brali udziału w bitwie. Saraman otworzył usta, ale powstrzymał okrzyk - chciał zdradzić, że dziad Rozmera, w takiej samej sytuacji będąc, nie miał krzty wyrzutów sumienia, więcej - osobiście podjechał do spętanych czarem szeregów wroga i nieźle stąpił ostrza miecza i mizerycy na kar-kach skamieniałych dzikusów. Potem jeszcze - mruknąwszy coś o zachowaniu pozorów - rozwalił morgen-sternem kilka czerepów i dopiero gdy jucha i szare strzępy mózgów na dobre oblepiły kolczastą kulę ode-tchnął i - buchając parą z szeroko otwartych ust - sapnął: - No, teraz wracamy do siebie!
Wracajmy do siebie.
Posłuszne czarowi szeregi armii Rozmera ruszyły nagle do przed, linia ordynku załamała się, wojownicy rozpełzali się po całym polu bitwy. Musiało tak być, jeśli nie mieli ocknąć się we własnych szeregach naprze-ciwko zmiażdżonego wroga. Żołnierze masakrowali niedobitki, dobijali rannych; nieświadomi tego, co czy-nią chwytali łupy i - przede wszystkim - rozchodzili się po całej dolinie. Za chwilę mieli ocknąć się przepeł-nieni radością, energią, trochę smutkiem - na widok poległych druhów...
Tandel Saraman pogonił konia, wydostawszy się z pasma pola dzielającego dwie armie: większą i mniej-szą, przegranych i zwycięzców, martwą i żywą, strzepnął palcami. Armia Rozmera, cała, ruszyła do przodu - wojownicy musieli unurzać się we krwi, musieli dać się ponadcinać jeszcze żywym wrogom, musieli zdobyć trochę trofeów. Musieli uwiarogodnić swoje zwycięstwo.
Niespiesznie kłusując dotarł do obozu. Książę już znajdował się w swoim namiocie. Saraman śmiało mi-nął dwa pierścienie ochrony osobistej i wszedł odchyliwszy połę zasłaniającą otwór drzwi. Rozmer odstawiał kielich z winem. Widząc na ścianie jaśniejszą plamę odwrócił się szybko, odruchowo sięgając do pasa.
- Pozwól pożegnać się, książę - powiedział Saraman.
Nie odmówię sobie chwili przyjemności, pomyślał. Podszedł do zydla i ciężko rozsiadł się na nim. Ułożył dłonie na grubych kolanach, odetchnął głęboko. Nagle głowa opadła mu na pierś. Książę odsunął się o krok, spłoszone spojrzenie obiegło namiot w poszukiwaniu broni. Tandel Saraman drgnął.
Jego ciało jakby zaczęło parować, ulatywała z niego czarne smoliste gęste powietrze. Po chwili Rozmer zobaczył, że kłąb mroku uformował się w kontur innej postaci, wyższej i szczuplejszej. Krawędzie obrysu ciała drżały i jakby zapadały się w siebie, przez co cała sylwetka trzepotała i nie dawało się ocenić ani odle-głości do niej, ani czy się zbliża...
Książę odstąpił jeszcze o krok. Mroczna postać nagle zgięła się w pół w głębokim dworskim ukłonie, w jej płaskiego, jak się okazało, jakby wyciętego z czarnej tkaniny, ciała doleciało:
- Żegnaj, książę. Gdybyś mnie potrzebował - będę wiedział i przyjdę.
Płaski obrys ruszył do drzwi. Gdy odchylił płótno na moment znalazł się na jasnym tle, w promieniach niemal wprost świecącego słońca, ale ono szybko przygasło. Czarny kształt zniknął.
Książę Rozmer zachwiał się, przymknął na chwilę powieki, przez głowę przemknęła mu burza skotło-wanch myśli, a gdy je podniósł wzrok tandel Saraman usiłował wstać właśnie z zydla.
- Wybacz, panie - wychrypiał. - Nóg nie czuję... Przyszedłem z wieścią o triumfie...
- Tak... - wychrypiał podobnie książę. "Dlaczego tak chrypię? pomyślał. Muszę się napić wina..." - Wiem. Podobnież dokonaliśmy cudu? Strasznie jestem rad i dumny z twojej armii.
- To twoja armia - powiedział skromnie tandel, ale nie krył - właściwie nieumiejętnie krył - że właściwie zgadza się z władcą.
- Służba! - krzyknął Rozmer. - Wina.
Chwilę potem wychylili pierwsze pełne puchary, łapczywie, zachłannie; podstawili puchary po drugą porcję. Obojgu wydawało się, że wino wsiąka w ich ciała jak odrobina wody w piasek pustyni. Po drugim kielichu zaczęli pochrząkiwać i pokasływać.
- Teraz - powiedział książę - opowiedz ze szczegółami.
Skinął na służącego, tamten napełnił puchary, Rozmer usiadł wygodnie, zobaczył na swoim kolanie plamę podeschłej krwi. Opuścił wzrok, stopy tandela unurzane były w świeżej krwi, do łydki przyczepił się strzępek albo futra, albo owłosionej skóry z czaszki jakiegoś wroga.
- No, było ich mrowie... - Stary wódz westchnął, a potem sapnął jeszcze dwa razy.
Książę pomyślał, że bogowie czuwali nad nim, kiedy podsuwany przez zauszników pomysł, by wymienić starego na kogoś młodszego, odrzucił po kilkunastu dniach namysłów: kto inny, nawet mając tę wspaniałą armię i naprzeciwko niej tak ogromnie przeważające siły, dałby sobie z nimi radę? Nie tracąc przy tym na-wet połowy swoich sił?!
- Prawdę mówiąc, książę, ich taktyka była jedną z przyczyn ich klęski - z mocą oświadczył tandel.
Nigdy nie potrafił i nie chciał kłamać, pomyślał z pewnym wzruszeniem Rozmer.
- O tym nie będziemy mówili zbyt głośno i zbyt często - powiedział.
Tandel skinął głową i chrząknął: "No, wiadomo!".
Czarny i mroczny kształt przemknął między szpalerami budzącej się z odrętwienia straży, zaczął się rozmywać jakby topiony ostatnimi promieniami słońca.
Pierwsze pojedyncze ścierwiarze, te najodważniejsze albo najbardziej głodne, a za nimi już inne, stad-nie, zaczęły podlatywać na pole bitwy, pole rzezi. Wcześniej wyczuwały, że nie miejsce tam dla nich i cier-pliwie czekały w pobliskich lasach.
Doczekały się.
Zaczynała się uczta.

We dworze zaczynała się uczta.
Właściwie każdy dzień kończył się ucztą.
Władca, Cień Na Krawędzi Czerni - Synguird Had-Zubag, siedział na swoim tronie stale. Od kilkudzie-sięciu lat. Od niepamiętnych czasów. Zestarzał się przy tym zajęciu tak mocno, że właściwie cały czas spał. Sen miał tak mocny, że najczęściej nawet nie czuł, że się wypróżnił i że z tronu unoszą go mocne dłonie od-danych sług, nie słyszał chlupotu wody, ani nie czuł jej ciepłoty czy chłodu. Częściowo moc snu była spowo-dowana wiekiem, częściowo - drobnym czarem Magmistrza Grachenara. Synguird budził się bardzo póź-nym popołudniem, właściwie dopiero o zmroku - latem później, jesienią i zimą wcześniej, i jakaś resztka je-go ludzkiej natury żądała kontaktu z ludźmi, rozrywki, chciał przez tych kilka godzin świadomości nasycić się płytką więzią z poddanymi. Dlatego codziennie wraz za zapadnięciem zmroku zaczynały się uczty.
Synguird poruszył jedną brwią, gdy Grachenar wszedł i krocząc rozstępującym się szpalerem służby zbliżył do nominalnego władcy Calinderry. Kilka lat temu, gdy jeszcze przebudzenia nie były tak ciężkie, a okresy czuwania tak krótkie, władca powiedział:
- Wiesz, budząc się mam wrażenie, że w powiekach osadzono mi palisadę z zaostrzonych bali, z których zawsze, ale to zawsze - jeden odchyla się i wbija mi w oko. Nie mógłbyś jakoś temu zaradzić?
- Ależ oczywiście, panie - powiedział Grachenar. Pomyślał, że najrozsądniej byłoby wykłuć oczy ma-rudnemu Synguirdowi, ale postąpił inaczej. - Postaram się dołożyć starań...
- Miło będzie - mruknął całkiem już rozbudzony i dlatego mniej chętny do zwierzeń władca.
Potem nie wracali już do tego. Nie było potrzeby - wszak czar działał sprawnie.
Teraz brew poruszyła się, ale nic więcej - poza płytkim ruchem rozdymanej i kurczonej klatki piersio-wej - nic nie wskazywało, że Synguird żyje. Grachenar powstrzymał się od niegodnych Magmistrza gestów czy słów, ominął tron, odruchowo wciągając nosem powietrze - nie znosił leniwej służby, i - odsunąwszy ciężką, haftowaną, szamerowaną złotymi, srebrnymi i kobaltowymi sznurami, taśmami i plecionkami kota-rę-kilim - wszedł na mroczne pachnące suchym kurzem schody. Niedbale, nie myśląc o tym wyczarował świetlisty obłok nad głową i nieco z przodu, i w jego świetle zaczął zbiegać po schodach. Mógł znaleźć się migiem w miejscu, do którego zmierzał, ale zawsze, od kiedy pamiętał, od szczęśliwych czasów niebycia Magmistrzem, lubił ruch, i teraz również korzystał z poruszania się po nieznanych ludziom, krótkich kory-tarzach Międzyprzestrzeni, tylko wtedy, gdy rzeczywiście uwalniało to od mozolnych długich i niewygod-nych - aż do zmęczenia - podróży.
Schody kończyły się dwoma szczerbatymi stopniami, których Magmistrz nie pozwalał naprawić; nikt poza nim tędy nie chodził, jemu to nie przeszkadzało, a wręcz chciał mieć taki naoczny sygnał zbliżającego się końca spirali schodów. Przeskoczył nad zajęczą wargą schodów, zwolnił. Teraz znalazł się na terenie, na którym każdy Mag musiał wyciągnąć przed siebie swoje szczupadło i sprawdzić czy na pewno jest bezpiecz-ny, czy nie czai się za wyimaginowanym rogiem niebezpieczeństwo.
Które tu mieszkało od wieków.
W nos uderzył zapach starego moczu i fekaliów; przez kilka dni jego nieobecności służba nie odwiedzała tego miejsca, słusznie - nie zezwolił na to, a bez wyraźnego wezwania nikt nie ośmieliłby się choćby zbliżyć do wykutego w litej skale, przenicowanej kilkudziesięcioma słupami magicznej energii, miejsca.
Było bezpiecznie.
Grachenar wiedział, że kiedyś w przyszłości niebezpieczeństwo może wzrosnąć do tego stopnia, że na-wet on go nie wyczuje. I zginie.
Albo gorzej.
Ale wiedział też, że wtedy zadziałają siły, wobec których on jest bezradny, dlatego nauczył się nie przejmować swoją zgubą i ewentualnym cierpieniem.
Zatrzymał się przed zakrętem korytarza, odetchnął głęboko choć zapach uryny i odchodów stał się jesz-cze mocniejszy, i pewien, że panuje nad twarzą zrobił ostatnie kilka kroków.
Wyszedł na wykutą w skale, największe tego typu dzieło rąk ludzkich, jaskinię. Oświetlało ją kilka tuzi-nów wiecznie świecących lampionów, umieszczonych tak, by nie dawały ani skrawka cienia, nawet na nie-równych chropowatych ścianach i stropie.
Laihana stała tuż przy kurtynie, jak zwykle, ciągle w nadziei, że albo go w jakiś sposób zaskoczy, trafi na słaby punkt w kurtynie mocy albo przyjdzie ktoś inny, słabszy, albo że - przynajmniej - wystraszy. Ale od razu zrozumiała, że i tym razem nic z tego się nie uda, stała więc nieruchomo, ogromna, stalowa, groźna, śmiertelnie niebezpieczna, doskonale odizolowana i w tym czasie niegroźna.
- Żyjemy sobie - rzucił niedbale Grachenar zatrzymawszy się i skrzyżowawszy na piersi ręce. Kołysał się na stopach, przenosząc ciężar ciała z pięt na palce i z powrotem. Trójkątne oczy smoka wpatrywały się w niego nieruchomo; powieki, składające się z trzech płatków, z których zawsze przynajmniej jeden był otwarty, przez co Laihana nie traciła nigdy niczego z oczu, denerwująco jakby pomrugiwały. Ale Magmistrz nie zamierzał z powodu własnej irytacji wdzierać się za kurtynę i zmieniać tego, co kto inny spętał. - Za każdym razem mam nadzieję...
Wzruszył ramionami. Laihana nie otworzyła pyska, widok jej setek zębów nie działał na Magmistrza, wiedzieli o tym oboje, tak samo nie działał grzmiący głos, którym usiłowała kiedyś go zastraszyć. Potem przestała mówić. Tylko myślała.
"Ja też się dziwię, i też nie jestem zadowolona. Myślałam..." - zawiesiła myśl podobnie jak Grachenar głos.
-Nie łudź się. Jesteś spętana skutecznie, nieodwołalnie i na wieczność.
"To dlaczego zawsze po nieobecności w zamku schodzisz tutaj? Mój widok nie napawa cię dreszczem emocji. Nie jesteś jak..."
Urwała. Grachenar domyślił się, co chciała pomyśleć, i wiedział też, że uświadomiła sobie: jeśli wspomni o gościach będzie to znaczyło, że ją obchodzą. A do żadnej słabości przed sobą się nie przyznawali.
- Kiedy jestem czegoś pewien - sprawdzam to. Kiedy jestem bardzo pewien - sprawdzam po dwakroć...
"Och, co za kundla przemyślność!" zakpiła Laihana. Grachenar uśmiechnął się swobodnie, wewnątrz kipiał ze złości, ale wiedział, że nic z tych uczuć do smoka nie docierało. Nie mogło dotrzeć. Gdyby było ina-czej - Laihana już by uderzyła. Magmistrz odwrócił się i ruszył w stronę schodów. Nie na poduszce czaru, to by było trywialne i znaczyło, że chce coś Laihanie udowodnić. A nie chciał. Miała wiedzieć, że jest ponad to.
Wszedł po schodach na poziom sali tronowej, minął go i przeniknął przez kamienną ścianę do korytarza zamkowego. Skręcił w odnogę prowadzącą do własnego skrzydła; z naprzeciwka maszerował uśmiechnięty do jakichś swoich myśli pachołek. Na widok Magmistrza potknął się na równej podłodze, uśmiech wsiąkł w piegowate oblicze, a chłopak uskoczył i niemal wtopiwszy się w ścianę skłonił głęboko. Grachenar ominął go nie patrząc, doszedł do swojej komnaty i pchnął drzwi. Zlustrował widok szukając jakiegoś niedopatrzenia; łoże zasłane kilka chwil temu pachniało gorzkimi kwiatami trekotu, w kominku płonął ogień, a komin pra-cowicie zasysał dym, nie odważając się ani krzty wypuścić do izby. Varic stał przy plagecie z jedną ręką na piersi i łagodnym spojrzeniem utkwionym w panu i władcy. Stwórcy.
Niedbale machnąwszy ręką Magmistrz pozbył się kochanka, podszedł do wysokiego kamiennego fotela i ciężko zwalił się w jego objęcia. Mebel natychmiast zmienił swoją strukturę, stał się odpowiednio miękki, stosownie ciepły, wygięte oparcie nabrało kocich cech, zadrżało, jego powierzchnię zaczęły przebiegać drob-ne jędrne fale przyjemnie masujące plecy Grachenara. Mad wyciągnął nogi i zrzucił buty, przymknął po-wieki, a kiedy po chwili je uniósł zobaczył, że buty karnie ustawiły się we wnęce, wyprostowały jak w pra-widłach i zaczęły nabierać połysku.
W końcu, pomyślał, to są dobre żołnierskie buty. Przyjemnie jestem zmęczony. Może niepotrzebnie wy-rzuciłem Varica? Na myśl o jego ciepłych bezzębnych ustach, umyślnie do pewnych posług stworzonych, poczuł przyjemną wibrację w dole brzucha, ale zaraz potem przyszły inne myśli i, tak kiedyś przyjemne, cielesne doznania, odpłynęły nie pozostawiając ani nuty w muzyce duszy. Czyżbym miał dzisiaj znowu śnić, zapytał siebie Magmistrz. Och, nie! Nie chcę! Poderwał się i gwałtownie zdarł z siebie ubranie. Było przepo-cone i zakurzone. Nie musiało takie być, ale Grachenar lubił czuć się człowiekiem, z wszystkimi jego sła-bostkami, po to, by - kiedy zechciał - zamanifestować, że tak wcale nie jest. Ciskał poszczególne części gar-deroby na podłogę, a one podrywały się i frunęły do wnęki, gdzie rozprostowane i już czyste zawisały nad butami na niewidzialnych wieszakach. Grachenar pomyślał zaklęcie, wyprostował ręce nad głową i oddał się cudownemu, łagodnie owiewającemu całe ciało, powiewowi ożywczego czaru. Wystarczyłoby mgnienie oka, ale oddawał się revii kilka chwil, potem przywołał inne ubranie i pozwolił by miękko osiadło na jego ciele.
Zamarł na chwilę. Wokół niego powietrze zafalowało, jak nad rozgrzanym w upalnym słońcu dachem, ciało Magmistrza uniosło się w powietrze, przekręciło i zawisło sztywne. Grachenar roztoczył wokół siebie kurtynę mocy i rozesłał we wszystkie strony szczupadła, by sprawdzić co się dzieje w podległej mu krainie. Wszędzie bariery mocy trwały pewnie, nic nie próbowało, nikt nie próbował naruszyć kordonu, ani od ze-wnątrz, ani od wewnątrz. Kilka niewidzialnych nici potęgi wydłużyło się i pomknęło w siedem stron świata, powrócą za jakiś czas, zapewne, jak zwykle, nie wszystkie. Kilka musi trafić na kordony innych mocy, zo-staną unicestwione, chociażby dla zamanifestowania siły ich stwórców, tak samo postępował Grachenar, gdy wyczuwał zbliżające się obce szczupadło, co nie zdarzało się często, ale co jakiś czas - tak.
Ciało ponownie przekręciło się i ustawiło pionowo, a potem opadło na wysypany nasionami garchu dy-wan. Magmistrz czknął głośno i otworzył oczy.
Uczta. Tak, uczta. Wino i mała porcja belzeny, po której sen jest mało odświeżający, smolisty jak mrok dusznej jaskini, ciężki niczym macierzysta skała, ale za to pozbawiony majaków, upiorów i lęków. Gdy myśl podsunęła określenie "lęk" Grachenar zgrzytnął zębami, potem okręcił się na czubku stopy i całej siły trzepnął pięścią w stronę okna. Od pięści oderwał się kłąb ognia i runął topiąc kolorowy witraż przywiezio-ny aż z Białej Łęki. Na podłogę spadły zastygłe w locie łezki ołowiu, a gdy Magmistrz podszedł do drzwi skądś z daleka doszedł odgłos stłumionego gromu.
Mam nadzieję, że trafiłem w jakąś wieś, w jakiś dom, może w tłum ucztujących wieśniaków, pomyślał ponuro mag, ale nie sprawdzał tego. Na korytarzu stała para pachołków czekających na jego pojawienie się. Jednym z nich był spotkany wcześniej wesoły piegus.
- Okno! - warknął Grachenar mijając służbę.
Obaj jednocześnie jeszcze niżej pochylili głowy. Magmistrz zwolnił niemal niezauważalnie, przemknęło mu przez myśl, że mógłby wypruć z nich wnętrzności, ale nie znalazł w tym pomyśle niczego, co przyniosło-by mu choć cień nadziei na ukojenie, więc chłopcy, nieświadomi tego, choć i tak sztywni z przerażenia, uszli z życiem. Lampiony rozświetlały korytarz, było jasno i nieciekawie. Czy tak już będę żył zawsze - łatwo, bez radości i nieciekawie, pomyślał Magmistrz, a potem przypomniał sobie, że gdy niedawno nastąpiła zmiana w jego gładko toczącym się życiu, to nie była to zmiana na lepsze i ciekawsze. To był koszmar.
Salę rozjarzało magiczne światło, im dalej od tronu tym było jaśniej. Tak zażyczył sobie kiedyś Cień Na Krawędzi Czerni - Synguird Had-Zubag; on sam i jego najbliżsi goście siedzieli niemal w półmroku, z jasnej sali niewiele było widać z tego, co się działo na honorowych miejscach, choć opinią ucztujących nikt się nie przejmował. Grachenar jak klin przeszedł przez tłum miotającej się służby. To właściwie dla nich muszę wynajmować się do prac, pomyślał nie po raz pierwszy. Ja mógłbym żyć bez tego całego blichtru, tych uczt, dworu, światła i jedzenia. I też nikt by się nie ośmielił mnie zaczepić.
"Mógłbyś też po prostu skoncentrować złoto!" - usłyszał w głowie kpiącą myśl Synguirda.
"Ależ to by było nudne, panie!" - zaprotestował bezgłośnie zbliżając się do tronu.
Władca dzisiaj nie śmierdział. Służba ocaliła swe karki. Grachenar usiadł i odruchowo sięgnął po pu-char. Skosztował wina. Bez zarzutu. Z boku, dość daleko, gdzie sądzono, że siedzą poza zasięgiem słyszalno-ści, goście zaczęli komentować jego zjawienie się po rozpoczęciu uczty i toaście Cienia Na Krawędzi Czerni.
- Rozwaliłeś mój witraż, a był białołęcki - kapryśnie, tonem małego dziecka powiedział na głos Syngu-ird.
- Wybacz, panie - skłonił głowę. - Już tam jest wprawiony nowy.
- A ktoś w Białym Łęku zachodzi w głowę... - skrzywił się władca.
Grachenar wzruszył ramionami. Synguird mógł nazwać go złodziejem, magicznym złodziejem, a jemu i tak nie robiło to różnicy. W taki sposób nie dawało się sprowokować Magmistrza. Sięgnął po pierś kapello-na z rusztu, zatopił zęby w soczystym mięsie otoczonym chrupiącą aromatyczną koszulką. Pokiwał z uzna-niem głową. Z niespodziewanie rozbudzonym apetytem zjadł cały kawałek i sięgnął po drugi.
- Opowiedz coś o bitwie - powiedział Synguird.
- Mrowie po tamtej stronie - zaczął Grachenar. - Mieli jakąś otoczkę, ale mdłą, nic ciekawego. - Od-wrócił się i popatrzył Synguirdowi w oczy. - Nic ciekawego - powtórzył.
Władca poruszył jedną brwią i stracił zainteresowanie sprawą. Zmrużył oczy i chwilę lustrował jasną część sali. Nagle wyprostował się, odrzucił ramiona. Na chwilę jego twarz zatraciła starcze rysy, z wybla-kłych oczu trysnęły młodzieńcze niemal skry.
- Może nakażemy orgię? - zaproponował.
Niespodziewanie pomysł rozśmieszył i nawet zainteresował Grachenara, ale nie śpieszył się z odpowie-dzią. Wychylił się i popatrzył na zebranych dzisiaj gości. Przeważali stali i starzy domownicy, ale było też kilkunastu nowych na dworze lenników z rodzinami. Większość kobiet była już zużyta porodami, kilka nie-winnych albo sprawiających takie wrażenie podlotków, chudych, pryszczatych i chłonących wielki świat szeroko otwartymi oczami, ale i wśród matron i ich córek nie znalazł ani jednej, której zapragnąłby. Albo przynajmniej zapragnął widoku krygujących się najpierw, a potem z oddaniem kopulujących par. Nie raz już delikatnie narzucali obecnym eksplozję chuci i siedząc w kokonie mroku komentowali z Synguirdem kołyszące się piersi, trzęsące pośladki, wykrzywione spazmami oślinione, często szczerbate usta. Czasem na-kazywał gościom wykonywanie rzeczy, świadomość wykonywania których, na oczach synów, córek i żon, spowodowałaby gremialne skakanie z wieży czy wbijanie ostrzy w trzewia. A co najmniej ciężkie wymioty i odebranie ochoty na miłosne szamotania do końca życia. Przemknęła mu myśl o gohelli Varicu, jego odda-niu, żądzy zaspokojenia pragnień pana i zdecydował, że gremialne ryćkanie nie interesuje go zupełnie.
- To może być ciekawe - stwierdził.
- Jeśli to ma być tylko ciekawe, to dajmy sobie spokój.
Synguird, pomyślał Grachenar otoczywszy się nieprzenikliwą barierą, ciekaw jestem ile ty naprawdę wiesz, na ile żyjesz, na ile udajesz? Jesteś osadzoną na magicznym tronie wieczną istotą, która zatraciła niemal całe człowieczeństwo, niezniszczalną, ale też dość łatwo do odizolowania, czy chytrym, kpiącym ze mnie i częściowo nawet z bogów, starcem? Twa niemoc jest prawdziwa? Twoje żądze udawane? Co ja o to-bie wiem i co ty wiesz o mnie? Zobaczymy.
- Może każemy obłożyć tę grubą mandastę... - wskazał brwią potężną żonę olbrzymiego lorda Ulbitta, jej potężne piersi powodowały, że musiała siedzieć nieco dalej od stołu niż inni biesiadnicy - ... plastrami mięsa i polejemy sosami? - zaproponował niedbale. - Będą objadali ją jak psy, a między uda... - zawiesił głos.
Synguird skrzywił się.
- Ileż razy możemy robić to samo?.. - Westchnął i obrzucił Grachenara ciężkim ponurym spojrzeniem. - Nudzą mnie te drgawki, ucięte języki, schnące na słońcu wymiona, psy bijące się o członki kawalerów... - Wolno sięgnął po sztylet i nabił na jego czubek mały ociekający słodkim sosem owoc oleandry. Wolno do-niósł przysmak do ust i z wysiłkiem włożył do ust. - Jeśli się żyje odpowiednio długo - nic nie dziwi, nic nie bawi...
- I nic nie jest złe - dopowiedział Grachenar.
- Tak, oczywiście. Przecież zło, to coś nowego, gdy powszednieje staje się zwyczajem...
Czknął, po chwili z jego wychudzonego ciała, przypominającego pusty odwłok wyschłego na słońcu owada, rozległo się głośne burczenie.
- Hej tam! - powiedział Synguird nie przejmując się trawiennymi odgłosami. W sali w mgnieniu oka wszystkie dźwięki zakrzepły i zamarły, nastała cisza. - Mamy tu jeszcze jakiegoś bardonistę? Wiem, że wam jest bardzo wesoło, ale możecie się poświęcić dla swojego władcy?..
Na kilku twarzach pojawiła się ochota gorącego "szczerego" zapewnienia o swym oddaniu, ale nikt nie był na tyle głupi, by odzywać się do Cienia Na Krawędzi Czerni nie zapytany wyraźnie. Wcześniej było ta-kich kilku, ale już nawet grabarze nie pamiętali, gdzie sczezły ich ciśnięte niedbale zwłoki. Para bardoni-stów, ona młoda i zgrabna, apetyczna, on - niski i gruby, może jej ojciec, wystąpiła do przodu. Mężczyzna zaczął zwyczajowe zapewnienia o zaszczycie, nadziei, staraniach... Magmistrz zrozumiał, że za chwilę, może po kilku pieśniach, Synguird wykorzysta ich obecność, ich pokrewieństwo i różnicę płci i wieku i zafunduje gościom jakąś ohydną rozrywkę. Przez chwilę zastanawiał się czy nie uratować dziewczyny, wyglądała przy-jemnie, ale potem przypomniała sobie swoje sny i uznał, że nie będzie nikomu ułatwiał życia. Odsunął się od stołu i zerknął pytająco na władcę. Ten przymknął powieki, Grachenar wstał i skłoniwszy się ruszył do wej-ścia. Jeszcze zanim wyszedł usłyszał pierwsze tony halimony i jasny czysty głos dziewczyny.
Ruszył korytarzem odruchowo wybierając nieco dłuższą drogę, belzena czekała i kusiła, a Grachenar, choć ulegał jej, nie lubił nawet sam przed sobą przyznawać się do tego. Skręcił w prawo, potem jeszcze raz, znalazł się w miejscu, gdzie korytarz rozdwajał się - prawa odnoga wiodła dokoła sali tronowej w okolice jego komnaty, ale to z lewej odnogi emanowała czyjaś obecność. Magmistrz bezszelestnie ruszył w tamtym kierunku. Po chwili wszedł w ciemność, uruchomił niedbałą myślą zaklęcie Kociego Oka i spokojnie kroczył dalej. Po chwili zobaczył chłopaka przyciskającego do kamiennej ściany dziewkę. On nie widział już niczego poza jej ciałem, ona, spokojniejsza, opierała się, niezbyt energicznie, ale skutecznie. Nie krzyczała, o nie, nie była aż tak rzeźlona...
Nie widzieli Magmistrza, póki nie stanął o pół kroku od nich i nie trzasnął chłopaka w kark. Ten zwalił się jak kłoda, dziewczyna pisnęła i rzuciła się do tyłu, uderzając plecami i głową o kamień. Rozległ się wy-raźny trzask.
- Jak cię zwą? - warknął Grachenar.
- Moj... Mojrena... - wykrztusiła dziewczyna. - Panie...
Magmistrz wyciągnął rękę i chwycił dziewczynę za włosy, szarpnął w bok, sam przestąpił przez nieru-chomo leżącego chłopaka, w przelocie wstrzymując bicie jego serca. Jeszcze raz mocno szarpnął za gruby pęk włosów, pomagając sobie drugą ręką okręcił dziewczynę i pchnął ścianę. Chcąc uchronić się przed ude-rzeniem twarzą oparła się dłońmi o chłodny kamień, a wtedy Magmistrz naparł na nią z tyłu swoim ciałem.
- Chcesz się gzić? - wycedził przez zęby. - Wyjątkowo jestem w humorze do spełnienia jakiejś czyjejś zachcianki...
Szarpnął do góry kiecę dziewczyny, drugą ręką sięgnął pod jej pachą i znalazł twardą, zaskakująco jędrną i kształtną pierś.
- Panie...
- Milcz!- syknął mając już dłoń na pośladkach. Ogłaskiwał je chwilę, czekając aż niespodziewanie roz-kwitła złość przemieni się w chuć. Wsunął palce między pośladki, docisnął swoje podbrzusze. Mocno uszczypnął sutek.
- Panie, nie, panie! Błagam... - dziewczyna rozpłakała się. - Mam miesięczne dni... Ja...
- Milcz! - Sięgnął do swojego podbrzusza, ale nie znalazł tam powodu do radości. Pewnie, że mógł zro-bić wszystko również ze swoim ciałem. Ale czy warto, pomyślał. Jakaś prosta, nieczysta na dodatek dziew-ka? Ale nie odsuwał się, dziewczyna coraz głośniej chlipała, a to sprawiało Magmistrzowi coraz większą ra-dość. Poruszył mocno palcami nie zwracając uwagi na opór pośladków, ścisnął pierś. - Jeszcze raz dasz głos... - mruknął.
Dziewczyna zamilkła, a nawet przestała napinać mięśnie. Grachenar przeklął w duchu. Chwycił w dru-gą dłoń lewą pierś dziewczyny i zacisnął mocno wszystkie palce. Dziewczyna stęknęła i zwiotczała między nim a kamienną ścianą.
- Tego żadna nie wytrzyma - mruknął Magmistrz odsuwając się i pozwalając ciału opaść na posadzkę.
Przekroczył po raz drugi sztywniejące zwłoki chłopaka i poszedł do siebie. Wiedział, że za kilka dni, o ile tak często zażywa kąpieli lub miłości, dziewczyna zobaczy czerń na jednej i drugiej piersi, potem ktoś jej powie, że usiadła gołym zadkiem na stercie węgla, tak sczernieją jej pośladki. Potem czarne plamy rozrosną się, ciało zacznie puchnąć i boleć, a w końcu posypią cię czarne wrzody na międzypiersiu, które pomkną w dół, a wtedy zostanie jej kilka dni życia. Które będzie przeklinała, które będą się wlokły jak wieki, w któ-rych zażyje cierpień większych niż kilka tuzinów torturowanych jeńców razem wziętych.
Na zakręcie zgrzytnął zębami i przeniósł się do swojej komnaty. Okno było naprawione, po świeżo umytym witrażu spływało kilka kropel wody. Zapach wysypanych na dywan kwiatów stał się mocniejszy, ogień nadal płonął, a polana cicho potrzaskiwały; któreś syknęło, gdy płomienie dotarły do odrobiny wilgoci zasklepionej w jego włóknach i uwolniły ją. Magmistrz podszedł do łoża i zwalił się na wznak. Ziewnął. I wystraszony poderwał się do siadu.
Nie chciał spać.
Nie mógł.
W końcu - nie musiał.
Ale coś trzeba było robić podczas nocy. Wstał i nie próbując nawet wykorzystać magii, sam przyrządził porcję belzeny: starannie odmierzył dwa ziołowe składniki, rozcieńczył sokiem tryffy, podgrzał. Gdy na po-wierzchni mikstury pękł pierwszy pęcherzyk dosypał po jednej szczypcie czarnego i szarego proszku, zdjął tygielek i pochylił się nad nim. Zapach był właściwy, sięgnął umysłem głębiej - do składu i działania. Spodobały mu się. Przelał zawartość do stojącego obok kominka pucharu, trzymając w obu dłoniach naczy-nie zasiadł w fotelu, posłuszny mebel natychmiast zaczął wężowymi ruchami masować plecy i lędźwie. Z pu-charu sączył się gorzki, obiecujący zapomnienie aromat, pełen wizji, tych, nad którymi Grachenar potrafił panować i kierować nimi.
Upił łyk. Gorycz spełzła po przełyku, w ustach rozpętała się feeria odczuć. Belzena oszukiwała smak - język i podniebienie podsuwały słodycz, kwas, sól, gorąco i zimno na przemian. Po drugim łyku gardło opanował palący chłód, obcy, nieznany, nie przypominający niczego innego, może trochę miętę, swoisty i niebiański. Magmistrz rozluźnił się i odpłynął w wizje kolorowe, nie dające się opisać ani opowiedzieć, ale bezpieczne dlań i jedyne do przyjęcia. Nie widział jak w komnacie pojawił się bezszelestnie Varic, na widok rozwalonego w fotelu Grachenara, którego ciało poruszało się lekko poszturchiwane kamiennymi falami płynącymi z fotela, zamrugał powiekami i równie bezszelestnie wymknął się na korytarz. Tylko umysł Magmistrza odnotował to, ale nie zareagował. Nie było potrzeby.
Grachenar ocknął się, gdy polana dopaliły się niemal zupełnie. Przeciągnął się czując słodkie nasycenie, wstał i odetchnął głęboko. Wiedział, że zagnieżdżona w umyśle belzena nie daje tak naprawdę wypoczynku znużonemu ciału, że za jakiś czas poczuje się ponownie znużony i zły, ale postanowił tym przejmować się później. Sięgnął okiem do sali tronowej, prychnął widząc, że Synguird jednak rozpętał orgię. Ciała kłębiły się na stole i obok niego, odrzucone suknie nasiąkały sosami i rozlanym już wcześniej winem, hurkotały ła-wy trącane kolanami i łokciami, warkocze zwisały do podłogi... Któryś unurzany w sosie stał się przedmio-tem adoracji dwóch psów, które powarkując na siebie oblizywały go pośpiesznie wietrząc szybki koniec przyjemności. Dziewczyna, która śpiewała z bardem, leżała na stole przed władcą z szeroko rozrzuconymi nogami, a ten, patrząc pustym wzrokiem przed siebie, z ponurą zawziętością szczypał jej uda.
Magmistrz oderwał spojrzenie od sali tronowej.
Nie miał tam nic do roboty.
Nie miał w ogóle nic do roboty, a na pewno nie miał na nic ochoty.
Do komnaty wniknął jak cień Varic. Widząc skierowane na siebie spojrzenie Grachenara uśmiechnął się ujmująco, leciutko. Denerwująco. Magmistrz omal nie spopielił go, ale wzięła górę duma, która przez całe życie kazała mu powstrzymywać okazywanie irytacji i sięganie do magii z byle powodu, co mogło być wzięte, przez samego siebie, rzecz jasna, za oznakę słabości. Syknął tylko niecierpliwie, a Varic ponownie niemal rozmył się w powietrzu. Kiedy drzwi zamknęły się szybko i cicho Magmistrz, jakby poczuł przypływ siły, postanowił położyć się spać.
- Nie mogę ulegać - szepnął do siebie. - Jeśli będę ulegał, prędzej czy później się poddam. Nie...
Zrobił dwa kroki w kierunku łoża, uniósł ręce i pozwolił garderobie by odleciała z jego ciała. Nagi ułożył się na pościeli, a miękkie puszyste koce posłusznie wpełzły na jego wyprostowane ciało. Przywołał Varica, a ten zjawił się, jakby trwał przy drzwiach, choć tak naprawdę, gdy wychodził z komnaty Maga zwalał się w niebyt, z którego mogło go wywołać tylko wezwanie pana lub własna chęć wysługi.
- Gdybym się rzucał przez sen albo w ogóle... - umilkł i zastanawiał się chwilę. Może, pomyślał, dopuścić Varica do moich snów? To by się mogło... - Kładź się.
Przymknął powieki i chwilę zastanawiał się jak spowodować, by gohella mógł czuć jego sen, ale nie mógł go rozumieć czy wkroczyć. To było - jak się okazało - łatwe. Chwilę potem ogarnięty radosnym uniesieniem rozluźnił się i odpłynął w mocny normalny sen. Varic leżał na pościeli wyprostowany, usztywniony i nieru-chomy. Przed jego oczami przemykały sny Magmistrza, miały postać rozmytych pasm. Wiedział, że ma obudzić Maga, gdy tylko pojawią się czerwone pasma, a gdyby rozpaliły się do karminu, nawet oddać swe mizerne istnienie, byle wyrwać go z oszołomienia. Nie czekał długo. Najpierw czarne zdrowe pasma zaczęły przetykać szare, potem mignęły kilka razy żółte, w końcu przemknęły jedno czy dwa różowe, jak jasna krew w płucnej ranie. Dotknął miękką chłodną dłonią ramienia Maga, ale ten tylko jęknął. Przed oczami wierne-go gohelli popłynęły czerwone smugi, rzucił się na Magmistrza, niemal przykrył go swoim ciałem i zaczął tarmosić za ramiona. Grachenar zawył, wtedy Varic uderzył go w twarz, świadomy, że to oznacza śmierć, ale nie miał wyboru.
Magmistrz szarpnął się i otworzył oczy. Natychmiast pot z czoła zaszczypał w kącikach oczu, ale tylko pomrugał oszołomiony wspomnieniem, wyrazistym i przerażającym wspomnieniem snu. Poderwał się i nie zważając na dygocącego Varica zakrył twarz dłońmi i wydał z siebie długi przeciągły jęk. Koszmary senne, nawiedzające go najpierw z rzadka i dlatego odbierane jak po prostu głupie i straszne sny, stawały się coraz częstsze, a teraz stały się niemal codziennymi gośćmi jego nocnych wycieczek po krainie snu, jedynej kra-inie, w której nie czuł się wszechmocnym, wszechpotężnym, niepodzielnym panem.
Siedział dygocący niemal tak samo jak świadomy kresy swego istnienia gohella, walczył z torsjami i co-raz mocniejszą ochotą by zebrać siły, ale tylko po to, by strzelić całą mocą w zamek, przyległe wsie, całą krainę, cały świat. I tylko świadomość, że gdy opadnie kurz i pył, gdy przestaną płonąć rzeki i zastygną no-we góry, gdy - jak gdyby nigdy nic - zaświeci słońce zobaczy tron z Synguirdem, a z odbicia w wodzie wy-łoni się jego własna twarz.
To nie miało sensu.
Uspokoił się na tyle, że, zaczerpnąwszy spazmatycznie powietrza, mógł oderwać dłonie od mokrej twa-rzy. Zsunął się z łoża i podszedł do drżącej jeszcze po wywołaniu miski z wonną wodą. Umył załzawioną i oślinioną twarz, wbił palce w mokre strąki włosów, przeczesał je nie zastanawiając się nad odruchowymi czynnościami. Kątem oka odnotował jakiś ruch i przypomniał sobie Varica. Gdyby ten był człowiekiem a nie powołaną do zaspokajania jego potrzeb gohellą, Grachenar mógłby odczuć nawet coś na kształt wdzięczności - za poświęcenie, odwagę, zdecydowanie, ale gohella po to tylko istniał, by spełniać żądania pana; Magmistrz kiedyś zastanawiał się ile samoświadomości ma twór, doszedł do wniosku, że musi - choć pozbawiony własnej woli - mieć coś jak jaźń, duszę, ale nie przejmował się tym nigdy. A teraz, gdy był świadkiem jego słabości, stał się zadrą. Bolesną i jątrzącą, bez względu na to, co się stanie później.
Magmistrz zerknął na niego z niechęcią i wyciągnąwszy drżący palec wywrzeszczał bezgłośnie czar uni-cestwienia.
Ruszył do drzwi, zastanawiając się, czy tylko mu się wydawało, czy w ostatnim ułamku skierowanego nań spojrzenia Varic odważył się posłać mu coś jak nienawiść. Na korytarzu przystanął i chwilę zastanawiał się, a potem uznał, że to może być nawet zabawne - wywołać z niebytu Varica jeszcze raz i ponownie unice-stwić, żeby sprawdzić przelotne odczucie, ale uświadomił sobie, że niszcząc nieodwołalnie gohellę, zniszczył również jego wspomnienia i tę mizerną niby-świadomość, którą tamten dysponował. Tak więc przywołując gohellę przywoła tak naprawdę coś innego, co nie będzie miało powodu go nienawidzić, albo - jeśli będzie miało - to z innego powodu.
Nieważne, zdecydował. Nawet jeśli zajmie go na chwilę, pomyślał, to i tak lepiej niż te przeklęte sny... Chłód lęku ścisnął trzewia mocnym pasem. Odetchnął kilka razy, umyślnie mocniej i głębiej niż zazwyczaj, żeby zerwać tę obręcz i, kiedy mu się to udało, ruszył do sali tronowej.
Synguird rzeczywiście zainicjował w końcu rgię. W całej sali panował ciężki głuchy półmrok. Wszyscy uczestnicy, ogarnięci miłosnym uniesieniem, zawzięcie szamotali w parach, a niektórzy, dla których nie znalazł się partner - wyłącznie ze sobą. Grachenar ruszył wolno w stronę jedynemu w sali snopowi światła, zrodzony nad głową Synguirda. Po drodze przemknął znudzonym spojrzeniem po długim stole, ciała leżały na nim, palce zaciskały się na pieczonym mięsie, łokcie wywracały dzbany z winem i miodami, grzechotały talerze i turlały się owoce. Psy używały na całego. Kilka, powarkując na siebie, ale zjednoczone w łapczywo-ści, wylizywały opierającą się o podłogę nogę jednej z rozwalonych na stole dam, noga unurzana wcześniej w tłuszczu czy sosie błyszczała od śliny psów, a twarz jego właścicielki z żądzy. Na końcu stołu jakaś szcze-piona ze sobą para runęła na podłogę, ale nawet w tym krótkim locie nie oderwała się od siebie, a po głu-chym uderzeniu w posadzkę kobieta straciła przytomność, czego nie zauważył jej towarzysz i podrygiwał nadal na bezwładnym ciele. Władca siedział, pustym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń przed sobą. Przed nim na stole leżała z szeroko rozrzuconymi nogami dziewczyna, która pomagała w pieśni bardonisty. Synguird wychylił się trochę ze swego tronu i z ponurą zawziętością ciągle szczypał białą, teraz pokrytą siń-cami i pagórkami obrzmień skórę ud kobiety. Jej rozrzucone włosy niemal w całości pływały w olbrzymiej wazie gęstego syropu, w którym maczano wcześniej schłodzone w lodzie owoce. Gdy Grachenar zbliżył się Synguird przeniósł nań ciężkie mroczne spojrzenie.
- Ty się tak nie nudzisz jak ja - powiedział oskarżycielskim tonem.
- Nie - przyznał Magmistrz nie precyzując, że w tej chwili oddałby wiele, żeby poczuć nudę. Nagle po-czuł przemożną ochotę zwierzenia się Synguirdowi. Zanim zdążył rozważyć tę myśl, zanim oszacował zyski, usłyszał swój chłodny pozornie opanowany głos:
- Od kilku dekad męczą mnie sny...
Władca zmierzył go uważnym podejrzliwym spojrzeniem, potem zamaszyście strącił nogę dziewczyny ze stołu, mocno pchnięte ciało okręciło się, zabrzęczały roztrącane naczynia, a z włosów bryznęły na wszystkie strony krople gęstego soku. Dziewczyna bezładnie i bezwładnie upadła na posadzkę.
- Nie radzisz sobie ze snami?.. - zapytał z niedowierzaniem w głosie władca.
Grachenar czując idiotyczną ulgę skinął głową.
Władca wysoko uniósł brwi, ale przez chwilę się nie odzywał.
- Chyba nie muszę Cię pytać jakich środków użyłeś?
- Nie musisz. Wszystkich, jakie znam.
- Czyli - wszystkich - stwierdził Synguird. Chwilę milczał. - A co jest w tych snach takiego? Wieszczą coś? Zagrażają? Straszą?
- Wszystko to i jeszcze więcej - ponuro przyznał Grachenar. Od chwili, kiedy wyrwały mu się pierwsze słowa przyznania, odczuwał przemożną chęć podzielenia się wszystkimi swoimi lękami. W końcu, pomyślał z ponurą satysfakcją, to, co zagraża mnie - zagraża i jemu! - Śni mi się coś, co przejmuje mnie obawą... Po-wiedzmy sobie szczerze - lękiem! - wyrzucił z siebie. - To wygląda groźnie, jak nic, co dotychczas widzia-łem, czy wymyśliłem. To jest katastrofa...
- Dla kogo? - zapytał ostrożnie Synguird.
- Dla wszystkich... Tak mi się zdaje...
Poczuł, że Synguird ostrożnie sonduje jego umysł. Zazwyczaj dawał odpór - nawet będąc poddanym, mógł sobie pozwolić na utrzymanie swojego umysłu tylko dla siebie, ale tym razem nie stawiał oporu. Przez chwilę, tylko tyle, ale to wystarczyło, by Synguird przekonał się, że nie plecie jakiejś intrygi, że mówi praw-dę. Mętne spojrzenie Cienia Na Krawędzi Czerni zyskało na ostrości, wokół nich zapadła nieprzenikniona ciemność.
- Co to jest?
Magmistrz wzruszył ramionami.
- Nie wiem. To przyjmuje postać wizji z... - zawahał się. Chwilę jakby wracał pamięcią do wspomnień. - Powiedzmy... jakbym oglądał inny świat. Niemożliwy, nieistniejący i straszny... Same pałace... - wyrzucił z siebie.
- Pałace?
- W tamtym świecie nie widzę zła - oświadczył Grachenar.
- No to dobra również nie! - syknął zły Synguird.
Magmistrz pominął milczeniem jego słowa. Wydawał się nie słyszeć i nie widzieć otoczenia. Synguird cze-kał chwilę.
- Co jeszcze?
- Najczęściej... - Magmistrz odetchnął głęboko. - Najczęściej... wpadam w jakąś ciemną furtkę, która nagle wyrasta przede mną... Taka ciemna ciemna plama... Potem lecę nad stłoczonymi w długie szeregi wy-sokimi pałacami... Są stłoczone tak, że jeden władca zagląda w okno drugiemu, ich ziemie muszą zachodzić na siebie, pewnie stąd przez cały czas ci puści ludzie snują się po włościach, mieszają się, szpiegują, knują... Jakieś popychane magią wozy krążą pomiędzy władaniami...
- Ludzie?
- Nie widzę, by robili coś mi znanego. Jakby byli zajęci czymś zupełnie bez sensu, właściwie tylko się krzątają... Nie widziałem, by... Nie wyczułem żadnej sprzyjającej emanacji... Tak, jakby w ogóle mnie nie widzieli, jakby nie czuli... Nie czuli potrzeby odwoływania się do... Kreacji?.. - ściszył głos, jak zawsze, gdy wypowiadał to słowo. Jak każdy, kto je wypowiadał.
Synguird zmarszczył obfite brwi. W niczym już nie przypominał zlanego w całość z tronem zaślinionego starca. Wpatrywał się uważnie w Magmistrza, czekając na dalsze słowa.
- Żadnej manifestacji?.. - zapytał cicho.
Mag pokręcił głową w milczeniu, Synguird zasępił się mocno. Długą chwilę trwała głucha cisza. Głębo-ka jak otaczająca ich ciemność.
- Nigdy dotąd nie spotkałem się... - mruknął w końcu Cień Na Krawędzi Czerni. - Nie spotkałem się i nie słyszałem nawet, że może istnieć świat bez tych dwu końców, na których opiera się i nasz... To ramiona wagi, ścieranie się, wahania, to wszystko jest potrzebne... A tam?..
-To szarość. Bez cieni, bez głębi, bez kantów... Bez życia.
Synguird poruszył się na tronie, jakby chciał wstać, Grachenar nie pamiętał, kiedy ostatni raz władca wykonał tak gwałtowne ruchy.
- Od kiedy nie śpisz?
Magmistrz milczał chwilę licząc dnie i noce.
- Czterdzieści siedem. Od czterdziestu siedmiu dni - poprawił się.
- Długo nie wytrzymasz - mruknął do siebie Synguird.
Grachenar zmilczał. Był świadomy, że wiele z jego pozycji, wiele z otaczającej go aury potęgi i wszech-mocy runęło w gruzy. Z drugiej strony - czyż Cień Na Krawędzi Czerni, najdłużej z nim przebywająca isto-ta, nie jest świadomy jego rzeczywistej mocy i słabości? Wszystko runęło, wszystkie maski opadły, nic już nie było takie, jaki pięćdziesiąt dni temu.
- Próbowałeś przenieść tam...
- Nie mam tam żadnej władzy! - syknął Grachenar. - Nikt mnie nie słucha, nikt mnie nie widzi, nie czuje, nie słyszy. Jestem tam gościem! Jakby ktoś kpił sobie ze mnie: pokazał coś, na co nie mam najmniejszego wpływu. I zachichotał widząc moją bezsiłę.
Władca opadł plecami na oparcie tronu, szponiaste dłonie ułożył na podłokietnikach, palce poruszały się chwilę jak macki pełznącej ośmiornicy.
- Zastanawiałeś się kiedyś nad granicami... - wyszeptał, ale nie dokończył.
Magmistrz podniósł na niego zmęczone spojrzenie.
- Wiele razy. Niemal ciągle zadaję sobie pytanie, które nie dręczy prostaczków - ile mam władzy i na ile mi jej starczy! Czy jestem tylko zabawką, może ulubioną, ale jednak zabawką Kreatora?
Synguird niecierpliwie syknął.
- Nie wymawiaj przy mnie... - przygryzł suche wąskie wargi. - Próbowałeś... Pytałem cię już o belzenę?
Odpowiedziało mu bezsilne milczenie. I nagle Magmistrz poczuł, że ta rozmowa, jak przypuszczał wcze-śniej, nie służy niczemu. Nie przyniesie żadnych cudownych rozwiązań, nie da mu oręża do walki.
- Powiem ci coś jeszcze - oświadczył z pewnym zdumieniem wsłuchując się we własny głos. Jakby prze-mówił ktoś obcy, kto dotychczas siedział zagnieżdżony w jego wnętrzu, umyśle, ciele. - Mam wrażenie... Bo-ję się, że to prawda... - Sapnął i doko:czył: - To coś jakby chciało przez mnie wedrzeć się tutaj. Jakbym był furtką, przez którą runą tu hordy tych stworów, które zbudują tu swoje pałace, uruchomią swoje karoce, przeniosą swój odór i bezmyślne obyczaje...
- W jaki sposób?
- Nie wiem - wzruszył ramionami. - Po prostu - czuję to. Jakbym za każdym razem, po każdym śnie z co-raz większym trudem odrywam ich macki, jakby za każdym razem mocniej mnie trzymali, pętali, przycią-gali do siebie. A jeśli tak, to po co? - Wstał i zrobił kilka kroków pod ścianę, zawrócił i podszedł jeszcze raz. - Tak mi się wydaje... Że pewnego dnia nie wrócę, zostanę wchłonięty przez to coś, a wtedy...
Z całej siły uderzył pięścią w ścianę. Odwrócił się.
Już wiedział, co uczyni. Ale nie chciał mówić.
Synguird siedział nieruchomy jak kamienny tron, do którego był przypisany aż do końca swoich dni.
Grachenar czekał chwilę.
- Żegnaj - powiedział nagle.
Przeniósł się na schody. Stał chwilę jeszcze wahając się. Potem zbiegł po schodach w dół.
Laihanę zastał w stałej pozycji. Stała przy kurtynie, czekała i czyhała. Gdy pokazał się poruszyła głową, jakby skinęła mu. Grachenarowi przemknęło przez myśl, że wie wszystko, a może nawet jest w zmowie z zimną siłą, która wciągała go przez sen do obcego, obojętnego, przerażającego świata. Tym bardziej, pomy-ślał.
Tym bardziej.
Podszedł bliżej. Na pozór wpatrywał się w szeroko otwarte oczy, ale tak naprawdę nie widział nic. Mię-dzy ich spojrzeniami leżała bezgraniczna pustka. Magmistrz rozważał przyszłość smoka i nie potrzebował do tego rozmowy z nim. Kilka chwil trwali nieruchomi, jakby nieświadomi przepływającej między sobą fal nie-nawiści mocy. Potem Magmistrz podniósł głowę i przytomnie wpatrzył się w uosobienie siły, które sam za-mknął w tej postaci - jak wtedy myślał - na zawsze.
Sięgnął do głębokich zakamarków swego umysłu, gdzie chronił najcięższe zaklęcia barierowe, ostrożnie odłożył na bok te, które nie powinny ujrzeć światła dziennego, ani powiewu cudzego umysłu, żeby Laihana nadal pozostawała w magicznym zamknięciu. Delikatnie wydobył na powierzchnię te, które były mu po-trzebne, a nie dawały szans "smokowi".
Rozpoczął inkantację. Laihana odsunęła się o pół długości swego potężnego ciała. Jej pysk otworzył się i w świetle pochodni błysnęły oślinione zębiska. Z gardzieli wydobył się przeciągły dziwny bulgocący syk. Przestrzeń między Magmistrzem i smokiem zapełgała czarnymi cętkami. Grachenar zakończył inkantację.
Wziął ostatni w życiu oddech.
Nigdy bym nie przypuścił, pomyślał z gorzką ironią, że swojemu największemu wrogowi i przeciwniko-wi, swemu największemu magicznemu triumfowi będę zawzięczał ostatnią dziękczynnną myśl!
I przekroczył kurtynę.
Furia rzuciła się na niego.
Gdyby ktoś był w tym czasie w podziemiach, gdyby nie umarł jeszcze ze strachu, przez chwilę krótszą niż pół mgnienia oka zobaczyłby prawdziwą postać Laihany.
Ale nie było nikogo.
Prócz wijącego się w radosnej ekstazie smoka.

26.03.98