Copyright © by Kareta Wrocławski, 1998

"Pandemolium"

Kareta Wrocławski

Nocną ciszę, w której słychać było tylko ciężkie oddechy oraz burczenie w brzuchach, z nagła zakłóciły odgłosy kroków. Towarzyszył im brzęk łańcuchów, skrzyp zardzewiałych zawiasów, a w końcu wrzask protestu.
- Gdzie mnie ciągniecie! Pomocy! Czy mnie ktoś słyszy?! Ludzie...
Nieprzenikniony mrok rozjaśnił nieco blask łuczyw spoza drzwi. Kiedy uchylono je na moment, można było dojrzeć krępe postacie. Dwie z nich wepchnęły do środka kopiącego na wszystkie strony mężczyznę.
- Masz ci tu tych swoich ludzi! - "Ludzi" zabrzmiało jednoznacznie ironicznie. A może nawet i pogardliwie. - Bacz jeno, co by cię który nie nadgryzł! - wrzasnął jeden z brodaczy i z hukiem zatrzasnął zbite z grubych dech drzwi.
Zapadła doskonała ciemność. Nowoprzybyły niepewnie wyciągnął przed siebie ręce, bowiem tylko one mogły ratować przed niespodziewanym kontaktem z innymi przedmiotami. Niestety, te, wrogie i podstępne, czaiły się znacznie niżej. Łomot przewracanego wiadra, plusk wylewanej zawartości oraz głuchy odgłos padającego ciała ułożyły się w krótkotrwałą, lecz wymowną sekwencję.
- Zabierzcie mnie stąd, zarazy! Za co? - z lepkiej podłogi rozdarła się nieco histerycznie ofiara ciemności. - Ani słowa nie powiedziałem o waszym przywódcy! Wrzucacie porządnego człowieka do jakiejś cuchnącej dziury ze śmierdzącymi szczurami... - Przybysz zerwał się na nogi, gdyż wyczuł pod kolanem coś miękkiego.
- Nie depczcie, jeśli łaska szczurów, bo wam jeszcze co nieco odgryzą - dobiegł z kąta podejrzanie spokojny głos.
- Kto tu?! - zdumiał się przybysz.
- Śmierdzące szczury, przyjacielu - odparł ktoś gardłowo z ciemności.
- Kim jesteście?!
- Oooo... to chyba najlepiej wyjaśni nasz młody przyjaciel, wielce szacowny Waldar z Kresse. W końcu to za jego przyczyną tutaj gościmy - rozległ się kolejny, nieco sarkastyczny głos.
- Odczep się ode mnie, Bokanova - mruknęła ciemność - bo znajdę cię i zęby powybijam. Dobrze wiesz, że to kochany tatuśko nas tak wrobił. Nie moja wina, że poczuł zew natury, a i kabzę zechciał nabić. Przy tym okazja mu się nadarzyła, gdyż wszyscy trzej jak tu stoi... tfu, jak tu leżymy, zjawiliśmy się w najlepszym momencie. Wziął dupę w troki i pognał na dwór xięcia Partyka. Dzięki tej strasznej zimie odpowiednie środki będzie posiadał, tedy pewnikiem dopiero na wiosnę o nim usłyszymy. A dzięki komu to, do diaska, mrozy takie, że ich najstarsze krasnoludy nie pamiętają? Co, Bokanova? Cóżeś tak z nagła zamilkł, wyszczekany to jesteś, jak o kogoś innego chodzi, nie?
- Spokój, spokój, bo zaraz się za łby weźmiecie! - zagrzmiało inaczej, basowo. - Wybaczcie tym nieokrzesanym młodzieńcom, bo mimo chłodu gorąca w nich krew. Szlachecka, bądź co bądź.
Przybysz zobaczył nagle, że z okrutnych ciemności wyłoniła się niska, krępa postać. Ujęła mężczyznę za rękę i pociągnęła pod chropowatą i wilgotną ścianę, gdzie stała niska prycza.
- Siądźcie i odpocznijcie, a tymczasem poznajmy się może, bo chyba przyjdzie nam spędzić ze sobą więcej niż kilka niedziel...
- Może targowych, bo co pół roku są - mruknął któryś zgryźliwie.
- Cicho! Do wiosny jeszcze daleko, a i jej ku nam nie spieszno. Czekać i harować zawsze lepiej w komitywie niż bocząc się na siebie bez nijakiego powodu. Jestem Ruksand, chwilowo towarzysz tych dwóch zadziornych kogutów, krasnolud samodzielny i pod nijakim dowództwem nie służący.
- Wybaczcie panowie - wystękał zaskoczony przybysz - ale jestem nieco oszołomiony tym szybkim i niezbyt dla mnie pomyślnym obrotem sprawy. Pochodzę z dalekiego kraju Południa. Zowią mnie De Grand Francisco di Leonardo da Illammpi. Ponieważ jednak w krajach Północy nie są tak istotne nabyte z wiekami przydomki używam w podróżach znacznie krótszego miana, które brzmi Frank Lee.
- Frank? - doleciało z ciemności. - A cóż to za imię?
- Noo... U nas w rodzie wszyscy chłopcy mają tak na imię. Od zawsze i do zawsze...
- Ha, myślę, że Frank Lee bardziej nam posłuży niż to pierwsze - odezwał się krasnolud. - Pozwól zatem, że przedstawię ci resztę naszej kompanii. Ten młody człowiek, któregoś raczył rozdeptać na początku naszej znajomości to, jak już wiesz, wielce szacowny Waldar. Syn i prawowity dziedzic Grahamma z Kresse, właściciela tych dóbr oraz przybytku, w którym gościmy. Ten pyskaty zaś, to jego przyjaciel, zacny Bokanova, syn bibliotekarza, niestety wielce oczytany, w związku z czym cytatami i wierszami nas co i rusz częstujący.
- No cóż, teraz, gdy się już znamy - rzekł Frank Lee - może mi wyjaśnicie, co się w ogóle dzieje. Tutaj i w tym kraju. Bo - jak wnioskuję z waszej, hm, krótkiej rozmowy - coś na ten temat wiecie.
- Pozwól, że ci to objaśnię - odparł z westchnieniem Bokanova. - Otóż wiedz, że ziemie te bogato przez bogów węglem obdarzone zostały. Było to źródło dobrobytu i przyczyna upadku. Węgiel bowiem to bogactwo tej ziemi, lecz - jak widać - bogactwo kapryśne, bo od lat kiepskie zyski przynosi.
- Czemuż to? - zdziwił się Frank Lee.
- Drzewiej srogie zimy ten kraj nawiedzały. Węgla tu zawsze pod dostatkiem było i całe wieki go dobywano. Co światlejsi i obrotniejsi ludzie za handel węglem się brali, podatki przednie do kasy odprowadzając. Gdy jednak wybrano złoża, które płytko pod ziemią zalegały, kopać przyszło coraz głębiej. Ludziom zaś nie chciało się w mrocznych sztolniach kuć skałę, więc jeden pradziad Waldara umyślił do kopalń krasnoludy sprowadzić. Co więcej, te - wąską jeno specjalnością się zajmując - konkurencją handlu nie psuły. Oni tedy węgiel dobywali, a lud prosty po ustalonej przez xięcia cenie go przedawał. Tak działo się przez długi czas i rosła potęga tutejszego dworu. Nikt zaś na przepowiednie kilku astrometryków uwagi nie zwracał. A oni prorokowali, że klimat może się zmienić i takoż się stało. Nastały wiosny wczesne, lata upalne, jesienie późne, a zimy ciepłe i krótkie. Zmalało tedy zapotrzebowanie na węgiel. Podupadł dwór i cała prowincja. Jeno jeszcze dostawy na dwór xiążęcy sytuację ratowały, bowiem obowiązek dostaw edyktem królewskim był nałożony, ale nawet dziesiątej części tego co uprzednio nie dostawano. Prędzej to zapomogę przypominało i nikomu nie było w smak. Nawet krasnoludy burzyć się poczęły.
- Co: krasnoludy, krasnoludy!.. - warknął z mroku Ruksand. - Każdy wie, że ojciec Waldara to skąpiec i dusigrosz. Dukaty za węgiel brał od króla, ale dzielić się nimi nie zamierzał. Jeno tylko wypomnienia od niego wszyscy słyszeli, że krasnoludzka robota nikomu niepotrzebna i jeno z łaski ich utrzymuje. A kto, jak nie my, tu fedrował?
- Hola, hola! - przerwał mu Waldar. - Teraz ty zapominasz, że te biedne krasnoludy, nad którymi się tak roztkliwiasz, wielce sobie żywot wśród ludzi chwalili i nie szykowali się do powrotu w rodzinne strony. Na szczęście, jeszcze pradziad mój, znany z oszczędnego trybu życia...
- Ze sknerstwa, rzec chciałeś chyba... - wtrącił Bokanova ze śmiechem.
- Skromności, jako rzekłem! - przerwał mu Waldar podniesionym głosem. - Dzięki której odłożywszy zapasik niewielki miał jak przetrwać pierwsze lata całorocznych upałów i spiekoty. Przetrwaliśmy, gdy inni stracili swe włości. Wkrótce zaś okazało się, że dalej węgiel jest potrzebny, choćby do kuźni, piekarni czy łaźni i gdy zapasy się pokończyły można było znowu wydobycie skromne wznowić. W ten to właśnie sposób staliśmy się jedynym lennem, w całej prowincji, w którym czynne są kopalnie i pamiętają jak dobywać czarny kruszec. Inaczej dawno byśmy tu zamarzli. Tylko dzięki zamkowym piecom możemy tutaj wytrzymać.
- Jednak tegoroczna gwałtowna zima, pierwsza od tylu lat, powinna była nastroje odmienić? - zdumiał się Frank Lee.
- Mości panie Lee, stało się tak jak to zawsze, gdy w kabzie pusto, a w żołądku i we łbie groch z kapustą - westchnął Bokanova. - Kiedy z nagła sroga zima nastała i jeszcze nikt nie zoczył złamanego szeląga za węgiel, który hałdami wokół zamku zalegał, kłótnie się poczęły o to, jak zarobek dzielić. Ze wszech stron pilne prośby o węgiel napływały, jednak nikt z okolicznych włościan dużych zapasów na handel nie miał. Tedy nie mając konkurencji ojciec zwlekał, nie wiedząc komu pilnowanie interesu powierzyć. Na wszystkie strony pisma rozesłał byśmy do zamku wracali, po czem rozleniwione krasnoludy do roboty w kopalni zapędził. Nasza trójka dwór xięcia Partyka pożegnała, akurat gdy pierwsze śniegi spadły. Gdyśmy więc tu dotarli jego ojciec od razu Waldara swym namiestnikiem ogłosił. Nas dwóch zaś na doradców najął, po czym cały zapas węgla na wszystkie wozy z okolicy zebrane zapakował i z młodszym bratem Waldara wyruszył do dworu xięcia, gdzie pewnie odbierze bieżącą i zaległą zapłatę. Potem niezawodnie ruszy po kraju, aby resztę zapasów przedać i po tylu latach chudoby nieco zasmakować radości tego świata.
Zapadła głęboka i znacząca cisza.
- Co do radości świata, to znam dykteryjkę jedną... - zaczął Bokanova.
Dwa głosy odezwały się jednocześnie:
- Akurat czas dobry na dykteryjki!
- No to dawaj - nic innego nie mamy do roboty!
Bokanova nie miał wątpliwości do której prośby się przychylić.
- Było tak. Jadą w karocy dziadek z wnuczkiem, a woźnica do dyszlanta rzecze: "W tym mieście połowa dziewek ma dychawicę, a druga połowa france!" Na to dziadek budzi się. "Co on powiedział?", pyta wnuczka. "Cicho, dziadku", ten odpowiada, "Mówi, żeby rempać ino te, co kaszlą!"
Mrok zrodził dwa pogardliwe kaszlnięcia.
- Jeśli coś mogę rzec - odezwał się po chwili Frank Lee - w tak młodym wieku namiestnikiem zostać, nie każdego ta łaska spotyka....
- Łaska! A niech ją licho porwie z tatuśkiem i braciszkiem kochanym! - wrzasnął Waldar. - Nie dość, że większość wojów do ochrony ze sobą zabrali, to jeszcze ogłosili, że nasza trójka to jedyna siła, która nad porządkiem i sprawnym wydobyciem będzie czuwać. A krasnoludy do pracy gonić przykazał i normę wydobycia utrzymywać.
Waldar westchnął ciężko.
- Niestety, krasnoludy postanowiły wykorzystać okazję i przejąć kopalnię. A ponieważ zamek na starych chodnikach stoi, nie mieli z tym trudności. Już w drugą noc po wyjeździe ojca przekuły się do piwnic zamku, zerwały wieloletni sojusz, a w efekcie każdy z nas dostał pałką po łbie i obudził się w tej norze.
- No nie ferowałbym tak szybko srogich wyroków - zagrzmiał z ciemności głos Ruksanda. - Przez te lata sojuszu, jak go nazwałeś, wykorzystywaliście moich braci i dorabialiście się na ich pracy.
Waldar roześmiał się gorzko.
- Droga wolna, wracaj do swoich rodaków i pokajaj się przed ich Radą i Eggarem. Zobaczysz, że ciebie pierwszego batogiem zapędzą do roboty. Chcesz, pomogę ci: hej!? Straże! Hej! Hej!
- Dość! - Do wrzasków, które zabrzmiały w mroku dołączył się Bokanova. - Przestańcie do diaska, bo znajdę was obu i każdemu dam po łbie. Pamiętaj Waldar: Ruksand to nasz towarzysz, a ty Ruksand bacz, że niektórzy twoi ziomcy razem z nami pod ziemią tyrają i na szczęśliwych nie wyglądają.
- Ha - sapnął krasnolud. Odczekał chwilę uspokajając oddech i burknął: - Co racja to racja. Cały ten przewrót to robota kilkunastu staruchów z Rady, a najpewniej samego Eggara. Gdyby twój ojciec pozwolił krasnoludom zarobić, nigdy by im jakieś rewolty do głowy nie przyszły.
- Chwila, Ruksandzie! - wykrzyknął Waldar - Kto mówi, że zapłaty by nie dostali? Wszak pierwej hałdy należało sprzedać i to szybko, póki śniegi dróg nie zawalą. Niechby ojciec się wdał w rachunki z tutejszą krasnoludzką Radą to do wiosny by nie wyjechał.
- Znowu zaczynacie? - wycedził Bokanova. - Pamiętajcie jedno. Wszyscy razem po kolana wdepnęliśmy w to gówno, co nam ostatnio unaocznił mości Lee wylewając zawartość kubła. Eggar szybko kopalni twemu ojcu nie odda i dalej będzie nas pędzić do roboty.
- Ależ po co? - zdumiał się Lee. - Wszak sami mówicie, że węgla stąd nie wywiozą.
- Domyślam się - mruknął Ruksand - że Rada chce jak najwięcej węgla wybrać, do czasu gdy mróz śniegi do reszty skuje i saniami będzie można węgiel wozić. Wtedy, gotowiznę mając, za którą i broń kupić można i najemników opłacić, będą się mogli z xięciem targować, kto nad kopalniami pieczę ma sprawować. Szczęśliwie dotknął ich jednak brak drewna na szalunki, a także łuczyw i żagwi. Gdyby nie to, dzień i noc w kopalni byśmy tyrali. Nie martwcie się jednak, was to pewnikiem też z rana czeka. Dodatkowe ręce do roboty to dla nich zbyt wielka pokusa.
- Sądzę, że los mój szybko się odmieni - odparł wesoło potencjalny kandydat na górnika. - Najpierw się wystraszyłem, gdy w gospodzie swoją ofertę handlową krasnoludom wyłuszczyłem, a ci za kark mnie ucapili i do lochu wtrącili - przez chwilę sapał oburzony.- Ale z tego co mówicie pewnikiem widzę, że o lepszą pozycję przetargową im chodzi. Mniemam tedy, że dwa, trzy dni, cena na moje butleje zostanie ustalona.
- Na co? - zdumiał się Ruksand.
- Och, tylko nie to! - wykrzyknął Bokanova. - Przywiozłeś butleje? Czyżbyś pochodził z Laudinum? Jeśli tak, to mimo tych ciemności jeszcze czarniej widzę naszą przyszłość. Teraz te pokurcze wykończą nas wszystkich.
- Nie tragizuj Bokanova - upomniał go Waldar. - Jak zwykle jęczysz bez powodu. Co to za betleje i z czym się to je?
- Matko jedyna, ty zakuta pało! - wystękał Bokanova. - BETLEJE to ciasteczka, a on mówi o BUTLEJACH! Nigdy o nich nie słyszałeś ty ignorancie?
- Zaraz, zaraz! Mości Lee - sądząc po odgłosach Ruksand zerwał się na równe nogi. - Czyżby te wasze butleje to były nasze lihbolle?
- Owszem - odparł Frank Lee tonem profesjonalisty. - Butleje i lihbolle to jedno i to samo. Nie chcę być nieskromny, ale uważam, że egzemplarze wytwarzane w naszej rodzinie należą do najlepszych.
- Może ktoś wreszcie wyjaśni co to za betleje? - przerwał mu podenerwowany głos Waldara.
- Butleje! BUT-LE-JE! - jęknął Bokanova. - To nic innego, kuty afonie, jak świecące butelki. Rozumiesz już?
- Nieco powierzchowne tłumaczenie, ale oddaje istotę zastosowania. - Kupiec wyraźnie poczuł się pewniej w znanym sobie temacie. - Na oko to właściwie zwykłe butelki, jeno ze szkła przedniej jakości. Jednak w ich wnętrzu zachodzi proces, który pozwala uzyskać ciepło i światło.
- O bogowie, to koniec z nami!- jęknął Ruksand.
- Teraz masz rację - przyznał poeta. - Mając światło twoi pobratymcy będą nas pędzić do kopalni dzień i noc, nie dając nawet chwili wytchnienia. Tydzień takiej roboty i ...
Usłyszeli dźwięk udanie naśladujący podrzynanie gardła.
- Nie chcę was martwić - odezwał się po chwili Ruksand grobowym tonem - ale Eggar nawet brakiem stempli przejmować się nie będzie, a przy takim rabunku chodniki zaczną się walić w kilka dni. Te wzgórza są niczym ten drogi ser, jaki widziałem kiedyś na dworze xięcia. Więcej w nich dziur jak skały.
- Hm... Nie martwcie się - powiedział szeptem Lee. - Za wiele z moich butleji nie skorzystają. Pełnych mam ze sobą coś ze trzy tuziny, a i te przecież szybko się rozładują.
- Jak to?! - z nadzieją w głosie również szeptem zapytał Waldar. - Wszak sam mówiłeś, że te butleje światło dają...
- Oczywiście, ale przecież nie stale. Inaczej dawno byśmy z torbami poszli. Nasze do najlepszych należą, tedy sześciogodzinny certyfikat mają.
- Ale nie więcej? - chciał się upewnić Waldar.
- Nie! - Zapewnił kupiec, aby zaraz dodać ciszej.- Potem naładować je trzeba.
- Naładować? - jęknęły dwa głosy.
- N-no tak... Ale nie martwcie się! - Z odgłosu sądząc plasnął dłonią w kolano. - Do tego niezbędne są solidne pioruny, a o te raczej trudno w środku mroźnej zimy. O! - triumfalnie zakończył.
- Koniec z nami! - wycharczeli unisono trzej więźniowie.
- Co znaczy, koniec? - zaniepokoił się Frank.
- Panie Lee - niemalże z płaczem odezwał się Bokanova. - Tyle tędy wędrujecie i nikt wam nie mówił o Wzgórzu Pięciu Piorunów?
- A i owszem, podobno na tym wzgórzu powieszono przed laty pięciu złoczyńców.
- Och, nie! - zajęczał Waldar. - Mówisz o Drzewie Trzech Pietruków, co ich powiesili. A mi chodzi o Pioruny... Pioruny, czyli błyskawice! - zgrzytnął zębami. - Na tym wzgórzu stoi wieża magiczna. Podobno przed wielu laty wzniósł ją czarnoksiężnik Colon Stratos. Specjalizował się w skomplikowanej sztuce wywoływania burz. Podobno zniechęcony trudami badań opuścił...
- Srata-tata! Opuścił! - prychnął krasnolud. - To czemu krwawa smażenina na ścianach do dziś tam po nocy świeci?
- No-o... Nie wiem. W każdym razie po jakiejś burzy już go nie było i nie ma. Jednakowoż albo w niej coś pozostawił, albo objął ją jakimś czarem, bo kiedy tylko pełnia nastaje, przez pięć dni, koło północy, przez godzinę walą w nią pioruny. I to nie byle jakie, ponoć grzmoty, aż nad Czarnymi Stawami słychać, a to dzień jazdy koniem stąd. Zresztą, jeżeli się nie mylę, ku pełni idzie to i sami je usłyszycie. Przegapić tego nie sposób.
- Ale-ale! - krzyknął Bokanova. - Może nikt z nich o ładowaniu nie wie? Jak się wszystkie butleje wyładują, to zostawią je w spokoju i wrócą do łuczyw. Jakoś tych kilka dni wytrzymamy, a potem wrócimy do starej normy.
- Bogowie-miejcie-litość-nad-nami!.. - wyszeptał Frank Lee. - Przecież nim mnie do lochu wtrącili sam im wszystkie zalety butleji wyłuszczyłem, o problemie ładowania nie zapominając. Nawet im przyrząd niezbędny do tego pokazałem... I-i-i... - rozpłakał się i zaczął mamrotać: - Tatko drogi, mamo moja... Wszyscy moi krewni. Jeśli mnie słyszycie...
- No to koniec z nami!- zawtórował mu Bokanova.
Musiał runąć na podłogę, sądząc po łomocie z ciemności, a to zlało się z jękiem wydobywającym się z gardeł jego towarzyszy. Nie wiadomo jak długo użalaliby się nad sobą, gdyby nie głośne krzyki i zgrzyt otwieranych drzwi. Mrok rozjaśnił blask ognia niesionego przez brodate postacie.
- Nu-o, moś-cśi Lee... I-kch! - wymamrotała pierwsza z nich, przy czym powietrze uderzone wonią fermentującego napitku uciekło do kąta i tam trwożnie wtuliło się w szpary muru. - Cz-czas na was. Miesiącz-czek prawie w pełni. Tedy popróbujem tej nocy, a nuż... I-kch!.. kilka piorunów nałap-piecie. No - ruszać się! Wszyscy! Co se myślicie wyskrobki, że będziecie się tu do świtu wylegiwać?! J-jip! Jak was wielce szanowny Lee przyucz-czy do roboty, to sami będziecie na wieżę chodzić. Cz!.. Cz!.. Czk! - Zaatakowała go cała salwa czkawki, ale w końcu poradził sobie z nią: - Cz-czas na was! J-jipczk! - Z wysiłkiem podniósł drugą rękę i wskazał Ruksanda: - Ty! Zd! Rajco! Idziesz z na! Mi!
Ruksand zerknął na Waldara, poruszył kępą włosia pod nosem, ale nie odezwał się ani słowem. Z pochyloną głową wyszedł pierwszy przeciskając się szybko przez szpaler wartowników.
***
Trójka obładowanych ponad miarę ludzi brnęła przez ciężki, kopny śnieg, zapadając się w nim po kolana. Wszyscy wraz z przydzieloną im strażą ciężko sapali i dyszeli. Wściekłe spojrzenia rzucane na Franka Lee dobitnie świadczyły, że wbrew jego zapewnieniom nadzwyczaj lekki, jak twierdził, a zarazem przenośny sprzęt może i był tak oceniany, ale chyba przez juczne konie. Już po paru chwilach każdy fragment dziwnej konstrukcji ciążył ponad miarę i wydawał się całkowicie zbędny. Co gorsza, marszu bynajmniej nie ułatwiał cienki, lecz jak już się przekonali nadzwyczaj wytrzymały sznur, którym byli powiązani. Tylko ponure miny krasnoludów powstrzymywały wszystkich, a zwłaszcza Bokanovę przed ciśnięciem całego ładunku w najbliższą zaspę. Strażnicy co prawda sięgali ludziom tylko do brody, za to w barach przypominali solidne piece kaflowe. Z ponurymi minami mało delikatnie zachęcali ich do szybszego marszu, łypiąc przy tym okiem w stronę zamkowych sal, skąd dobiegały odgłosy srogiej pijatyki. Widać cniło się brodaczom za weselszym sposobem spędzenia wieczoru, niż stanie na mrozie i nadzorowanie ładowania butelek. Szczególnie, że właśnie dzisiaj odkryto jeszcze jedną piwniczkę z winami. Kransoludy przedostały się tam bynajmniej nie przez drzwi, których strzegła magiczna pieczęć, a przez całkiem spory wyłom, który ordynarnie wykuły od tyłu.
Waldar również zerknął na oświetlone okna dworu. Ech, Ruksand skurczybyk, pomyślał. Podaje do stołu i gary zmywa, ale przynajmniej w cieple.
- No, nie popychaj mnie, przykurczu! - warknął Frank Lee, dźgnięty w pośladek.- Chcesz, abym butleje potłukł?
Krasnolud przewiercił go złym spojrzeniem, lecz widać obawa przed Eggerem utemperowała jego reakcję. Nie mógł jednak ścierpieć, że ktoś ma ostatnie słowo w rozmowie:
- A chcesz zęby pogubić, jak tych dziesięciu tuzinów nie naładujecie?
Poziom dyskusji nie wróżył niczego dobrego i Waldar postanowił czymś zająć wzburzonego handlarza.
- Mówicie, panie Lee, żeście obyci z piorunami?
Mimo powrozu na szyi, kupiec zwrócił głowę ku niemu.
- W naszej rodzinie fach przechodzi z ojca na syna - powiedział półgłosem ale z wyraźną dumą.- W północnej części hrabstwa Kresów wiedzą o nas w każdym mieście, tam butelki piorunowe dobrze się zna i szanuje. - Splunął sobie pod nogi. - Ale podstawowa zasada to dobra znajomość zasad, a nie, psia mać, jakaś magiczna wieża.
Z wyraźną odrazą machnął ku samotnej budowli stojącej pośrodku doliny, gdzie właśnie kierowali ich strażnicy. Nieoczekiwanie odezwał się Bokanova, dotąd tylko pobrzękujący całymi girlandami butleji.
- Kogo nie usiecze, temu rzyć przypiecze.
Krasnoludy, dla których szczytem dobrego dowcipu było podcięcie stempli w sztolni przyjaciela zarechotały dobrodusznie.
- To takie tutejsze powiedzenie. - Waldar poprawił z brzękiem ładunek na grzbiecie.- Podobno ukuł je pewien śmiałek, co po pobycie w wieży musiał zawsze od środka łaty skórzane na portkach mieć.
Obejrzał się za siebie.
- Takie miał blizny na zadku, że wszystko inne przecierał w dwa dni - wyjaśnił widząc niezrozumienie w oczach handlarza.
Ten rozejrzał się po nieboskłonie. Mróz nadawał powietrzu nadzwyczajnej przejrzystości.
- W zimie też walą?
- Jak mówiliśmy - zawsze dwa dni przed pełnią, w pełnię i dwa dni po niej.
Resztę drogi przemaszerowali w milczeniu i stanęli dopiero, kiedy poczuli pod stopami gruz ukryty pod śniegiem. Złożyli u podnóża budowli butelki i pakunki z częściami dziwnego przyrządu obdarzonego przez handlarza mianem letopyrza oraz zwój dźwiganej przez Waldara cienkiej linki, którą byli powiązani. Dowódca straży wskazał pierwsze stopnie okalających wieżę schodów.
- No, odpoczniecie na wierchu. Tobołki w garść i jazda. My was tu przypilnujem, a jak by który spadał to go będziem łapać.
Wszystkie krasnoludy zgodnie zarechotały ubawione nadzwyczaj celnym ich zdaniem dowcipem kamrata.
- Czyście zwariowali!? - wrzasnął Bokanova. - Mamy leźć po tej ślizgawce, a potem skakać na szczycie powiązani jak pęczek rzodkiewek?
- Rzodkiewki zimą nie rosną - zauważył inteligentnie jeden ze strażników wywołując kolejną falę wesołości.
- Nie może to być - poparł poetę handlarz. - Musimy mieć swobodę ruchów. Inaczej nici z łowienia piorunów. Co innego sterować letopyrzem jak się biega po polu. Ale tutaj ledwie będzie się można ruszyć. Jeden krok i to któryś z was będzie łowił pioruny.
Dowódca eskorty zadarł głowę i spojrzał na czubek wieży majaczący w srebrzystym świetle księżyca. Następnie obrzucił ponurym spojrzeniem więźniów i leżącą u ich stóp stertę pakunków. Z zafrasowaniem podrapał się po gęstej brodzie. Widać, że argumenty przedarły się do jego umysłu, ale walczyły tam z posłuszeństwem, a chyba jeszcze bardziej ze strachem.
- Eggar rozcinać sznurów nie kazał - wymamrotał niepewnie.
- Ale i nie zakazał - wpadł mu w słowo Bokanova. - A najtęższe umysły na dworze xięcia Partyka powiadają, że co nie zakazane to i dozwolone. - Nie dodał jednak, że slogan ten ukuto na wieść o podbojach i to nie wojennych samego xięcia.
- Niby to i racja - odparł krasnolud połechtany nieco przyrównaniem do najtęższych umysłów. - Zrobim tak: pójdziecie wolno, jeno ciebie - wyszczerzył zęby i grubym paluchem wskazał na Bokanovę - zostawim na sznurku. Jeden ruch i fruuu... spotykamy się na dole.
- Jak to! - wydarł się wierszokleta. - Dlaczego ja, może on? - wskazał na Waldara.
- Boś przywiązany jako ostatni - odparł krasnolud. - I nie będziem się więcej męczyli niźli trzeba.
- Co to za męka? - bronił się buńczucznie Bokanova. - Taką cieniznę jak ten sznurek w mig przetniecie.
Śmiech krasnoludów nieco go spłoszył.
- Toć to nie zwyczajny konopny sznurek jeno kopalniana lina - odparł jeden z krasnoludów ocierając z oczu łzy.
- Co takiego? - zdziwił się już zwyczajowo Bokanova.
- To sznur wzmocniony najlepszym drutem w naszych kuźniach kowanym - odparł z niejaką dumą dowódca. - Dlatego lina, choć cienka i lekka, jest w stanie unieść wielkie ciężary.
Potem wyjął z jednej z przytroczonych do pasa sakw dziwne nożyce o krótkich ostrzach i długich rączkach. Z ich pomoca uwolnił Waldara wraz z handlarzem.
- Niech tylko który spróbuje śmignąć w bok, to wasz koleżka pozna co to ptasie loty - dodał na koniec i potrząsnął zwojem długiej linki.
Jego kamraci, już chyba tak z samej radości życia, poszturchiwaniami ustawili ich rzędem przed wieżą. Waldar, przy każdej okazji popychany mocniej od innych, zmełł w ustach przekleństwo, wstał i otrzepał się ze śniegu. Chcąc nie chcąc, rozpoczęli swój marsz ku wierzchołkowi
Jak na wieżę stawianą przez maga, w zasadzie wyglądała typowo. To znaczy schody miała na zewnątrz, a wejście do środka od góry, i każdy, kto miał choć łut rozumu, wiedział, że coś takiego należy omijać sporym łukiem. Co do schodów, jeśli tu nawet była jakaś bariera, to ślad po niej zaginął, a i stopnie wykruszone słońcem, deszczem i mrozami pozostawiały wiele do życzenia. Teraz na dokładkę przyprószone śniegiem dawały niepowtarzalną okazję do krótkiego lotu po stycznej do budowli. Krasnoludy, krążąc wokół wieży, wiernie odtwarzały ich spiralny ruch ku górze. Wkrótce dawało się rozróżnić wydeptaną w śniegu ścieżkę. Frank Lee zakaszlał.
- A właściwie dlaczego do tej wieży nie da się wejść?
Idący na czele Waldar zwolnił i wspierając plecy o ospowaty mur, zwrócił ku niemu twarz, bladą w świetle księżyca.
- Wejść się da, a każdy kto wszedł, czy tego chce czy nie, w kawałkach wylatuje.
Handlarz potknął się i gdyby nie ręka Bokanovy, jak nic spadłby na dół.
- Tutejsi mówią, że tam jakieś potwory mieszkają, co ludzi zżerają - jego wybawiciel dmuchnął długim pióropuszem pary. - Ale to bujda. Faktem jest, że głowę jedynego wścibskiego poszukiwacza skarbów znaleziono spory kawałek od jego butów, ale nawet wilcy jej nie nadgryzły!
Frank Lee dokonywał teraz cudów akrobacji, aby nie dotykać muru wieży, a zarazem nie zlecieć ze stopnia. Nie wiadomo czym by się to skończyło, gdyby nie szczyt, który ukazał sie za kolejnym zakrętem. Poszczerbione blanki nadawały mu wygląd monstrualnego, a na dodatek obtłuczonego denka od butelki. Złożyli bagaż pośrodku kręgu, w miarę daleko od klapy włazu. Bokanova miał idiotyczne wrażenie, że słyszy szepty dobiegające spod zamknięcia, lecz nie dzielił się z nikim tym spostrzeżeniem. Frank Lee trzęsącymi się rękami gmerał w wiązkach butelek, potem wyszarpnął zeń dziwne urządzenie, które najbardziej przypominało nadnaturalnej wielkości grzebień ze szpikulcem. Gdy skończył, z cienkich prętów począł składać letopyrza.
- Swoją drogą piękny widok - mruknął Bokanova wsparty o zrąb muru.
Istotnie mieli stąd panoramę na całą dolinę i otaczające ją wzgórza. Skąpane w srebrnym świetle księżyca przypominały Waldarowi pejzaż na jednym z arrasów w bibliotece.
Nieartykułowany ryk z dołu i mocne szarpnięcie sznura targnęło Bokanovą i przywróciło ich do rzeczywistości.
- Dobra, dobra! - krzyknął Waldar przezornie trzymając druha za rękę. - Jeszcze nie grzmi! - I po chwili dodał znacznie ciszej.- Durniu....
W tym właśnie momencie rąbnęło, aż skry sypnęły. Bokanova wrzasnął i wskoczył przyjacielowi na plecy. Ten zaklął i wyłożył się jak długi. Kiedy w uszach przestało im dzwonić, usłyszeli nerwowy chichot handlarza.
- Wstawać, zające - zawołał podejrzanie ożywiony. - Burza idzie!
Stojąc w rozkroku trzymał w dłoniach linki letopyrza szarpanego nie wiadomo skąd przybyłym wiatrem. Jego podmuchy wirowały wokół wieży niczym wiedźmy na weselu.
- Wiązać linkę do szpikulca! - polecił handlarz wskazując na grzebień. - A u dołu butelki przystawcie.
W miarę sprawnie, rzucając kose spojrzenia w górę, wyjęli naczynia z wiklinowych stojadeł i ustawili w rzędzie. Kiedy wiązali linę, powietrze wokół szczytu wieży zaczęło ostrzegawczo trzeszczeć.
- Szybciej, do licha, bo nas przysmali! - ryknął handlarz zmagając się z cudownie ożywionym letopyrzem. - Uwaga!
Puścili sznur w ostatniej chwili. Od nieba ku ziemi pomknęła błękitna jasność, skowycząc zatańczyła na szpikulcu, a potem z potępieńczym chichotem spłynęła do butelek.
Odskoczyli, lecz i tak w ich twarze zionął, gęsty jak sos odór spalenizny. Frank Lee zachowywał się jak okoliczny wariat, jurodliwiec - tańczył na krawędzi muru i śpiewał na całe gardło. Skoczyli ku niemu i nie bacząc na kopniaki, ściągnęli na platformę. To go ździebko otrzeźwiło.
- No - spojrzał przytomniej. - Wymieniajcie butelki. Szybko!
Nie było czasu na wystawianie diagnozy. Założyli rękawice i ostrożnie wsunęli naładowane butelki w stojadła. Kiedy podstawili puste, powietrze znowu zaćwierkało i grzmotnęło tak, że aż kawałki muru prysnęły. Poeta zamamrotał coś, co w chwili względnej ciszy nie zabrzmiało jak litania ani cytat z wielkich poetów.
- W mordę, w mordę! - ryczał Frank Lee.- Nie złapałem go!
Znowu rąbnęło, aż klapa włazu podskoczyła. To kolejny piorun trafił gdzieś w wieżę omijając letopyrza. Handlarz, niczym w transie, wyginał się na wszystkie strony, próbując nadać mu właściwe położenie. Tym razem udało się! Jasność spłynęła wzdłuż sznura i po grzebieniu przeskoczyła do naczyń. Bokanova chwycił najbliższe i zawył. Włosy stanęły mu na sztorc, a zęby zgrzytnęły tak upiornie, że nawet szklarz nie zniósłby tego dźwięku.
- Za duży ładunek - rzeczowo stwierdził Frank Lee. - Pomóż mu, to nadmiar szybciej spłynie.
Waldar wolałby wsadzić ręce do ula, ale rzucił się do druha i chwycił za butelkę. Zatelepało nim paskudnie, a potem ze zgrozą poczuł jakby woń smażonej wieprzowiny. Szczęśliwie po sekundzie podrygi Bokanovy ustały. Wcisnęli niesforne naczynie do stojadła i klapnęli na posadzkę.
- Zlałem się - powiedział pisarz ponuro, choć jego zęby wciąż wystukiwały rytm - marzenie każdego werblisty.
Podniósł do góry ręce i mogli zobaczyć nadpalone rękawice. Znowu poczuł szarpanie sznura. To krasnoludy przypominały, kto tutaj rządzi. Mimo że mięśnie bolały jak po srogim obiciu, musieli wstać i dokończyć wymiany naczyń. Handlarz w kolejnym napadzie euforii prezentował na wieżycowym parapecie nowe, efektowne taneczne figury.
Łups! Następny piorun, kolejne butelki i tym razem Waldarowi sfajczyło część czupryny.
Łups-dups! Znowu podmiana i kolejne łups! Uszy bolą, w nosie kręci, a w gębie smak, jakbyś metalowe opiłki żuł. Z radością ustawili ostatnią porcję butelek.
Frank Lee, teraz już zmęczony, z trudem manipulował letopyrzem. Wyraźnie opuściły go niezdrowe emocje i jedyne co chciał to skończyć zadanie. Wiotki teraz letopyrz kreślił zawiłe pętle, jakby usiłując przechwycić jeszcze ten jeden, ostatni błysk. I tak się stało! Grzmotnęło, lecz jednocześnie, z czystego dotąd nieba sypnął śnieg. Niespodziewana zawierucha przeszyła ich ciała tysiącem lodowych igieł. Handlarz zachwiał się, a potem wolno, jak na jakimś pokazie, zaczął spadać. Bokanova rzucił mu się na pomoc i nietrudno było zgadnąć, że sznur po którym spływały błyskawice, splącze się ze sznurem którym był opasany. Krzyknął rozpaczliwie, lecz nie było czasu na jakąkolwiek reakcję. Płomień błyskawicy spłynął z nieba i choć część jego skierowała się do butelek, reszta poraziła obu mężczyzn oraz stojącego na dole krasnoluda. Brodacz zawył, aż wzgórza odpowiedziały echem.
Cudem chyba tylko udało im się cało opuścić wieżę. Potykając się o splątane linki letopyrza, dźwigając naładowane pojemniki i - poganiani kolejnymi uderzeniami błyskawic - na pół zeszli na pół zjechali po schodach okalających wieżę. O dziwo, nie tłukąc żadnej z dźwiganych butlei.
Tutaj siły opuściły handlarza i Waldar, bez zbytniego entuzjazmu, musiał wziąć go na plecy. Na szczęście zawieja nieco zelżała. Krasnoludy, zapomniawszy o swojej roli, wzięły część bagażu. Jeden z nich, ten trafiony przez piorun, wyraźnie gadał od rzeczy, gdyż pomstował na Eggera na czym świat stoi. Handlarz wtórował mu głuchymi jękami. Co jakiś czas bełkotał o okowicie, lecz niejasnym było, czy zamierza ją pić czy okłady czynić. Wieżyca za nimi na przemian ginęła i pojawiała się w tumanach znowu sypiącego śniegu. Krasnoludy oglądały się na nią trwożliwie. W białym świetle księżyca wyglądała jeszcze straszniej. Nagły błysk jeszcze jednego spóźnionego pioruna oślepił ich prawie.
- Jutro my nie idziem! - Zdecydował nagle pokurcz trzymający ariergardę. - Kolej na tych, co fedrowali dziś piwniczkę jaśniepaństwa.
- A juści - nie pódziem! - Pisnął inny, z tyłu. - Egger tupnie nogą i pierwszy bedziesz leciał.
Bokanova, zawsze skory do jątrzenia, przestał lizać zakrwawione kostki lewej dłoni i wtrącił się: - Jutro to dopiero będzie grzmiało. Jutro jest pełnia!
- To prawda - dołączył Waldar. - Jest takich kilka dni w roku, że pod wieżycę ciągną z okolicy wszystkie koty. Bo jak wali w nią, tak jak pewnie będzie walić jutro, to ziemia się nagrzewa aż dymi wkoło i wszystkie szczury, myszy, żaby i inne paskudztwa wygania z dziur. Zwykle tak jest z początkiem grudnia.
Bokanowa obejrzał się podejrzliwie - skąd taka fantazja u tego scyzoryka? I nagle wspomniał sobie trzy koty, które dostrzegł z wieży w blasku księżyca.
- Waldar, ty nie kłamiesz, jutro będzie jeszcze gorzej!- niemal krzyknął ze strachu.
- Będzie. Nie pamiętasz jak kiedyś pisałeś ballady przy świetle piorunów?
Nie pamiętał, lecz to nie znaczyło, że nie było tego incydentu, ballady rzadko pisze się o suchym gardle. Przypomniał sobie jednak co innego - sam kiedyś ów fenomen obserwował i doliczył się, że w pełnię w tę przeklętą iglicę trafia znacznie więcej piorunów niż w przeddzień.
- Jutro to nas dopiero przesmaży - jęknął w nadziei, że przyjaciel znajdzie jakieś pocieszenie. - Będzie gorąco, oj bardzo gorąco.
Szli chwilę w milczeniu. Wiatr niósł zapach ciepła, dymu i strawy. Głód ponownie mimo bólu, zmęczenia i ponurych prognoz dał znać o sobie. W brzuchu Bokanovy coś zagrało. Sięgnął do kieszeni, gdzie wśród śmieci wyczuł ręką kilka wyschniętych na kość okruchów chleba.
- Żeby-ż choć kropla wina - buchnął z niego żal najszczerszy, wspomnieniem licznych uczt przywołany. Zrozumiał, że takie wspomnienia nachodzą prowadzonego na szubienicę złodzieja, że to niemal przedśmiertne skurcze pamięci. Pociągnął nosem. Czy to możliwe, że dla jego podniebienia sprowadzano zza dalekich wschodnich mórz trawę cytrynową i uszate grzyby mu-er, że udźce wielkich kuraków posypywał szczodrze i rozrzutnie zmielonym korzeniem galangi, że przebierał między cukrem palmowym, a miodami?
- Wina? - zdumiał się Waldar. - A co ci do łba przychodzi, tłuku. Woda i chleb już nie starczają?
Wyczuł, że z przyjacielem jest niedobrze i prowokował go do kłótni, co zawsze poetę wprowadzało w lepszy humor.
Tym razem nie.
Bokanova szedł z przymkniętymi oczami i mamrotał dalej.
- Czy wiecie jak przygotować na ten przykład grzyby shiitake z czarnymi orzechami? - Nikt mu nie odpowiedział. - No więc potrzebujemy dwuręczną garść grzybów shiitake, dwie cebulki dymki, łyżkę wazową oleju orzechowego, łyżkę sosu sojowego, takąż sosu rybnego. Albo kura w mleku kokosowym, albo kura z kasztanami wodnymi. - Splunął w śnieg. - Nie, kaczka w sosie korzennym! - zdecydował. - Kaczka w sosie korzennym, o ile mamy sok tamaryndowy i dobry korzeń galangi...
Zapewne pokręcił coś z korzeniem albo nie trafił w gusta Waldara, gdyż ten zdzielił go potężnie w kark, zmuszając do milczenia.
- Patrz, te pokurcze sobie nie pożałują! - wskazał na majaczący w dali wóz.
Faktycznie - był pełen jakiś naczyń. Nie wiedzieć czemu okryty płachtą. Wiatr targał nią na wszystkie strony, ukazując co jakiś czas dziwne kształty. Niewiele ich obchodziło krasnoludzkie opilstwo. Sznury na ich szyjach szarpnęły, zapowiadając sunącego chwiejnie w ich stronę samego Eggera.
- Jutro to wszystko ma być porządnie naładowane! - przykazał stając przezornie o kilka kroków od nich.
Bokanowa i Waldar spojrzeli z nienawiścią. Frank Lee nagle zaczął się szarpać, więc szlachcic z ulgą opuścił go na śnieg. Handlarz wstał zataczając się jeszcze.
- Widzę, że butle ktoś powiązał po szesnaście - krzyknął. - To szaleństwo!
- Cz-t! - Czknął i wzruszył barami krasnolud. - Niektórzy całe życie spędzają w szale - rzucił filozoficznie.
- Panie, do szesnastej butelki to nawet podejść się nie da - z dwu kroków wąsiskami ruszać zaczyna! - jęknął kupiec.
- Nie moje zmartwienie. Nie będą wszystkie pełne, albo będzie która oszukana dacie mi wreszcie dobrą okazję! - Przejechał paznokciem kciuka po szyi i odwrócił się na pięcie.
***
Mimo że wejście do lochu wyszczerzyło ku nim ciemną paszczę, widok ten przyjęli z ulgą. Tu przynajmniej mieli osłonę przed wiatrem, a i tę odrobnę ciepła. Krasnoludy odwiązały sznury, cisnęły im jedną butleję i zatrzasnąwszy z hukiem klapenblok pognali napełnić kałduny piwem, winem i żarłem.
Teraz, gdy mieli światło mogli dokładniej przyjrzeć się miejscu, gdzie ich trzymano. Jeszcze tydzień temu mieścił się tu magazyn broni. Po wyjeździe tatki niewiele tam zostało, ale na początek krasnoludom wystarczyło, kiedy się przekuły z kopalni do składu. Po tym wyczynie pozostał ziejący mrokiem otwór na ścianie.
Waldar spojrzał na trzymaną w dłoni butleję, a potem przeniósł wzrok na towarzyszy niedoli.
- Myślę, że przed snem można się jeszcze rozejrzeć - stwierdził.
Gdy zaszli już dobre kilkadziesiąt metrów w głąb, niespodziewanie odezwał się handlarz.
- Wybaczcie mi.
- Co, wybaczcie? - zdumiał się Bokanova, który zawsze jako ostatni tracił siły do gadania.
- To już nasz koniec. Znam się na tym, pradziadek i stryj dziadka próbowali z chciwości dokazać tej sztuki i ładować po osiem - dziesięć butli na raz. Jeno klamry od butów i sprzączka od pasa się po nich ostały.
- Czemu mamy ładować na raz, czemu nie tak, jak się należy? - Waldar był jak zwykle konkretny.
- Bo je te, tfu, pokurcze z żądzy złota tak powiązały. Wiedzą doskonale, że więcej niż kilka łyśnięć nie schwycimy, więc wzięli się na sposób, by zyski pomnożyć...
- Ku chwale krasnoludzkiego ludu! - dokończył niespodzianie Bokanova. - Już ci i ja dostrzegłem, że od trzeciej, czwartej butli, niebieskie płomyki biegają, póki ich na ziemi nie postawić.
- A gdybyśmy jakoś ich oszukali?.. - zapytał Waldar starając się coś wypatrzeć w bocznym korytarzu.
Handlarz ciężko westchnął.
- Nie wiem, co by tu wymyśleć. - Zastanawiał się chwilę. - Trzeba by wiązanie rozcinać, sznury przekładać... Czasu nie ma, a i tak ledwo z życiem z wieży uszliśmy, nie pomotamy ich porządnie w tym piekle. Tak spaliło mojego tatulka. Może raczej da się jakoś zbiec?
- Stąd? - Waldar wymownie potoczył wzrokiem dokoła.
Pokurcze wsadzając ich do składu, łączącego się jeno z kopalnią, doprawdy nie mogły znaleźć pewniejszego zamknięcia. Inne zamkowe lochy, łącznie z tym służącym za więzienie miały kraty w oknach, które zawsze można choćby próbować wyłamać. Tu nie było żadnych okien i praktycznie jedno wejście. Były jeszcze dwa wyłomy: ten do kopalni i drugi, mniejszy do piwniczki z winami, jaki pokurcze zaczęły drążyć kilka dni temu. Zawrócili i poszli go zobaczyć, gdyż był niedaleko ich legowiska.
- Solidna robota - przyznał Bokanova macając wygładzone ściany.
Waldar w zamyśleniu skubnął zębami wąs i splunął z obrzydzeniem - osmalony i okopcony, smakował ohydnie.
- Prowadzi do sali balowej, prosto w łapy pokurczy - powiedział cicho.
- Nam chyba trzeba w drugą stronę - zgodził się Bokanova. - Ale wszędzie we dworze pokurcze siedzą...
- Nie znacie jakiego zaklęcia, żeby te poczwary pospały się, a my sobie spokojnie przeszli? - zapytał z nadzieją w głosie Lee.
Obaj miejscowi pokręcili głowami.
- Uciekać nie ma gdzie - mruknął Waldar. - Ale jakby ich do loszku, a my na pokoje? - zaświeciły mu się oczy.
- Może się pochleją? - podsunął handlarz.
- Nie ma tyle wina - krótko skonstatował Waldar. - Te zakute łby... - machnął ręką. - Z równym skutkiem możesz wlać butlę wina w krasnoluda, jak i do stawu - ani jedno, ani drugie się nie upije.
Lee oklapł.
- To już może łatwiej by poszło z drzwiami od składu...- zaczął z namysłem Bokanova.- Przynajmniej wyszlibyśmy od razu tam, gdzie chcemy.
Medytowali jeszcze chwilę. Jedyne posunięcie, jakie mogli wykonać, to ucieczka w głąb kopalni. Ale i tam krasnoludy, dla których ciemności i kamienne korytarze były rodzimym żywiołem, zyskałyby po chwili przewagę.
- Idźmy lepiej spać - zarządził w końcu pozbawionym nadziei głosem Waldar. - Nic z naszego gadania.
W ponurych nastrojach wrócili do komory i ułożyli się w barłogach. Zapadła cisza. Nawet nie przewracali się na swoich legowiskach. Słychać było tylko kapanie wody i monotonny turkot koła w głębi kopalnianego korytarza. Bokanova i Waldar, przyzwyczajeni do hurkotu, nie słyszeli już tego, niczym młynarz turkotu młyna.
Handlarz chwilę wiercił się na cienkiej warstwie słomy, potem podniósł świecącą jeszcze butleję i ruszył w głąb korytarza. Skręcił kilka razy, szum przybliżał się, aż zza kolejnego zakrętu pojawiła się maszyneria. W świetle butleji dostrzegł sporą salę, której krańce ginęły w mroku. Kręciło się tam kilka kół tak wielkich, jak największe młyńskie, jakie widywał w miastach. Ciągnęły je wielkie pasy. Wspierały się na pomostach podpartych skomplikowanym belkowaniem. Niewiele z tego rozumiał. Wielkie cienie biegały po ścianach mieszając się z rzeczywistymi obrazami. Patrzył na to wszystko drapiąc się po głowie. W końcu podszedł do najbliższego jarzma, odsupłał węzły pludrów i z wyraźną satysfakcją skierował swe wody na źródło hałasu. Rozległ się ledwie słyszalny trzask, jak pstryknięcie na paznokciach, a potem pełne boleści przekleństwo. Handlarz, trzymając się za obolałe przyrodzenie, zbliżył się ponownie do koła. Wyciągnął niepewnie rękę i pstryknięcie powtórzyło się ponownie. Frank znów podskoczył jak kolnięty igłą. Pchnięty nagłą myślą pobiegł z powrotem. Chwilę później brutalnie szarpał Waldara za kołnierz.
- Pomóżcie panie, jest chyba ratunek. Bogowie nam pomogli, wstawajcie.
Cudem było, że wstali i poszli za nim. Kolejnym cudem było, że obydwaj zgodzili się kręcić jak opętani kieratem, gdy handlarz czynił jakieś uroki przy umocowaniu. Przykładał do niego wierzch dłoni, pasek od pludrów, ryzykował utratę czupryny i języka.
- Szybciej! - darł się poprzez hurkot, a obydwaj towarzysze niedoli biegali wkoło aż do zupełnej utraty tchu.
- Dosyć! - wrzasnął wreszcie ku ich uldze.- Chyba wiem - oświadczył. - Trzeba przynieść tej substancji, którą pod pasy podsypują, by się nie ślizgały.
Bokanova, rozwalony pod ścianą, i Waldar, ciężko oparty o postument spojrzeli na siebie z rezygnacją. A więc nie był to jeszcze koniec eksperymentu. Szlachcic, jako mocniejszy, poczuł się zobowiązany do wykonania tej pracy, ruszył na chwiejnych nogach i po chwili przytaszczył kilka żółto przeświecających brył. Handlarz przetarł jedną rękawem.
- Popatrzcie - zademonstrował z tryumfem, jak tajemna siłą przyciąga jego włosy na brodzie. - To nam jest potrzebne! Do roboty! - zawołał nie widząc zwątpienia w oczach towarzyszy.
Ponownie ruszyli w kolisty tan. Widzieli przez mgnienia, gdy odsłaniały go szczeble kół, jak Lee przykłada bryły do pasów.
- Szybciej, nie możecie jeszcze szybciej? - wołał z góry.
Bokanova nie mógł. Ani szybciej, ani w ogóle. Potknął się i rymnął jak długi, prosto pod nogi Waldara. Ten runął kolanami na brzuch druha. Rozległ się ostry huk, a w oczy uderzyła niemożliwa w podziemiach błyskawica.
Waldar przeturlał się i skoczył na ratunek przyjacielowi. Pisarz jednak, jak na rozduszonego, dobył z siebie całkiem zdrowy potok klątw. Obaj spojrzeli w górę: handlarz leżał przy pasach bez ducha.
- Zabiło go? - syknął Waldar. - Co myśmy... - umilkł, chwilę pomedytował i zdecydował, że on nikogo nie zabijał. - Zabiłeś go!? - syknął.
- Ja? Odczep się.
- Ty! Kto się kapuchy obżarł? - ukląkł a potem wstał, ale zaraz trwożliwie przykucnął i rozejrzał dokoła. W powietrzu śmierdziało, uch jak śmierdziało...
- No wybacz! - oburzył się poeta. - Skąd niby mam wiedzieć, kiedy moje bździny mogą kogoś... - Wciągnął powietrze przez nos. - Co tak śmierdzi?
Zabity poruszył się i kaszlnął, a potem potrząsnął głową.
- Śmierdzi gaz przy wyładowaniach powstający - wystękał.
- Żyjecie?!
- Tak, ale co to za życie, jak zawsze mawiał mój brat następnego dnia po rozszpuntowywaniu beczek...
Przewinął się przez ramię i zeskoczył na dół do Waldara i Bokanovy. Zerknął ponad ich głowami, obejrzał się do tyłu.
- To jest machina, która jako żywo pioruny wytwarza - syknął przysuwając ich głowy do siebie. - Moglibyśmy naładować tu butleje i nie ryzykować na wieży! - zachichotał i zatarł dłonie.
- Jak?
- No, zwyczajnie. Zamiast włazić na wieżę, przyniesiemy tu butleje, naładujemy i krasnoludom damy. Macie, udławcie się!
Bokanova szarpnął się, odsunął i soczyście splunął w bok.
- No to wtedy w sztolni zdechniemy! Bo na co innego im się nadamy?
Zapadła cisza.
- Nie zdradzimy jak to robić... - bąknął bez przekonania Lee.
- Pierwszy zdradzę! - ostrzegł poeta. - Jak mi obiecają drzazgę pod paznokieć, pierwszy opowiem!
- Opowie - potwierdził Waldar.
- No to nie wiem - Frank oklapł, zmalał, przygarbił się. - Szkoda, bo to wielkie odkrycie... Zastosowania niezmierzone...
Poeta prychnął i odsunąwszy stopą kilka większych okruchów usiadł na ziemi.
- Zastosowanie pierwsze, kurza jego rzyć, to załatwienie krasnoludów. - Pociągnął nosem i splunął ponownie. - Za to bym się wam pokłonił.
Frank Lee uśmiechnął się słabo.
- Jakby tu ich ściągnąć... - powiedział. - Jakby się wzięli za ręce, a my tym z kraja dali po... - rozejrzał się po komorze - ... dalibymy po kawałku linki kopalnianej do machiny podłączonej... - W oczach rozbłysły mu iskry. - Och, jakby pizło po tych krasno... krasnochamach!
Poeta zamarł wpatrzony w niego, a potem wolno odwrócił głowę i popatrzył na przyjaciela. Tamten oddał mu uważne spojrzenie. Potem obaj wolno odwrócili się i wpili wzrok w handlarza.
- Co by to dało? - zapytał wolno cedząc słowa Waldar.
- Electricum... A! - Machnął ręką widząc rodzący się ich oczach bunt. - Powiem prosto. Zamiast ładować butleje powiązane, ładowalibyśmy ich, bobyliby złączeni.
- I świeciliby? - zainteresował się poeta wstając z ziemi.
- Co do świecenie pewny nie jestem - mgliście zaczął handlarz i zaraz dodał: - Ale przy zacnej dawce electricum długo by się z ziemi nie podnieśli!
- Och, chciałbym to zobaczyć... - wymamrotał Bokanova.
- Jak też - przyznał Waldar i odwrócił się do Franka. - Poczekajcie, mistrzu - zaczął przyjaźnie. - Powiedzcie jeszcze raz, powoli i prostymi słowy - czego by nam trzeba, żeby ów słodki widok ucieszył nasze oczy?
Frank Lee podrapał się po czubku głowy, rozległy się ciche trzaski, więc Bokanova i Waldar odruchowo odskoczyli od niego.
- Trza by było...
***
Do złodziejskiego wyłomu doszli w milczeniu, wymieniając tylko znaczące spojrzenia. Ich plan działania był wątły i cerowany zwrotami: "Jakoś to będzie" i "Potem się zobaczy" jak kapota dziada podgrodnego. Zapach rozlanego wina i pijackie śpiewy bawiących się krasnoludów z pewnością nie dodawały im otuchy.
Straż w piwniczce z winami, jak się należało spodziewać, chrapała spita do nieprzytomności. Zresztą pilnować już za bardzo czego nie miała. Waldar zawahał się widząc potrzaskane beczki i potłuczone butelki po wiekowych napitkach, ale nie był teraz czas na emocje. Zaciskając zęby przeszedł przez kolejny wyłom na zamkowy korytarz, zerkając z ironią na wciąż nienaruszone drzwi z magiczną pieczęcią. Tam rozdzielili się.
Bokanova i Frank Lee na palcach, z łomoczącymi sercami, dotarli do drzwi prowadzących na dwór. Zamieć momentalnie połknęła wszelkie odgłosy uczty, odcinając przy okazji wszelakie światło. Macając przed sobą drogę, niemal rysując nosem bruzdy w świeżym puchu, doszli do stajen, skąd wyprowadzili dwa zaspane i niechętne do zimowo-nocnych spacerów kuce. Przemknęli z nimi do wrót prowadzących do kopalni, a potem, zagarnąwszy jeszcze pół tuzina butleji w ich widmowym świetle zaprowadzili zwierzęta do machiny. Tam zajęli się wprzęganiem czworonogów do kieratu, wymieniając zduszone przekleństwa.
Waldar również przygięty, przypominając pokracznego garbusa, mknął od załomu do załomu, od filara do filara, wszędzie napotykając ślady beztroskiej gospodarki nowych panów - obszczane słupy, zbezczeszczone donice, pochlastane nożami kurtyny i kilimy. Sami dają, pomyślał, dowód na nietrwałość tego, co zamyślili - postępują jakby to miało trwać tylko kilka godzin, a nie - jak gadają - na wieki wieczne. Ale - od tego mi nie lepiej: zanim jutrzenka swobody wzejdzie, rosa oczy wyżre.
Odskoczył za wysokiego spłowiałego wypchanego niedźwiedzia, którego zadźgała kiedyś prababka Grilda, a któremu dowcipni kurduple doczepili okazałą marchew do podbrzusza. Po korytarzu właśnie wlokła się trójka konusów ledwo przebierających nogami.
- Zaf... Zaf... - gadał jeden, jakby ćwiczył ujadanie - zawsze ta jest, brachu, że wszystkie są równe... równe, ino kilku jest równiejszych!.. - dokończył i pokręcił ze zgrozą głową, przez co stracił równowagę i runął na plecy.
- Ta!.. - zgodził się drugi, nie zauważając, że filozof leży już na podłodze,
Trzeci nie odzywał się w ogóle całą uwagę poświęcając problemowi przestawiania nóg. Waldar minął ich niezauważony i chyłkiem dotarł na zaplecze kuchni. Wspiął się na palce, zajrzał przez wytłuczoną szybkę w drzwiach. Ruksand siedział przy piecu i z powagą wylizywał dużą misę. Zadowolony z rekonesansu najkrótszą drogą, przez kuchenne wejście, Waldar wyskoczył w zamieć. Zdyszany dotarł do reszty spiskowców:
- Uda się? - zapytał, widząc ich pochylonych nad łączonymi przez siebie linkami.
Nie był zdziwiony widząc sporo niepewności w obliczu Franka Lee i jeszcze więcej w spojrzeniu przyjaciela.
- No to do dzieła.
***
Ruksand zaprzęgnięty do roboty przy uczcie ganiał do kuchni i z powrotem popychany i ponaglany przez współplemieńców. Już kilka razy omal nie odmachnął się i nie huknął któregoś, ale za każdym razem myślał sobie, że jeśli spije bractwo, to może uda mu się uwolnić przyjaciół. A jeśli hardo się postawi to tylko przypomni przywódcy o jeńcach, który może wtedy wpaść na jakiś zabawny pomysł... Zgrzytał więc zębami i wypił z goryczy tylko sześć szklanic wina.
- Polewaj! - ryknął jakiś rudzielec wyciągając w jego kierunku naczynie. Stojąc zazwyczaj pod łóżkiem, bynajmniej nie służyło ono wcześniej jako garniec.
Ruksand mściwie zacisnął wargi i obficie nalał rudemu. Ten łyknął i nagle wydarł się na całe gardło, niemal pokrywając gwar bezładnej chamskiej biesiady:
Krasnoludzka dziewucha
ma takie cycuchy,
Że jak się w nie wtulisz
Myślisz że podu-uchy!
Odpowiedział mu aplauz kilku najbliższych sąsiadów. Ruksand ruszył wzdłuż stołu, przystając żeby dolać wina, szczególnie tym, co jeszcze mogli pić. Jeśli ktoś nie spał i nie pił, delikatnie podtrzymywał za brodę i wlewał w gardło - kwartę, dwie. Ale, zauważał z rozpaczą, wino miało się ku końcowi, a cała masa twardszych krasnoludów nie zamierzała zapadać w sen. Poza tym kręciła się tu również masa krasnoludek, pijących mało, a niewiele tylko mniej niebezpiecznych. Spodobało im się takie życie - pozabierały dziewkom ich szmatki oraz bielidła i rumiana, aby wdzięcznie w swoim mniemaniu zasiąść przy boku mężów, swoich i cudzych.
- Teraz ja! - wydarł się któryś z obstawy Eggera i zanim ktokolwiek zdążył mu przeszkodzić wyryczał:
Skakałek przez góry,
Skakałek przez morze.
I wiem, że powyżej jajec
Nikt skoczyć nie może!
- Hej! - przytaknęło mu kilku blisko siedzących.
Ci, zauważył Ruksand, są najgorsi. Albo piją mniej, albo łby mają twardsze - nie bierze ich. Mógłbym domieszać im do wina okowity i zrobić - jak to zwą - lechickiego skurwyndera, co to kopie jak muł, ale okowitę wypili, albo przehandlowali, bądź też przywódcy schowali ją dla siebie. Na razie, zdecydował, trza polewać ile się da.
- Pst! - usłyszał z tyłu.
A psykaj sobie, już lecę, pomyślał.
- Ruksand, cymberdzieju jeden!
Omal nie uronił dzbana, obejrzał się. W kilimie łyskało na niego jakieś oko. Odwrócił się tyłem i cofnął odchodząc w ten sposób od stołu i zbliżając do przykucniętego za zasłoną Waldara.
- Czyś ty oci...
- Cicho! Słuchaj, trza ich namówić do tańca! - usłyszał za plecami gorączkowy szept.
- Do tańca?
- Nie powtarzaj za mną, wiem co mówię - DO TAŃCA!
- Chcesz ich zmęczyć? To głup...
- Zamknij się, bo cię zdzielę! Mają tańczyć, wszyscy, a przynajmniej wszyscy przytomni. Potrafisz to zrobić?
- Ja potrafię wszystko - obraził się Ruksand.
- No to policz do pięćdziesięciu i zaczynajcie tan.
Kilim poruszył się, coś szczęknęło cicho.
Do ilu? Pięćdziesięciu? Przecież potrafię tylko do siedmiu, uprzytomnił sobie krasnolud. Poczuł gorąco bijące do głowy. Co tu robić? Niech to...
- Hej, panienko - zagadnął siedzącą najbliżej, znudzoną trochę śpiącymi wokoło kawalerami kransoludkę. - Umiesz ty aby liczyć do pięćdziesięciu?
- Aaa... - tak odpowiedziała po chwili namysłu. - To jest tak samo jak do jednego tylko pięćdziesiąt razy.
- Aha - przełknął twardą gulę tkwiącą i rozrastającą się w gardle. - A mogłabyś pokazać mi jak to zrobić?
- No... - zawahała się. - Dobrze. To będzie tak: raz, raz, raz, raz, raz, raz...
- Jesteś pewna, że to tak idzie?
- Jak wiesz lepiej, to licz sam!
Krasnolud poczuł pot obficie występujący na czole.
- Dobra - machnął ręką, świadom upływającego czasu. - To ucz mnie!
- Ale czego?! Wszak już powiedziałam: raz, raz, raz...
- Ale ile razy???
- Pięćdziesiąt! Przecież tyle chciałeś? - Przyjrzała mu się uważnie. - Hej, a coś ty taki dociekliwy? Nie jesteś aby szpiegiem? Po ci tyle wiedzieć?
Wstał i pokazał trzymany w ręku dzban.
- Po prostu chciałem wiedzieć, ile jeszcze przynieść...
Machnął ręką i odszedł.
- Raz, raz, raz... - pomrukiwał do siebie nalewając kolejnym spragnionym krasnoludom. - Raz, raz... Jaki to ma sens?
Obszedł cały stół. Chciał nalać Eggerowi, ale tamten pomachał przecząco ręką, Ruksand powęszył - no tak, zupełnie inna zawartość kielicha, nie ta berbelucha, jaką on roznosi. Raz, raz, raz, może jeszcze raz? Ktoś mi mówił, że są liczby większe nawet od pięćdziesiąt, przypomniał sobie. To straszna robota być takim uczonym. Nic dziwnego, że wszyscy mądrale są łysi i impotent...
- Pst!
Drgnął i niemal wylał resztę wina na głowę leżącego na ławie ziomka. Rozejrzał się ostrożnie.
- A znacie to? - wrzasnął ktoś od końca stołu.
Hej, stodoła pełna, krzątają się chło-opy.
Hej, leży w niej zboże, całe jego ko-opy.
Wymłócili wszystko do góry z rękami
Hej, zgadnijcie dziewuchy - czym, jak nie cepami?!
Głośny ryk uznania przetoczył się przez salę, korzystając z zamieszania Ruksand zbliżył się do jedynego miejsca zza którego mogło dobiec psykanie i stanął tyłem.
- Czemu nie tańczą?
- Bo liczyłem do... do...
- Do licha, dawaj teraz, bo nas tu pokopie - wysyczał niezrozumiale Waldar. - No, już!
Ruksand zrobił krok, drugi.
Trudno, każdy kiedyś umrze, pomyślał.
- Hej-ja! - ryknął i wziąwszy się pod boki, na skłonnych do uginania i zaplatania nogach zaczął stawiać boczne kroki tańca Ughie. - Hej-hej-hej! - wyryczał nieskomplikowaną, a przez to słodką melodię. - I la-la-la!
Kilku najbliższych krasnoludów obejrzało się ze zdziwieniem, ale nagle siedzący blisko Eggera poderwał się.
- Ughie! - ryknął. - Tak! Tego te mury jeszcze nie znały! - Podskoczył do Ruksanda i chwycił go pod ramię.
Chwilę potem tańczyło ich już sześciu, a po zanim Ruksand zdążył - nie wiadomo dlaczego i po co policzyć: raz, raz, raz - połowa sali. Jeszcze po chwili, niezbyt chętnie - sam Egger. Nie wypadało odmówić - towarzysze niedoli, a teraz doli, zaprosili wodza w tany.
Spletli się w pierścień, tupali i podśpiewywali rytmicznie, tęsknie i wesoło zarazem. Robili dwa kroki w jedną stronę, jeden w drugą, a mimo to stali w miejscu. To właśnie była największa sztuk i zaleta Ughie - poruszać się, a stać. Trwało to dłuższą chwilę.
Potem drzwi za plecami Ruksanda otworzyły się, coś mocno szarpnęło go do tyłu, dosłownie wyrwało z objęć kompanów, do których pod wpływem tańca, zaczynał już nabierać sympatii. Leżąc na plecach zobaczył, że Waldar wtyka w łapę jednemu z krasnoludów obłuskany z konopi koniec linki, podobny koniec wtyka Bokanova innemu - z drugiej strony powstałej po upadku Ruksanda wyrwy. I nagle zobaczył, że cały pierścień krasnoludów i krasnoludek zaczyna podrygiwać i podskakiwać, ale zupełnie nie w rytmie Ughie, tylko jakoś falująco, bezładnie, nieładnie. Odepchnął się piętami od podłogi i cofnął pod ścianę
- Zuch! - Waldar szarpnął go i postawił na nogach.
Łańcuch buntowników dygotał i miotał się, a z ust najbliżej podrygujących wyrywało się zgrzytanie zębów i trzaski tychże.
- Co wyście?..
- Nie bój nic! - uśmiechnął się blady i spocony Waldar. - Tylko ich nie dotykaj!..
- A pewnie - już lecę!
Nagle jedna z uczestniczek wyskoczyła w górę, rozrywając żywy łańcuch. Natychmiast zaczął się rwać w każdym możliwym miejscu - tylko że niektórzy walili się na plecy, inni na nosy, a jeszcze inni okręcali się spiralnie wokół siebie i nie mogąc wytrzymać pędu osuwali miękko na podłogę. Chwilę później na nogach trzymali się tylko Waldar, Bakonova i Ruksand. Reszta legła pokotem.
- Wielka to siła - wykrztusił poeta.
- Aha! - przyznał Waldar.
- Ale co to jest?
- Pandemolium - powiedział Bokanova.
Waldar i Ruksand popatrzyli na niego.
- Co? - zapytali jednocześnie.
- Nic, wymyśliłem takie słowo, bo żadne stare nie oddaje tego, co się tu działo.
- Ale objaśnijcie mi! - zażądał Ruksand.
- Będziemy ich wiązać, to ci wszystko opowiemy - obiecał Waldar. - Tylko powiedz mi, czy są tu jacyś zręczni cieśle?
- A co - klatki chcesz dla nich robić?
- Nie. - Waldar jedną ręką podrapał się po karku, drugą wskazał stoły i ławy. - Bez urazy, Ruksandzie, ale twoi pobratymcy, żeby nie wyglądać jak... sam wiesz co, poobcinali nogi stołów i ław. Teraz będą musieli te nogi podłużyć.
- A łatwiej nogę skrótowaścić niż ją potem wydługować - oświadczył nagle poeta.
- Co?
- Nic! Tak sobie gadam...
Zakasali rękawy i zabrali się do przywracania historii na właściwe tory.

lipiec 1998