Interaktywna powiesc

Oto kolejny (już szósty - jesli ktoś nie zna zapisu cyfrowego) rozdział interaktywnej powieści tworzonej przez czytelników. Prawdę powiedziawszy rozwój akcji zdumiewa nas coraz bardziej. Ale to nie wszystko. Powieść rozdwoiła się na dwa jednoczesne wątki. Prezentujemy również alternatywne dzieje majora Vanderberga tym razem akcja przenosi się do Polski...

Link do rozdziału 6 (alternatywnego)

Rozdział 6 (oficjalny)

- Rzeczywiście? Porucznik Horrocks? - pielęgniarka za konsolą rozprowadzania zmarszczyła brwi. - Nie słyszałam o kimś takim.
- Czy to na pewno oddział czwarty? - spytał Vanderberg.Udawał, że nie dostrzega jej karcącąych spojrzeń na mokre ślady jakie zostawił na wykładzinie.
- Tak. Ale... Może chodzi panu o lekarza...
- A jest tutaj doktor Horrocks?
- Nie - energicznie potrząsnęła głową.
Vanderberg wzniósł oczy w geście zniecierpliwienia. Nie znał nazwiska pacjenta, teraz żałował, że nie zapytał o nie przez telefon.
- Może pani pamięta, przywieziono tutaj człowieka znalezionego w tunelu metra. Był w szoku...
- Nie. Nie pamiętam nikogo takiego. Nie wolno nam udzielać informacji o pacjentach.
- Ale...
- Pan jest członkiem rodziny? Proszę podać nazwisko.
Miał ochotę kląć w duchu. Gorzej, bo zostawił w hotelu notes z numerami swoich dzięciołów. Wśród nich było kilku lekarzy i być może któryś z nich mógłby mu pomóc, ale w tej sytuacji... Z kłopotu wybawił go cichy okrzyk.
- Hej - odwrócił głowę ale nie dostrzegł nikogo. - Jestem tutaj.
Dopiero po chwili zauważył znajomą twarz porucznika ledwie majaczącą za szybą przegradzającą korytarz. Odblask jarzeniówek sprawiał, że widział tylko zarys sylwetki. Ignorując pielęgniarkę ruszył w tamtym kierunku. Horrocks odsunął część szklanej tafli robiąc mu przejście.
- Nie miałem pojęcia, że twoja akcja tutaj jest tajna...
- Daj spokój. Prasa coś zwąchała, nie wiedzą jeszcze dokładnie co jest grane, ale kręcą się tutaj. Tędy - poprowadził go wzdłuż rzędu lśniących, metalowych drzwi.
- Nie powiesz mi chyba, że tak długo udało wam się wogóle trzymać dziennikarzy z daleka od tej sprawy.
- Wyobraź sobie, że tak. Przepraszam za tą pielęgniarkę.
Miała nie wpuszczać nikogo...
- Co się właściwie stało? Facet zaczął mówić?
- Nie. Dalej trwa w jakimś stuporze... Jak cholerna roślinka. Odruchy zero - Horrocks zdawał się teraz cytować lekarzy - Trzeba go karmić przez tubę, nie kontroluje wydalania,
encefalogram wskazuje na stan taki jak podczas snu ale coś tam jest dziwnego... Nie będę cię karmił naukowymi szczegółami.
- Mhm. Powiedz mi wreszcie co się stało. - Vanderberg musiał przyspieszyć kroku, żeby dotrzymać mu tempa. - Przecież nie wezwano cię tutaj jako konsultanta do spraw medycznych.
- Nie - porucznik zatrzymał się nagle. - Facet nagle zwiał.
- Ocknął się ze stuporu?
- Nie. Był w jakimś transie.
- Transie?
- Co? Cierpisz na echolalię?
- Chryste, skąd znasz to słowo?
- Słuchaj, siedząc tutaj przewertowałem już z nudów cały słownik medyczny.
Vanderberg skinął głową. Przynajmniej stało się jasne dlaczego Horrocks wezwał go tutaj. Lepiej pogadać z kimś w środku nocy niż gapić się w sufit czy uczyć na pamięć nazw różnych schorzeń.
- No dobra. Zwiał w transie i co?
- Niepotrzebnie narobili tyle szumu. Kiedy policja przybyła na miejsce już go znaleźli. Wyobraź sobie, facet zbił jakąś szybę i powoli, metodycznie rozwalał ją na kawałki. Mniej więcej takie - wyjął z kieszeni zawinięty w watę, trójkątny kawał szkła. Przypominał ostrze wąskiego sztyletu. - Wiesz... Wszyscy ci panowie z doktoratami oczywiście sądzą, że chciał na nie nadziać pozostałych pacjentów i... - westchnął ciężko - muszę tu siedzieć jak ten bałwan.
- A co z facetem? Zaczął chociaż coś mówić po tym wszystkim?
- A skąd. Przez cały czas jego stan jest właściwie niezmienny.
Horrocks otworzył drzwi, przed którymi się zatrzymali.
- Chodź, zobaczysz sam.
Wprowadził go do niewielkiego przedsionka oddzielonego panoramiczną szybą od pomieszczenia przypominającego salę operacyjną. Mężczyzna, którego odnaleźli pod ziemią leżał nagi na niewielkim, zautomatyzowanym stole otoczony galerią urządzeń mogących z powodzeniem stanowić pełną ofertę ogromnej firmy produkującej aparturę medyczną. Wokół jednak, kręciło się tylko dwóch lekarzy, młodszy, w okularach o grubych soczewkach i
starszy, siwiejący lekko na skroniach, ale jeśli można było sądzić po iealnie wykształconych mięśniach rąk ukazywanych przez podwinięte rękawy jego fartucha, w dużo lepszej formie fizycznej od swojego kolegi. Obrazu dopełniała pielęgniarka, skulona w przeciwległym kącie. Nie widzieli jej twarzy. Była odwrócona obsługując jakiś aparat.
- Jak on się właściwie nazywa? - spytał Vanderberg.
- Kurt Wherman. Inżynier, trzydzieści osiem lat, kawaler, nie ma dalszej rodziny...
- Zaraz pokażesz mi jego odciski?
- Chcesz zobaczyć kartę? - Horrocks nie dopatrzył się żartu.
- Nie.
Twarz Whermana nie przypominała oblicza kogoś śpiącego. Jego otwarte oczy wlepione niezmiennie w jakiś punkt na suficie były jedyną rzeczą odróżniającą go od widoku człowieka normalnego. Nie wyglądał na otępiałego, na kogoś w transie czy stuporze. Leżąca sylwetka już raczej przywodziła na myśl twardego, o stalowych nerwach faceta czekającego na jakiś zabieg. Idealnie obojętnego, znudzonego nawet, ale nie osobę, z którą nie można się porozumieć. To chyba było najbardziej denerwujące. Vanderberg przypomniał sobie jego słowa wypowiedziane charkotliwym głosem, wtedy w tunelu.
Mały głośnik umieszczony pod sufitem przekazywał to co mówili lekarze.
- Nie, jeszcze nie ma odczytu.
- Coś idiotycznego. Wskazówka wychyla się zanim jeszcze dotykam go miernikiem.
- Zepsuty. Weź drugą końcówkę.
- Do jasnej cholery... - młodszy lekarz zbliżał do twarzy leżącego lśniący walec podłączony grubym kablem do jednego z urządzeń. - Przecież nie mogę mieć odczytu zanim go nie dotknę. Co jest...
- Weź drugą...
- To już jest druga. Ann - odwrócił się do pielęgniarki. - Co masz na monitorze?
- Normalny obraz - przez moment mignęła im twarz dziewczyny kiedy ta spojrzała w kierunku stołu. - Wyniki...
- Nie możesz mieć obrazu. Jeszcze nie dotknąłem go końcówką.
- Proszę zobaczyć samemu.
- Przestańcie - wtrącił się starszy lekarz. - Może to jakieś przebicie z innego urządzenia.
- To nie jest przebicie. Mam tu normalny obraz - powtórzyła pielęgniarka.
- A teraz? - lekarz odsunął końcówkę od twarzy mężczyzny na stole.
- Znikł.
- A teraz? - przybliżył lśniący walec na jakieś trzydzieści centymetrów do twarzyWhermana.
- Jest.
- Spokojnie - starszy lekarz otarł spotniałe nagle czoło. - To jest aparat kontakowy. Nie może działać jeśli...
- A teraz? - młodszy zasłonił metalowy walec własną dłonią.
- Nie ma - głos pielęgniarki zdawał się drżeć lekko.
- Spokojnie. Trzeba wezwać technika.
- Ale on... On coś wydziela. Czymś promieniuje...
- Spokojnie kolego. Spokojnie.
- Musimy mu coś zaaplikować. Coś z serii...
- Proszę się opanować. To nie wojna atomowa.
- Więc nic nie zrobimy?
Horrocks wyciągnął pomiętą paczkę papierosów.
- Chcesz?
- Wolno tu palić?
- Po tej stronie szyby obowiązują w tej chwili specjalne względy dla policji.
Vanderberg wyciągnął swojego. Nachylił się nad wyciągniętą w jego stronę zapalniczką.
- A co z jego kolegami? - spytał. - Mówiłeś, że nikogo nie odnaleziono.
- Mhm. I chyba nie ma już szansy.
- Co o tym sądzą w waszym wydziale?
- Zboczeniec, sekta, zatrucie jakimś psychotropowym gazem, który wytworzył się przypadkiem z nieczystości, jeden z nich nie chce płacić alimentów i załatwił kolegów w szale a potem sam siebie, dyrekcja sprzeniewierzyła fundusz emerytalny i wykańcza swoich pracowników, żeby się nie wydało... - Horrocks uśmiechnął się szeroko. - Wybacz, pytałem o zdanie tylko pięciu osób i dlatego mam tylko pięć wersji. Ale jeśli cię to interesuje...
- Ale poważnie. Co mówią o tym tutaj? - wskazał końcem papierosa panoramiczną szybę.
- Och... Zobaczył co się stało z tamtymi, coś strasznego oczywiście, szok, choroba psychiczna... To się zdarza.
- Ale...
- Słuchaj - Horrocks wpadł mu w słowo. - Policja jest od spraw rutynowych. Jeżeli coś się wymyka wkracza FBI. Ale tu chwilowo nie ma podstaw.
- A ten dzisiejszy przypadek? Jego ucieczka?
- To sprawa lekarzy. Siedzę tu tylko dlatego, że szef tego interesu ma jakieś powiązania...
- Powiązania?... - Vanderberg urwał, żeby po raz drugi nie być oskarżonym o echolalię.
- Zna mojego szefa. Wystarczy?
Dłuższy czas palili w milczeniu obserwując krzątaninę lekarzy. Pielęgniarka robiła Whermanowi jakiś zastrzyk ale tamci dwaj nie byli zadowoleni z wyników. Zastanawiali się właśnie nad podaniem innego środka kiedy leżący na stole mężczyzna poruszył głową.
- O cholera... - Horrocks szturchnął Vanderberga.- Czy oni to widzą?
Cała trójka wewnątrz była nachylona nad jakimś wykazem. Obaj lekarze stali plecami do stołu, tylko pielęgniarka była bokiem. Wherman podniósł rękę.
- Hej! Odwróćcie się!
- Czekaj, nie słyszą nas.
Vanderberg zastukał w szybę. Cała trójka spojrzała na niego podczas kiedy Wherman unosił się na łokciach.
- Wherman!!! Popatrzcie na niego!
Lekarze spojrzeli po sobie.
- Co?
- Pacjent!!! On wstaje!!!
Vanderberg usiłował palcem wskazać im kierunek. Dwie bose stopy dotknęły podłogi.
- Tam!!! Tam do cholery!!!
Trzy głowy odwróciły się we wskazanym kierunku. Wherman był już przy oknie. Dłoń lekarza musnęła jego ramię kiedy wybijał szybę wyskakując na zewnątrz.
- Szlag! - Vanderberg rozglądał się szukając przejścia do sali zabiegów.
- Tędy! - Horrocks runął w bok masakrując zamek w zagradzających drogę drzwiach. Zderzyli się w wąskim korytarzyku. Jeszcze jedne drzwi, kilka pospiesznych kroków i...
Horrocks odciągnął przechylonych przez parapet lekarzy. Razem z Vanderbergiem wyjrzeli na zewnątrz.
Dość dobrze oświetlony chodnik, kilka pięter niżej wydawał się pusty. Dachy kilkunastu zaparkowynych przy nim samochodów również wydawały się całe.
- Gdzie on jest do cholery?!
- Może zaplątał się w koronę drzewa?
- Chryste!... Tam!
Vanderberg spojrzał w bok. Kilka metrów dalej, na wąskim, zalewanym strugami deszczu gzymsie stał nagi Wherman. Zdawało im się, że jego nogi wykonują powolne ruchy.
- Psiakrew! - Horrocks odskoczył do tyłu. - Biegnę na korytarz, będę otwierał każde drzwi i liczył okna.
- Dobra, powiem ci, przy którym stoi.
Patrzył jak tamten wybiega i popchnął za nim młodszego lekarza.
- Niech pan stanie przy wyjściu na korytarz i przekazuje moje słowa!
Wychylił się znowu wystawiając twarz na krople deszczu. Wherman był coraz dalej. Wąziutki, pochyły gzyms zdawał się być dla niego tym czym suchy, szeroki chodnik dla zwykłych ludzi. Vanderberg musiał wychylić się jeszcze bardziej, żeby dostrzeć pogrążone w mroku framugi. Na szczęście drugi lekarz chwycił go za marynarkę.
- Jest przy dziesiętym oknie! - krzynął.
- Dzie... Dziesiąte okno - powtórzyła pielęgniarka na korytarzu. Drugi lekarz gdzieś zniknął.
- Jedenaste okno!
- Jedenaste!
- Dwunaste! On przyspiesza, Al!
Szklana tafla za Whermanem rozprysła się na drobne kawałki. Metalowe krzesło poszybowało w dół a ręce porucznika wyciągnęły się w kierunku nóg. Nagi mężczyzna jednak nie dał się złapać. Zeskoczył lekko z gzymsu wykonując jednocześnie obrót. Jego dłonie jakimś cudem złapały parapet piętro niżej. Vanderbergowi zaparło oddech. Widział jak gołe stopy uderzają w szybę jeszcze niżej, rozbijają ją i cała sylwetka niknie w otworze o
poszarpanych brzegach.
- Jest dwa piętra niżej!!! - ryknął. - Al, dwa piętra!!!
Rzucił się w tył przewracając trzymającego go lekarza. Wypadł na korytarz mijając oszołomioną pielęgniarkę. Za kimś właśnie zamykały się drzwi windy. Nie miał szans, żeby zdążyć. Pobiegł więc w kierunku klatki schodowej. O mało nie wykręcił kostki skacząc od razu prawie na pierwszy spocznik. Ogromnymi susami, chwytając się poręczy przebył dwa piętra w kilka sekund. Zdyszany zatrzymał się na środku korytarza. Wokół było pusto.
Winda nie zatrzymała się tutaj, widział powoli zmieniające się światełka nad wejściem do elewatora. źadne z rzędu drzwi po obu stronach nie były otwarte. Czyżby pomylił piętra? Nie! Skądś z tyłu dobiegł go stłumiony okrzyk a potem pisk przerażonej kobiety. Ruszył w tamtą stronę ale już po kilku krokach zderzył się z wybiegającym właśnie z drugiej klatki schodowej
Horrocksem.
- Gdzie? - tamten był równie zdyszany.
- Tam - wskazał kierunek dłonią. - Słyszałem...
- Tu są dwa równoległe korytarze z kilkoma połączeniami.
- Szlag!
- Przejdź na ten drugi. Zaraz będzie pomoc.
Rozległ się ponowny pisk. Dużo głośniejszy niż poprzednio. Porucznik wyszarpnął spod marynarki rewolwer o krótkiej lufie.
- Zablokuj drugi korytarz! - krzyknął. - Poradzę sobie tutaj.
Vanderberg pobiegł do przejścia łączącego obydwa trakty. Poślizgnął się na zakręcie ale złapał równowagę i wyhamował w porę, żeby nie wpaść na biegnącą z naprzeciwka kobietę.
- Tam jest! - mimo podniesionego głosu pielęgniarka była jednak zadziwiającą opanowana. - Mocowałam ostrza w skalpelach a on chciał je zabrać... Na szczęście zdążyłam wrzucić je do
zsypu.
- Atakował panią?
- Nie. Ale zabije kogoś jak tylko znajdzie jakieś narzędzie.
- Niech pani zjedzie na dół...
- Wezwać policję?
- Już wezwana. Proszę wysłać tu jakichś mężczyzn. Nie wiem, portier, sprzątacz, kierowca...
- Znajdę kogoś. Niech pan będzie spokojny.
Vanderberg znowu ruszył biegiem. Równoległy do poprzedniego korytarz był również pusty, tak jak tamten. Jedne z całego rzędu drzwi po lewej stronie stały otworem. Pobiegł tam, coraz wolniej, żeby nie natknąć się nagle na być może uzbrojonego już Whermana, aż przystanął dwa kroki od celu. Z wnętrza niewidocznego jeszcze pomieszczenia nie dobiegł go żaden dźwięk. Zbliżył się powoili, potem przeszedł pod przeciwległą ścianę, żeby mieć sekundę luzu przed ewentualnym atakiem. Wnętrze małego gabinetu było jednak puste. Dostał się tam jednym skokiem odwracając się jednocześnie. Wherman nie czaił się za ścianą. Idealnie białą powierzchnię szpeciło tylko kilka czerwonych plam. Krew! On musiał się przecież skaleczyć przy skoku przez okno. Vanderberg wybiegł z powrotem na korytarz podążając tym razem śladem czerwonych kropli. Gdzieś z przodu, za łagodnym zakrętem trzasnęły drzwi. Przyspieszył kroku ale zaraz znowu zwolnił. Zawahał się. Nagle wyobraził sobie Whermana ze skalpelem w ręku. Whermana, któremu ktoś zamienił twarz, który patrzył na niego oczami Hindusa... Cholera... Odruchowo pomacał się po kieszeniach, ale wiedział, że może znaleźć tam jedynie paczkę papierosów. Skąd ma wytrzasnąć jakąś broń? Zatrzymał się
nagle. Skrzynka pożarowa! Powinna zawierać strażacki topór! Rozejrzał się wokół, ale ściany były idealnie gładkie. Zaraz, klatka schodowa, tam musi być skrzynka. Nie... Po tej stronie
nie ma zwykłych schodów. Ale muszą być ewakuacyjne. To nawet lepiej. Cofnął się kilka kroków i naparł na oznaczone specjalnymi napisami drzwi. Nad pożarowymi schodami
automatycznie zapaliło się światło. Kilkoma skokami dotarł do zawieszonej na ścianie skrzynki. Zawierała jedynie pięćdziesięciometrowy, parciany wąż wraz z końcówką hydrantu.
Jasny szlag! Odwrócił się i zaklął ponownie. Drzwi! Te cholerne drzwi pożarowe! Zapomniał, że zamykają się automatycznie a z tej strony na pewno nie będzie klamki. źeby to wszystko...
Usiłował wsadzić paznokcie w wąską szczelinę pomiędzy skrzydłem a framugą. Co robić?! Musi zejś na sam parter i ponownie wjechać widną. Nie. Usłyszał z tyłu pospieszne kroki. Nie. Musi być inna droga.
- Panie, co tam się dzieje?
Odwrócił głowę. Za nim stał reporter o ogromnym aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi. Musiał warować tutaj całą noc.
- Muszę tam wrócić!
- Dobrze, mam odblokowane drzwi trzy piętra niżej. - dziennikarz mrugnął porozumiewawczo. - Wie pan, stąd mnie nie wyrzucą...
- Za długo, człowieku, może razem wyważymy.
- A gdzie tam... Zaraz - dziennikarz podszedł do małej puszki przy pionie instalacyjnym. Otworzył ją i wyjętym z kieszeni śrubokrętem zaczął odłączać poszczególne kable.
- Można je w ten sposób odblokować?
- Nie.
- Chyba nie chce pan wezwać straży pożarnej?
- A skąd. Uruchomię tylko syrenę na tym piętrze - końcówką śróbokręta uwolnił dwa kable i zetknął ze sobą ich końce. Zza ściany dobiegł ich wysoki, zajękliwy dźwięk.
- Po co...
Dziennikarz nie dał mu dokończyć.
- Stare prasowe sposoby - wyjaśnił. - Zaraz nam ktoś otworzy.
Vanderberg roześmiał się nerwowo. Nie musieli czekać dłużej niż kilkanaście sekund. Pierwszy ze spanikowanych ludzi otworzył ciężkie drzwi z takim impetem, że o mało nie przygniótł ich do ściany. Wślizgnęli wykorzystując krótką przerwę pomiędzy nim a
następnym. Korytarz nie przypominał już wnętrza wymarłego biurowca. Większość drzwi była otwarta, pacjenci wyglądali z nich zaniepokojeni, kilku czy kilkunastu biegało w różnych
kierunkach w poszukiwaniu dróg ewakuacji. Vanderberg razem z dziennikarzem trzymającym teraz w gotowości swój aparat, pobiegli śladem, rozmazanych teraz wieloma stopami, kropli krwi na podłodze. Prowadziły ich prosto do pomieszczenia na końcu korytarza.
- Co tam jest? - krzyknął Vanderberg sądząc, że dziennikarz może znać teren, na którym planował swoją akcję.
- Sala operacyjna... Nie... Nie na tym... poziomie - reporter już po tak krótkim biegu z trudem łapał oddech. - Ambulatorium albo... gabinet zabiegowy...
- Nieeeee!!! - dobiegł ich krzyk jakiejś kobiety.
- Szybciej!
- Nie, to nie stamtąd! - dziennikarz zwolnił nastawiając flesz w swoim aparacie. - Chryste! - zatrzymał się przed głęboką wnęką, a właściwie pozbawioną jedej ściany salą z prawej strony
korytarza. Musiała to być poczekalnia dla oczekujących na zabieg. Wherman, ciągle nagi, stał na środku pomieszczenia. Mniej więcej od żeber w dół cały ociekał krwią. W prawej ręce
trzymał chirurgiczne nożyczki, przed chwilą zdjęte ze stojącego obok metalowego wózka, na którym leżało jeszcze kilkadziesiąt takich samych, nowiutkich par. Kobieta tkwiła skulona w
przeciwległym kącie, obiema rękami zasłaniała głowę.
Vanderberg chwycił stojące najbliżej krzesło i zamierzył się nim do ciosu.
- Stój!
Wherman ciągle z idealnie obojętną miną wbił sobie nożyczki w brzuch. Jego dłoń sięgnęła po następne. Vanderberg zerknął na kobietę. Nic nie wskazywało, żeby odniosła jakąkolwiek ranę. Przeniósł wzrok z powrotem na Whermana. Właśnie wbijał w siebie kolejne nożyczki.
- Stój! - dopiero teraz zauważył, że w brzuchu tamtego tkwi już kilka niklowanych kształtów. - Stój, do cholery! Stój!
Wherman sięgnął po następną parę i wbił ją w siebie ciągle ze stoickim spokojem. Z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Krew spływała na podłogę tworząc już niewielką kałużę.
- Stój! - krzyknął po raz kolejny Vanderberg. Nic innego nie przychodziło mu do głowy. Słyszał za sobą nieustanny trzask migawki. Uniesione krzesło samo wypadło z jego rąk. Cholera... Przecież komuś kto właśnie postanowił skończyć ze sobą nie będzie groził krzesłem.
Kolejne nożyczki i kolejny cios zadany samemu sobie. Nowa para zabłysła w okrwawionej dłoni. Vanderberg wbrew sobie, wbrew wszystkiemu co wołało w nim, żeby tego nie robił, rzucił się na tamtego. Nawet nieźle obliczył skok, obiema rękami chwycił go za prawy nadgarstek i rozpędem przewrócił na ziemię ale tak, żeby nie przygnieść własnym ciężarem. Potrącony nogą wózek przewrócił się również rozsypując wokół chirurgiczne narzędzia. Wherman jednak bez trudu uwolnił śliską od krwi rękę, sięgnął po leżący najbliżej skalpel i wbił go tuż obok ostatnich nożyczek. Vanderberg leżąc kopnął go w łokieć, uniósł się na ramieniu i znowu chwycił nadgarstek. Tym razem udało mu się wykręcić tamtemu ramię i założyć dźwignię. Odetchnął głęboko.
Wherman obojętnie, jakby chcąc podkeślić, że jest mu wszystko jedno sięgnął po kolejny nóż lewą dłonią. Bez trudu wbił go obok reszty. Stojący nad nimi reporter zakrztusił się własną śliną. Trwał w jakimś otępieniu i tylko zdawałoby się niezależny palec raz po raz przyciskał spust aparatu. Vanderberg wzmocnił swój chwyt ale tamten zdawał się być nieczuły na ból. Chwycił tępo zakończoną łyżkę do podważania gipsu i wbił ją obok skalpela. Tego nie zdzierżył nawet dziennikarz. Upuścił aparat i runął na ziemię całą swą masą przyciskając do podłogi lewą rękę ofiary.
Wherman nagle zupełnie przytomnie spojrzał na Vanderberga.
- Tak boli, stary... Tak boli... - powiedział tonem zwykłego, potwornie poranionego człowieka. - Puść. Nie wytrzymam. Proszę...
Vanderberg odruchowo rozluźnił chwyt. Wherman podniósł kolejny skalpel i wbił go obok poprzednich, tworzących już w jego brzuchu dwie wyraźne, wygięte linie. Vanderberg czuł, że
zaraz zwymiotuje. Chwycił tamtego znowu ale nie miał pojęcia ile zdoła tak wytrwać. Nie słyszał odgłosu kroków ludzi na korytarzu. Zdawał się nie widzieć jak kilku rosłych pielęgniarzy przejmuje od nich ofiarę. Nie zauważył przybycia policji ani ludzi z noszami. Jego umysł zarejestrował poszczególne obrazy - podnoszonego z ziemi dosłownie zielonego dziennikarza , kogoś kto nakładał mu na szyję pasek jego aparatu, kogoś innego kto poklepywał go po plecach. Widział pielęgniarkę usiłującą prowizorycznie choć zetrzeć z podłogi plamy krwi papierowym ręcznikim i lekarza, który chciał ją od tego powstrzymać.
Z tego dziwnego stanu ocknął się dopiero w jakimś pokoju, gdzie Horrocks poił go wytrzaśniętą skądś whisky, sam przypalając papierosa od papierosa. Vanderberg wyjął mu z ust jednego i zaciągnął się tak głęboko jakby chciał, żeby dym wogóle zastąpił powietrze. Wiedział, że może zapomnieć wszystko, każdą okoliczność, twarz ofiary, słowa, które wypowiadał. Nie zapomni tylko jednego. Widoku wbitych w jego brzuch chirurgicznych narzędzi, których sterczące rękojeści tworzyły dokładny rysunek księżyca w ostatniej kwadrze.
Kurt Wherman żył jeszcze kiedy na noszach wieziono go na salę operacyjną. Skonał kilka minut później na stole skąpanym w świetle bezcieniowych lamp, stoicko wpatrzony w jakiś punkt na suficie.


Rozdział 6 (alternatywny)

Wychodząc z dusznego hotelu (kierownictwo oszczędzało na dietach) sądził, że świeże powietrze orzeźwi go. Nic bardziej błędnego. Noc była parna i duszna. Porno i dusno - pomyślał. W nawiązaniu do pierwszej części tej niezbyt odkrywczej konstatacji przed oczyma stanęła mu jak żywa ponętna Kasia - jego warszawska kochanka.
Misja Vanderberga w Polsce otoczona była ścisłą tajemnicą. Tajność była posunięta tak daleko, że nawet sam Vanderberg nie znał jej szczegółów. Co więcej nie wiedział na czym ona polega. Nie przeszkodziło mu to w wesołym spędzaniu czasu w stolicy kraju nad Wisłą. Kasię poznał na jednej z tych towarzyskich imprez, które tak uwielbiają Polacy. Gdy Kasia weszła do pokoju wypełnionego oparami alkoholu i papierosowym dymem, Vanderberg pomyślał, że nigdy nie widział ponętniejszej kobiety. Była niewysoką, dość proporcjonalnie zbudowaną blondynką. Jedynie duży biust usiłował zakłócić te proporcje, ale to w niczym Vanderbergowi nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie podnosiło to walory Kasi w jego oczach.
-Kasia - powiedziała słodkim głosem wyciągając do niego ciepłą rękę.
- Vanderberg - odrzekł . - Mimo że starał się zachować spokój głos mu zadrżał.
- Oh - słyszałam o panu - pan jest tu bardzo znany.
Vanderberg zmieszał się mocno. Jego dewizą było zachowanie anonimowości za wszelką cenę. A tu wchodzi atrakcyjna, młoda kobieta i mówi mu wprost, że jest znany w tym kraju do którego przyjechał z tajną misją. To mogło oznaczać tylko jedno - koniec jego kariery. Na marne pójdą lata spędzone w West Point.
Major uważnie rozejrzał się dokoła. Towarzystwo było rozbawione. Uwaga Kasi utonęła w ogólnym hałasie. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Wznoszono kolejny toast.
Vanderberg był w wielu egzotycznych miejscach. Egzotyka Polski był jednak nie do przebicia. W żadnym kraju nie wylewano takiego morza alkoholu i to bez żadnej okazji. Nigdzie też nie okazywano mu tyle serdeczności.
Bez wahania wychylił więc kolejny kieliszek, mimo że nie zrozumiał treści kolejnego toastu.
Kiedy już leżał w łóżku z Kasią powiedział:
- Musisz mi coś wytłumaczyć.
- Tak? - przeciągnęła się jak kotka.
- Powiedziałaś, że jestem tu znany.
- A nie? - uśmiechnęła się Kasia
- Nie wydaje mi się - odrzekł chłodno
- Jak to? - w głosie dziewczyn zabrzmiało prawdziwe zdumienie. - Vanderberg - znany twórca bestsellera "Małżeństwo doskonałe". Kilkanaście lat temu...
Zawstydziła się nagle i po chwili podjęła
- No, klika lat temu zaczytywałam się w tym dziele. A przed chwilą udowodniłeś, że jesteś ekspertem od seksu.
Vanderberg o mały włos nie wybuchnął śmiechem. Dalekie podobieństwo do nazwiska głośnego niegdyś seksuologa stało się powodem przyjemnego dla niego nieporozumienia.
- Cóż, pisywało się to i owo.
Jedyną rzeczą jaką Vanderberg czasami pisywał były suche raporty dla przełożonych. Trudno byłoby się w nich dopatrzyć jakiejkolwiek aluzji do seksu. Ale zręczny major postanowił nie wyprowadzać Kasi z błędu. Dzięki temu zręcznemu posunięciu umocnił nad Wisłą pozycję doskonałego kochanka. Potem nie było już ważne, czy jest istotnie tym autorem "Małżeństwa doskonałego". Ważne było, że się tylko tak kojarzył. Vanderberg znajdował ukojenie w ramionach innych kobiet. Po Kasi były następne. Jednak to Kasia najbardziej utkwiła mu w pamięci.
Myśląc o kochance znad Wisły zanurzał się w noc. Jak zwykle miał wyrzuty sumienia, że za mało czasu poświęca Sprawie. W ten sposób zdradzał przecież wuja Sama.
Przed oczyma stanął mu ponownie Hindus. Czy miał prawo go zgładzić. Dlaczego ten syn starożytnej cywilizacji skończył w ponurej studni. Lud znad Gangesu powinien rozwijać cudowną sztukę kamasutry a nie poświęcać się sztuce zabijania. Vanderberg pamiętał z czasów młodości dewizę "Rób miłość nie wojnę". Ileż to razy przyszło mu się sprzeniewierzyć tej wzniosłej zasadzie młodości.
Zanim trafił do West Point miał za sobą hippisowski epizod. Komuna do której należał nie była wprawdzie komuną Mansona ale równie dobrze mogli pójść w ślady okrutnego zabójcy Sharon.
Przypomniał sobie Susan słodką dziewczynę o długich blond włosach. To ona wprowadziła go w tajniki seksu. To dzięki niej mógł potem w Warszawie uchodzić za eksperta od seksu. Susan złotowłosa nimfa z panseksualnego lasu. W ten sposób zwykł myśleć o tej dziewczynie.
Przypadkowo dowiedział się, że Susan jest teraz żoną dentysty w Dallas. Matką czworga dzieci. Kolejna nimfa skończyła jako domowa kura.
Wybrali się niegdyś całą komuną do Indii. Śladami Beatlesów poszło wówczas całe pokolenie. Muzyka pełna była hinduskich wątków. Kto tylko mógł ruszał do Indii szukać ochłody w nurtach Gangesu.
Niestety wkrótce okazało się, że wody Gangesu są raczej mętne niż krystaliczne. Egzotyka Delhi okazała się egzotyką nędzy, kurzu i brudu. Przed oczyma pozostały mu jedynie obrazy Susan bezradnie rozkładającej ręce wobec nachalnego tłumu hinduskich nędzarzy. Susan oddałaby im chętnie wszystko, oddałaby im nawet własne ciało. Ale jej ciało, ciało wysmukłej Amerykanki było ostatnią rzeczą której oni potrzebowali. Oni potrzebowali żywności, żywności i jeszcze raz żywności. A tego Susan nie mogła im dać.
Myśląc o Susy Vanderberg zagłębiał się coraz bardziej w złowieszczą noc. Indie, czyżby tam się to wszystko zaczęło? Nagle wydało mu się, że przypomina sobie twarz Hindusa z dawnych lat. Wprawdzie początkowo wszyscy Hindusi wydają się bliźniaczo podobni. Z czasem jednak uwaga się wyostrza. Twarze tych ludzi nabierają indywidualnych cech. Ich odróżnienie staje się coraz bardziej realne.
Nagle zderzył się z jakąś postacią. To wydarzenie było tak dziwne, że Vanderberg odskoczył gwałtownie sięgając po rewolwer. Instynktownie zajął pozycję numer 1125. Lufa jego pistoletu dotknęła piersi intruza. Rozkraczone nogi majora pewnie dotykały ziemi.
- Ależ co pan! - jego uszu dobiegł wysoki kobiecy głos. Nieco się uspokoił, ale napięcie nie opuszczało go do końca. Zbyt dobrze pamiętał izraelską komandoskę, z którą los zetknął go w Kairze. W rezultacie tego spotkania Vanderberg spędził miesiąc w szpitalu. I to bynajmniej nie na oddziale chorób skórnych i wenerycznych. Major spędził ten czas na chirurgii urazowej.
Cofnął się lekko ale jego pistolet nadal był wymierzony w pierś kobiety.
- Proszę się nie ruszać - powiedział cicho lecz stanowczo.
Kobieta zamarła w bezruchu.
- Jestem kapłanką deszczu - powiedziała wyraźnie.
- Jestem kapłanką złotego deszczu - powtórzyła po chwili jeszcze wyraźniej.
Major milczał. Chłodno analizował sytuację. Wyglądało na to, że dziewczyna jest sama. Ale równie dobrze w każdej chwili mógł się wynurzyć z ciemności jakiś jej towarzysz.
Przed laty zetknął się w Indiach z kapłankami złotego deszczu. Dlatego też wiedział doskonale czym jak groźne są kapłanki deszczu. Pomyślał jeszcze u Hoorrocksie, który czekał na niego w szpitalu.
- Hoorocks - cóż to za nazwisko.
Mocne uderzenie w tył głowy pogrążyło go w absolutnej ciemności. Długo, długo leciał w dół niczym nieszczęsny Hindus wgłąb studni.