Michał Studniarek wchodzi na łamy chociażby dlatego, że strzelił tekstem o kocie, co Redakcja, we wszystkich jej postaciach, pochwala. Kota, rzecz jasna. Tak, przy okazji - domyślcie się, Drodzy Debiutanci, co Redakcja jeszcze lubi... Ale - do adremu, z pierwszego tekstu widzicie czego Michał nie lubi, z drugiego - co lubi. Może to zbyt głęboko idąca analiza, wiadomo - krytyk doszyje autorowi to, czego biedak nie zamyślał nawet, ale tym razem intencje MS są chyba przejrzyste. Zadołowaliśmy jeszcze kilka tekstów, za czas jakiś - silwuple!

[mała uwaga: tak jakoś dziwnie wynika z powyższego tekstu Tonika, że Studniarek to debiutant. Tak nie jest. Michał w Fahrenheit'cie już był! Ale oczywiście... może Tonik nie czyta Fahrenheita... wtedy byłby usprawiedliwiony. GIN]

Copyright by Michał Studniarek

Michał Studniarek

TWARZ NA KAŻDĄ OKAZJĘ

Pacjent wyglądał jak typowy komiwojażer: tani garnitur, zmięty kapelusz, znoszone buty z zadartymi noskami. Nie wyglądał na człowieka, posiadającego dość gotówki, by zapłacić rachunku. Obok niego stała ogromna walizka obciągnięta skórą. Prawdziwy antyk. Podobna, odziedziczona po dziadku znajdowała się u mnie na strychu.

- Co panu dolega?

- Mam problem z twarzą, panie doktorze - oznajmił znękanym głosem. Tak mówią ludzie, których choroba gnębi od dłuższego czasu.

Przyjrzałem się jego fizjonomii; nie wykazywała żadnych zmian chorobowych.

- Nic tu nie widzę - Rozłożyłem ręce.

- Jak to? Nie dostrzega pan tych zgrubień na bokach twarzy i u nasady włosów?

- Ach, to... to raczej jakieś zmarszczki, zadrapania...

- To nie są zmarszczki! To kontury maski! Nie mogę jej zdjąć! - wykrzyknął zrozpaczony.

- Jakiej maski?

- Chyba będę musiał opowiedzieć panu wszystko od początku - westchnął ciężko. Położył swoją walizę na kozetce i otworzył.

- Proszę spojrzeć. - Zachęcił mnie ruchem ręki. W środku leżały setki masek wykonanych z jakiejś odmiany gumy czy lateksu. Przypominały te, które zakładają niekiedy mimowie lub aktorzy teatru ruchu. Kiedy podniosłem jedną z nich i spojrzałem pod słońce, ciepły blask rozświetlił moje palce delikatną otoczką. Sądząc po subtelności rysów gumowa twarz przedstawiała roześmianą kobietę. Maski leżące w walizce wyrażały wszystkie ludzkie uczucia: miłość, strach, niechęć, radość, nienawiść... oblicza męskie i kobiece mieszały się w nieładzie; mignęło mi nawet kilka dziecięcych twarzyczek.

- Na co one panu? - zapytałem. Jednocześnie zacząłem szukać w głowie numeru znajomego psychiatry. Na pewno byłby zainteresowany takim przypadkiem.

- Noszę je. Są bardzo przydatne. A raczej były, bo od czasu, kiedy ta - szarpnął się za policzek - przyrosła do mnie na amen, nie mogę ich używać.

- Ale po co?

- Widzi pan, jestem aktorem. Po studiach w szkole dramatycznej udało mi się zaangażować do teatru ruchu w pewnym mieście. Niestety, po śmierci człowieka, który napędzał to przedsięwzięcie, trupa się rozpadła. Jego następca nie był już tak dobry. Przedstawienia nie przyciągały publiczności... aktorzy i technicy rozeszli się zabierając to, czego nie zajął komornik. Mnie przypadły w udziale maski.

- I co dalej? - Opowieść mnie zaintrygowała. Rzadko zdarza mi się przyjmować pacjentów z tak bogatą historią choroby.

- Zacząłem występować sam. Zaczepiałem się na krótko w różnych teatrach, jeździłem to tu, to tam... długo by opowiadać. Powodziło mi się całkiem dobrze, miałem szansę z tego wyżyć. Do czasu, kiedy mnie podkusiło, by masek nadużywać...

- Jak to, nadużywać? - W mojej głowie ponownie zaświeciła czerwona lampka.

- W teatrze maska pomaga aktorowi, który ją nosi, utożsamić się z odgrywaną postacią i wyzwolić cechy, które symbolizuje. Na scenie udawało mi się to znakomicie. Tak dobrze, że zacząłem używać gumowych twarzy również w zwykłym życiu. Wie pan, o ile prościej jest załatwić coś w urzędzie z twarzą Ważnej Osoby? - zapytał, wyciągając z walizki jedną z masek - Albo wejść do lekarza bez kolejki jako Bardzo Chory Pacjent? Umówić się z dziewczyną jako Wesoły Młodzieniec? Tę twarz lubiłem najbardziej. - Westchnął nostalgicznie - Niestety, sam pan widzi, że trochę się przetarła i przestała być wiarygodna.

Słuchałem go zafascynowany.

- A jak się nazywa ta, którą nosi pan obecnie?

- Odpowiedzialny Człowiek - odparł ponurym tonem osobnika nadzwyczaj obowiązkowego - Miałem już dość życia domokrążcy i postanowiłem znaleźć sobie jakiś kąt. Usłyszałem, że w pewnym mieście powstaje nowa trupa teatralna. Pojechałem tam. Nie było łatwo... sam pan widzi, jak wyglądam. Ponieważ nie miałem eleganckiego stroju, musiałem nadrabiać miną. - Przesunął ręką po twarzy - Nie przyjęli mnie. Schodziłem mnóstwo teatrów, pukałem do wielu drzwi. W końcu zatrudniłem się jako pomocnik charakteryzatora. I któregoś dnia kiedy otworzyłem walizkę i chciałem zmienić maskę, okazało się, że nie mogę pozbyć się tej - Pociągnął się za nos - Zbyt długo byłem Odpowiedzialnym Człowiekiem. To musiało pozostawić ślad. Szarpałem się przez ponad godzinę - bez skutku. Dlatego przyszedłem do pana, doktorze. Czy mógłby pan jakoś zdjąć ze mnie tę maskę? - zapytał błagalnie - Może jakaś operacja... Cena naprawdę nie gra roli.

Jeszcze raz, bardzo dokładnie obejrzałem jego twarz. Rzeczywiście, w świetle tego, co opowiedział, wszystko nabierało zupełnie innego znaczenia.

- Wygląda na to, że nic się nie da zrobić. Maska chyba zrosła się z panem na stałe. No, proszę się tak nie martwić. Jest pan aktorem, prawda? Jeżeli dobrze przylega, istnieje szansa, że ona jedna zastąpi panu wszystkie pozostałe. - Wskazałem na walizkę - To kwestia treningu. Proszę, oto lustro. Jak pan nazwał tą twarz? Poważny Człowiek? Odpowiedzialny? Hm, a więc zacznijmy od uśmiechu. Trzeba zrobić to tak...

Po pięciu minutach szło mu już całkiem nieźle. Po kwadransie układał maskę w kilka innych grymasów. Im więcej stroił min, tym stawał się pogodniejszy.

- Dziękuję panu, doktorze - powiedział wzruszonym głosem po kolejnym kwadransie wygłupiania się przed szklaną taflą - Otworzył pan przede mną nowe możliwości. Będę ćwiczył codziennie! Czy jako honorarium zechce pan przyjąć mój bagaż wraz z zawartością? Mnie już nie będzie potrzebny, a sama walizka, jak widać, jeszcze długo pociągnie...

Fałdy skóry ułożyły się w grymas sprzedawcy, zachwalającego cenny towar.

- Maski najlepiej sprzedać jakiemuś teatrowi. To pierwszorzędne rekwizyty, na pewno się im przydadzą.

Kiedy wyszedł, wstawiłem walizkę za zasłonę. Po wizycie ostatniego pacjenta otworzyłem ją i jeszcze raz przejrzałem zawartość. Obracałem w dłoniach maskę Dobrego Człowieka, a potem Maniaka i Psychopaty.

Chyba je zatrzymam.

TAJEMNICE

Każdy przyzwoity kot powinien mieć tajemnice. Oczywiście ja również mam swoje sekrety. W przeciwnym razie jaki byłby ze mnie łowca! Nie są to jednak tajemnice podobne do tych, jakie posiadają inne koty: zakopane szczątki myszy, ukryta dziura w siatce, skradziona butelka waleriany czy fakt posiadania czternaściorga dzieci. Chcielibyście wiedzieć, o czym myślę, prawda? Nic z tego. Sekret nie byłby już sekretem.

Mam dom z wygodnym i ciepłym piecem; mam też ludzi do tego domu. Jest ich zaledwie trójka, ale tylu wystarczy. Większa gromada przeszkadza; trudno wtedy o spokojny kąt, w którym można się zdrzemnąć albo pomyśleć nad sprawami wielkiego świata. Przy dużej ilości ludzi zdarza się, że część z nich za tobą przepada, a część cię nienawidzi. To im daje powód do wielu kłótni, a w domu nie ma spokoju, którego tak nam potrzeba. Na szczęście nie mam takich problemów: udało mi się wytresować całą rodzinkę. Jak dotąd funkcjonują bez zarzutu.

Najmłodszy z nich uważa się za mojego właściciela. Nie wyprowadzam go z błędu; nawet przyzwyczaiłem się myśleć o nim per "mój pan". Chce zostać pisarzem. Kiedyś codziennie do późna łomotał w maszynę, z której wysuwała się kartka. Czasem przeszkadzał mi spać. Siadałem wtedy na biurku i przyglądałem się, jak ludzkie palce uderzają w guziczki, na których znajdują się znaczki. Trach! Metalowy wąs z ogromną szybkością uderza w papier i zostawia na nim taki sam znak. Te wąsy były fascynujące: próbowałem je łapać, ale człowiek nie pozwalał. Moje łowy go denerwowały, więc przestałem. Ale wciąż go obserwowałem. To było ciekawsze od papierowych myszek, piłeczek, zegarowego wahadła. Kiedy nie pisał, czytał książki, które przynosił do domu lub ściągał z wielkich regałów stojących w jego pokoju. Co prawda nie są jadalne, ale za to dobrze się na nich śpi. Zwłaszcza na najwyższej półce, pośród najstarszych i najgrubszych tomów. Na jednym regale stoją książki, których okładki pełne są dziwnych pojazdów i ludzi w srebrnych ubraniach. Tłem jest zwykle nocne niebo - takie samo, jakie widzę z okna. Półki drugiego zajmują książki, na których widnieją ludzie w zupełnie innych strojach, z długimi, błyszczącymi przedmiotami w rękach. Ci najczęściej znajdują się w lesie, nad strumieniem albo w górach. Oglądam czasem takie widoczki w telewizorze - takim pudle z ruchomymi obrazkami, na które niekiedy spoglądam wieczorem wraz z moimi ludźmi Telewizor przykuwa ich uwagę nie gorzej od harcującej myszy. Podobnie zresztą jak książki, w których znajdują się takie same znaczki, jak na klawiaturze maszyny. A może wcale nie o książki chodzi, tylko o te znaczki?

Mojego pana odwiedzają czasem przyjaciele - jacyś ludzie, o których mówi: "znajomi po piórze". Czynią wiele hałasu; potrafią tak do późnej nocy. Rozmawiają, opowiadają sobie różne historie, śmieją się głośno. Palą przy tym mnóstwo papierosów; w pokoju wisi szara zasłona dymu. Nie lubię go, bo przenika moje futro i nie mogę się potem domyć. Wychodzę i układam się za piecem albo na pachnących wiatrem kurtkach gości. Zwinięty w kłębek, słucham uważnie, co mówią.

- Któregoś dnia ja też będę tu stał - mówił im mój pan, wskazując półki. Śmiali się, bo dzielili z nim to samo marzenie. Ludzie są dziwni: kilka osób może pragnąć tego samego. Nie to, co my. Każdy kot marzy o czym innym.

* * *

Któregoś dnia pan zamienił starą maszynę do pisania na mały telewizorek i płaskie pudełko z guzikami, na które mówił "klawiatura". I jak kiedyś do późnej nocy pukał w maszynę, tak teraz patrzy w telewizorek i puka w klawiaturę. Te dwa przedmioty muszą mieć ze sobą jakiś związek. Telewizorek jest kartką papieru, pudełko to pewnie coś w rodzaju poprzedniej maszyny. Nawet znaczki są podobne, tylko guzików jakby więcej. Moje domysły potwierdziły się, gdy usiłowałem postawić łapę na klawiaturze. Pan wściekł się tak samo, jak wtedy, gdy chciałem wejść na starą maszynę. Istniał jednak pewien warunek: telewizorek musiała wypełniać biała poświata.

Memu panu zdarza się zasnąć przy pracy. Patrzę wtedy na jego sylwetkę obleczoną światłem padającym z telewizorka i czuję nieodpartą pokusę, by wejść na owe guziczki. Najpierw jedna łapa... potem druga...

- Ciekawe, ciekawe - Mruczy pan następnego dnia rano, oglądając to, co napisał. A wśród znajomych mawiał:

- Wiecie co, chyba znalazłem swoją metodę pisania. Muszę być tak zmęczony, że nie będę już niczego pamiętał. Wtedy, na granicy jawy i snu, pomiędzy rzeczywistością i nierzeczywistością, ustami a brzegiem siódmej filiżanki kawy mam najlepsze pomysły.

Byłem ciekaw, jak długo wytrzyma.

Niekiedy pan chodzi po pokoju wielkimi krokami i wypija mnóstwo kawy. Jej zapach drażni mnie: jak oni mogą pić coś tak śmierdzącego! Pan mówi, że pomaga mu to w myśleniu. Potem drapie mnie po głowie i mówi:

- Wiesz, Szary, nie mam pojęcia, jak to napisać. Wiem, co chcę powiedzieć... - Uderza ręką w plik kartek. - ...ale zupełnie nie potrafię znaleźć słów!

- Nie powinieneś tak się denerwować - odpowiadam łasząc się do niego. To go uspokaja. - Znajdź sobie ciepły piec albo fotel i prześpij się. Ja sam wiele czasu spędzam w ten sposób na rozmyślaniach.

- Powiedz mi - zaczyna nagle. - Co byś zrobił, gdyby... Wyobraź sobie taką sytuację...

Siedzę bez ruchu i słucham uważnie, nie kiwając nawet koniuszkiem ogona. Potem wychodzę. Chcę być sam.

* * *

Któregoś wieczoru obudził mnie łomot, jaki wydaje rzucany do piwnicy węgiel. Odruchowo zerwałem się z fotela i wskoczyłem na stół, skąd bardzo szybko mogłem dopaść okna i konarów rosnącego za nim drzewa. W chwilę później na schodach zadudniły kroki i do pokoju wpadł mój pan, wymachując trzymaną w ręku książką.

- Nareszcie! Wydali to! Wydali!! - krzyczał furkocząc kartkami.

- Spójrz! - Podetknął mi pod nos okładkę. Ujrzałem dobrze znany obrazek, przedstawiający ludzi z błyszczącymi przedmiotami na tle krajobrazu. - Widzisz? Po trzech latach skrobania po kątach, odwiedzeniu pięciu wydawnictw i trzydziestu poprawkach! Juhuuu! - Rzucił się po schodach tak gwałtownie, że przestraszyłem się o jego życie. W przeciwieństwie do nas ludzie nie mają dziewięciu żyć. Nie umieją też spadać na cztery łapy. Nie mają nawet ogonów, którymi mogliby sterować w czasie lotu.

Siedziałem w swoim fotelu i dumałem.

Chyba nie powiem mu, że od bardzo długiego czasu spaceruję po klawiaturze, że umiem rozróżniać znaczki.

Jeszcze stanie mu się coś złego...