PUBLICYSTYKA

Marchołtowe dumki Jacka Inglota

* * *

[Na Czytaczy]

Na POLCONIE'98 w Białymstoku po raz kolejny udowodniliście mi, Bracia moi, że gorszy pieniądz wypiera lepszy - i nie chodzi tu bynajmniej o mą przegraną z Huberathem, lecz o to, co stało się z opowiadaniami. Nic nie mam przeciwko Ewie Białołęckiej, więcej, darzę ją o wiele większą sympatią niż Sapka (któren np. nie posiada piersi, co nie jest jego jedyną wadą) i bardzo cenię sobie jej towarzystwo. Jednak, gdy rzecz zejdzie na kwestie literackie, muszę śpiewać innym głosem. Ówóż z mego punktu widzenia (literata i krytyka) "Złote popołudnie" jest opowiadaniem ewidentnie LEPSZYM od "Błękitu maga". Sapkowski pokazał błyskotliwy warsztat, to pisarski majstersztyk, z niegłupim wsadem problemowym (niesamowity styl, nie ma tam ani jednego zbędnego słowa!), tekst zaś Ewy, choć niezły, dobry nawet, to po prostu kolejna opowieść inicjacyjna, która mnie niczym nie zaskoczyła. Inaczej: Sapek napisał kawałek godny, powiedzmy, Prousta, Białołęcka - najwyżej Whartona. Dlatego zresztą go pobiła.

Jeśli rozwój polskiej fantastyki ma polegać na ostentacyjnym lekceważeniu przez czytaczy kwestii warsztatowych, to chyba muszę się poważnie zastanowić nad dalszą w niej obecnością. A na pewno nie mam zamiaru godzić się na to w milczeniu. Stąd będę trochę przykry: przeciwnie niż np. Huberath, który się do was, Bracia moi, mile uśmiecha (i za to dajecie mu Zajdle) - ja, wybierając los swój, wybrałem Golgotę, i zamierzam lżyć was do utraty tchu, jakem Marchołt gruby y sprośny!
"Jednak zostanie po mnie ta siła fatalna,
Co mnie żywemu na nic... tylko czoło zdobi;
Lecz po śmierci będzie was gniotła niewidzialna,
Aż was, zjadacze papieru - w Czytelników przerobi."

Ps. - Powyższe obelgi nie dotyczą rzecz jasna grona - jakże szczupłego, niestety - mych zwolenników. Szczerze żal mi tych zacnych ludzi, bowiem są jako te "kamienie przez Boga rzucane na szaniec!..."

*

[Na krytyczne porubstwo]

Nie ma już właściwie różnicy między krytykiem a dziwkarzem. Kiedyś, w szczęsnych czasach komuny, kiedy wychodziła jedna interesująca książka na miesiąc, człowiek czytał ją przez trzy dni, a potem rozmyślał o niej przez tydzień. Była to lektura nad wyraz intensywna, podobna do głęboko przeżytej miłości. W teraźniejszych czasach, kiedy ukazuje się jedna książka fantastyczna dziennie, można ją co najwyżej przelecieć.

*

[Na Kowala]

Ludzie to takie osobliwe zwierzęta, które nie dość, że się do wszystkiego przyzwyczają, to jeszcze nic nie rozumieją, choćby nie wiem jak długo im klarować, co, jak i dlaczego. Po opublikowaniu na łamach "Nowej Fantastyki" artykułu pt. "Krytyk i eunuch" wydawało mi się, że dość jasno określiłem, kto może być krytykiem i co takiemu osobnikow wolno lubo i nie wolno. Jak zwykle popadłem w grzech optymizmu.

Przekonał mnie o tym Mirek Kowalski (szef NOWEJ), który w czasie prezentacji swoich autorów (rzecz miała miejsce na Nordconie'97) zjadliwie wytknął Romualdowi Pawlakowi (pisarzowi i wydawcy), iż ten nie ma prawa pisać recenzji z książek publikowanych przez innych wydawców - bo (zdaniem Kowala) z definicji, jako ich konkurent, jest nieobiektywny. Chodziło o popełnioną przez Romka recenzję z książki Żerdzińskiego "Korporacja WARS'N'GUNS", zamieszczoną w "Fenixie".

Wtedy, nieco już zmęczony imprezą, milczałem, choć włos jeżył mi się na głowie. Gdyby iść tropem Kowalowej logiki, jeden piwowar nie miałby prawa powiedzieć złego słowa o wyrobie drugiego piwowara, nauczyciel nie mógłby skrytykować dokonań kolegi, polityk podłożyć świnię czy też teczkę innemu politykowi, żona przyłożyć mężowi itp. "Political corectness" w całej krasie - wszyscy robiący jednej branży od tej pory mają obowiązek uśmiechać się do siebie i wymieniać zdawkowe uprzejmości. Każde krzywe spojrzenie będzie natychmiast karane towarzyskiem ostracyzmem, szubienicą, Sybirem i postem piwnym. Oto nowy wspaniały świat według Kowala.

Pozostaje tylko jedna sprawa - po jaką cholerę, powiedzcie mi, było walczyć o tę wolność i demokrację?

*

[Na recenzentów]

Niebezpiecznie jest dzisiaj pisać negatywne recenzje. Byłem swego czasu świadkiem, w jaki sposób Marek S. Huberath brał odwet za niepochlebną recenzję jego zbiorku opowiadań, spłodzoną przez Marka Oramusa. Oto w środku nocy, gdy strudzony Oramus przykładał się był do poduszku, Huberath budził go brutalnie i kazał wysłuchiwać pochwalnych opinii nt. wspomnianego zbiorku. Nie wiem, czy nieszczęsny krytyk zdołał pospać choć przez godzinę. Trzeba uważać - latoś autorzy jacyś agresywni.

Dumka poboczna: spłodziłem ongiś pozytywną recenzję z "Ostatniej granicy" Feliksa W. Kresa. Czy mogę więc oczekiwać, że Feliks przyśle Kreskę, aby mnie utuliła do snu?

*

[Do debiutantów]

Na ostatnich Bachanaliach zapytał mnie był młody kandydat na twórcę, w jaki sposób zwróć na siebie uwagę uznanych autorów lub wpływowych redaktorów. Nic mu zrazu na to nie odrzekłem, zdumiony bezceromialnością pytania, choć przecie powinienem opowiedzieć, jak mnie samemu swego czasu udała się ta sztuczka. Mym wybrańcem został Marek Oramus, a rzecz działa się na konwencie w Staszowie w roku 1984. Pomógł mi szczęśliwy traf: organizatorzy zabezpieczyli 1 (słownie: jedną) beczkę piwa na ognisko, którą oczywiście dwieście obecnych na nim gąb pochłonęło w ciągu kwadransa. Po czym towarzystwo rozeszło się szukać dalszych napitków - a był to dzień konwentu bodaj trzeci i panowała posucha. Facet z flaszką był istnym skarbem, na który z zapałem polowano. No i zostałem odnaleziony przez Marka dzięki Drzewińskiemu, który doniósł, że tajniaczę w szafce pod piżamą pół basa wyborowej.

Marucha zahaczył mnie sprytnie: podszedł i prosto z mostu zagadnął o opowiadanie, które ze sobą na konwent przywiozłem. Tak mnie to niespodziewane zainteresowanie mistrza oszołomiło, że bez protestów dałem się zaprowadzić do pokoju. M.O. zasiadł godnie przy stole i zapytał: "Gdzie jest ten tekst?" Rzuciłem się do torby szukać. Mistrz przeczytał tytuł, uniósł brwi i spojrzał ma mnie wymownie. W lot pojąłem, że lekturę trzeba mu czymś uprzyjemnić, więc przytomnie sięgnąłem po butelkę i kieliszki. Po pierwszej pięćdziesiątce Oramus zabrał się do czytania, dość szybko przeciął pierwszą stronę i rzucił: "Przeczytałem pierwszą stronę i chce mi się czytać dalej". Mnie, siedzącemu jak na szpilkach, zabrzmiało to niczym anielskie pienia - czym prędzej polałem, aby lektura nie wytracała tempa. Nie było tego zresztą dużo, przy piątej stronie skończył się tekst i flaszka (Drzewo dzielnie nam akompaniował), a zaczęła moja z Markiem znajomość.

Opowiadanie naprawdę mu się spodobało i usiłował wymóc druk w "Fantastyce" (miałem nim debiutować jesienią 85) - Parowski po początkowych oporach w końcu zmiękł i dał je do numeru, skąd je usunął Hollanek. Tekst (pt. "Mrs Robinson i inne rzeczy") tułał się po różnych fanzinach, aż wreszcie w lipcu 1997 wydrukował go polski "Playboy". Wniosek? Cierpliwości, młodzi ludzie, każdy w końcu doczeka swoich pięciu minut. O ile nie zapomni zabrać na konwet zapasowego magazynka.

*

[Na popcorn]

Kiedyś z nudów wpadłem na głupi pomysł i poprosiłem wydawnictwo Zysk i S-ka o coś do czytania. Tydzień później otrzymałem przeszło pół metra bieżącego fantastyki (dokładniej 63 cm), lekko licząc cztery tysiące stron bitego druku. Setki akapitów płaskich myśli i banalnych zdań, akry dętych opisów i niezdarnych dialogów, które trzeba własnoocznie skonsumować - czyż czytanie w dzisiejszych czasach nie jest niczym innym jak wielkim, gargantuicznym pożeraniem? Szkoda tylko, że nie sytnego mięsiwa, jeno mulącego mózg popcornu.

*

[O tandecie]

Zostałem kiedyś zrugany przez pewne wpływowe fandomowe kręgi za dość oględne potraktowania w zamieszconej w NF recenzji powieści Giena Dębskiego "Krótki lot motyla bojowego". Ich zdaniem powinienem zniszczyć Dęgeniusza ogniem i mieczem za tandetę myślową i warsztatową, jako to do niedawna miałem we zwyczaju. No cóż, latka lecą, to i człek traci na żywości (pióra i charakteru - jeden z mistrzów mej bezpowrotne minionej młodości zwykł mawiać w takich chwilach: "Uuuu... starość nie radość, człowiek mięknie już przy piątym piwie, a i onanizm trwa pół godziny.")

To jednak nie tłumaczy mej ulgowej dla Giena taryfy - oto po namyśle stwierdziłem, że przecież, do diaska, mamy podobno wolność! A to oznacza, że każdy ma prawo pisać tak, jak mu się żywnie podoba. Księgarskie półki z fantastyką zalewają tony anglosakiej tandety, tak koszmarnej, że w porównaniu z nią "Motyl" to arcydzieło dobrego stylu i klarownej akcji. Tak się przyzwyczailiśmy do tej zachodniej pulpy, że mamy ją za oczywistość - i nikt (może poza mężnym Karburatorem) nie zwraca już uwagi na kiepściznę firmowaną przez Norton czy Brooksa. Natomast kiedy Polak wypuszcza rzecz nieco słabszą, to od razu awantura i gwałt na literaturze - bo Norton wolno, a Dębskiemu nie. Azaliż myśmy z innej gliny ulepnieni? Do końca życia mamy pisać same arcydzieła? Proszę mi wskazać autora, który by nimi tryskał od świtu do nocy? Domaganie się tego to po prostu utopia - dlatego, bracia moi, w moim i waszym imieniu upominam się o prawo do naszej, narodowej, polskiej tandety. Słabość - także talentu - to rzecz ludzka i nie powinna być nam obca.

A tak w ogóle to otwierajcie umysły równie często jak piwo.

*

[O perfekcji]

Tak zwany fandom roi się od sobników dziwnych, niekiedy dziwacznych, zwłaszcza pośród nas, żeglarzy wyobraźni wiosłujących piórem. Są wśród nas wariaci-alkoholicy w rodzaju Tadeusza R.L. Dudy, ewidentni grafomani (Lech czy Wadwik), są też ludzie opętani obsesją Wielkiej Sztuki, jak na przykład Jacek S., znany mi od paru lat Olszynianin, autor młody i ambitny. Może zbyt ambitny? Napisał kilka niezłych opowiadań, z których żadne bodaj nie poruszyło głębiej tzw. szerokiej publiczności. Z pisarskich dramatów to dramat największy - być dobrym i przemilczanym.

A może przyczyną jest to, że Jacek S. wkroczył na zgubną ścieżkę PERFEKCJI? - też kiedyś na niej byłem, krótko, bom się szybko przekonał, że doskonałość rodzi się z niedoskonałości - dlatego nigdy nie będzie całkowita. Tak jak nie można zamknąć w dłoni cienia, tak nie można osiągnąć PERFEKCJI... Tej prawdziwej, powalającej z nóg tak profanów, jak profesjonalistów. Z nas wszystkich najbliższym jej może jest Sapkowski... cała reszta żeglarzy z góry jest skazana na niepowodzenie, na błądzenie po mrocznych otchłaniach Wielkiej Sztuki. Gna ich naprzód wiara w to, że kiedyś natrafią na Wielką Złotą Rybę Sukcesu.

W gruncie rzeczy trochę mi Jacka S. szkoda... i jednocześnie zazdroszczę mu wiary w to, że zdoła tego dokonać. Jestem bowiem tylko szeregowym galernikiem pióra - kudy mi do takich samotnych wilków morskich, Latających Holendrów trzymających swój obłąkany kurs na oceanie wyobraźni.

*

[Na skłóconych]

Gdzie się nie obejrzę, to widzę jakiegoś autora skłóconego z jakimiś fanami. Nim jedna afera przygaśnie (Sapkowski kontra GKF), to zaczyna się następna (Parowski kontra ŚKF). Konwenty dzielą się takie, na który bywają tacy, a unikają ich owacy (gdzie bywa Kotarski, tam nie ma Oramusa). Jak tak dalej pójdzie, to cały ten fandom zmieni się w zbiorowisko osobników omijających się zgrabnymi łukami w korytarzach. Czyżby upiornie miał się zrealizować źródłosłów zjawiska - określenie `fan' pochodzi od łacińskiego "fanaticus", co znaczy zagorzały, ale też i szalony! Ludzie, czy zamiast wyczyniać te brewerie nie lepiej usiąść i w spokoju napić się piwa?!

*

[Na Bachanalia]

Dumka ta będzie miała kształt fraszki prozą, gdzieniegdzie jeno wierszem przetykanej.

Ci, którzy znają mnie trochę bliżej, wiedzą, że uwielbiam bywać na konwentach. Być może wynika to z głębokiej sprośności mej natury - dokładniejszych informacji w tym względzie udziela Rafał A. Ziemkiewicz (chętnie i z dużą satysfakcją).

Ongi bawiłem na Bachanaliach, u Kazika Kielarskiego - jak zwykle zabawa była doskonała. Więcej, balowało mi się tak dobrze, że pierwszego dnia zległem około godziny szóstej rano. Trochę może (zbyt wcześnie? zbyt późno?), alem sobie sprytnie wykombinował, że do dwunastej wyśpię się porządnie i wstanę rześki i żwawy jak młody niedźwiedź. "Oj, głupi niedźwiedziu, gdybyś w mateczniku siedział..." Nie uprzedzajmy jednak wypadków.

Około godziny ósmej rano, gdym bujał się wraz z Morfeuszem gdzieś miedzy Marsem a Jowiszem, na mym organizmie usiadło coś obszernego i ciężkiego. Nie było to jednak UFO, tylko osoba mego pokojowego współspacza, znanego koryfeusza fantastyki, Marka O., co poznałem po tekście:

"Wstawaj, Inglocie, towarzyszu miły!"

Otworzyłem z trudem jedno oko i zobaczyłem otwartą butelkę piwa, podetkniętą mi pod nos. Poczem usłyszałem:

"Jedna nie wadzi, daj ci Boże zdrowie!"
"Byle jeno jedna" - odparłem czujnie. O święta naiwności!
"Od jednej przyszło aż więc do dziewiąci,
A Inglotowi mózg się we łbie mąci.
Trudny - powiadam - mój rząd z tymi pany:
Szedłem spać trzeźwo, a wstaję pijany."
I sami powiedzcie, jak tu nie jeździć na konwenty.

*

[O grafomanie]

Piotr Witold Lech w w głośnym swgo czasu dziele pt. "Rokhorm z Aron" raczył był napisać o jednym ze swoich wyjątkowo niegodziwych bohaterów co następuje: "Tamtemu kazał wyrwać genitalia, ale tak by nie pozbawić go pragnienia kobiety". Z analizy semantycznej tego prostego zdania wynika, że są różne rodzaje rwania genitaliów, można na przykład kastrować również tak, aby kobiety więcej już nie pragnąć. Pójdźmy tym tropem dalej - może istnieją sposoby takiego chlastania po jajach, aby po operacji pożądać albo i nie pożądać np. młodego chłopca czy starego kozła? Z niecierpliwością czekam na rozwinięcie tematu w dalszych dziełach Piotra Witolda Lecha.

Piotr "Raku" Rak wmawia mi od lat, że P.W. Lech to wielka nadzieja polskiej fantasy - istotnie, coś tu jest na rzeczy... z tym, że przed czy po kastracji?

*

[Na wydawców]

"Wydawco, wrogu mój śmiertelny, obłudny, chciwy i bezczelny!" - tak powinny brzmieć dwa pierwsze wersy hymnu pisarzy polskich. Przeniewierstwo tych osobników, mieniących się największymi dobroczyńcami autorów, przekracza granice nawet dość przecie w naszych libertariańskich czasach luźno rozumianej przyzwoitości.

Autor, w chwilę po tym, jak odda wydruk i dyskietkę, staje się dla wydawcy personą non grata - dziwacznym stworem, który właściwie już zrobił swoje (jak ten Murzyn z przysłowia) i właściwie można by się bez niego obejść (mógłby np. wpaść pod tramwaj). Widać to zwłaszcza po hierarchii płatniczej - autor znajduje się na samym jej dnie. Swoją kasę otrzymuje na końcu, po wydawcy, redaktorze, księgarzu, hurtowniku, magazynierze, sprzątaczce i gońcu biurowym. Stałą praktyką jest przewlekanie płatności, aby pieniądze leżały jak najdłużej na koncie wydawcy - lepiej przecież nimi obrócić niż zapłacić autorowi. Zaniża się nakłady, wpierając w żywe oczy, że książka się nie sprzedała - udowodnienie przeciwnej tezy (przy tak rozdrobnionej dystrybucji) jest praktycznie niemożliwe. Ale to wydawcom nie wystarcza - ostatnio jeden cwaniak (mylący zysk z wyzyskiem) wpadł na pomysł, jak obciążyć autora kosztami adiustacji jego powieści. Pominę szczegóły, boby się ta niecnota za bardzo rozpowszechniła.

Kiedyś Geno Dębski, porządnie już wkurzony na te nagminne praktyki, zaproponował, aby sobie samemu wydawać książki - myśl arcysłuszna, ale tylko pozornie - bo jeśli sam będę sobie adiustował, składał, załatwiał pieniądze i latał po hurtownikach, to kiedy, powiedzcie, będę pisał?!

*

[O zakochanych]

Bardzo się ostatnimi czasy w tym naszym fandomie zrobiło miłośnie. Eros zbiera obfite żniwo - szczególnie interesujący jest zaistniały dwa lata temu wypadek grupowego zakochania się kilku prominentnych pisarzy SF w pewnej pani, mającej upodobanie do seledynowych sukienek z dużym dekoltem (na plecach, che, che). Chłopcy stracili ochotę na wypoczynek, jadło, sen i pracę, nic ino by świątek piątek smalili do niej cholewki (mają niedaleko, bo ich grupowa bogdanka pracuje w jednym z wydawnictw) - jednakowoż z małym, jak się dowiaduję, efektem. Warto by tu chyba przytoczyć refleksję niejakiego Gustawa, wypowiedzianą w IV cz. "Dziadów":

"Kto miłości nie zna, ten żyje szczęśliwy,
I noc ma spokojną i dzień nietęskliwy."

Wierzajcie mistrzowi Adamowi, bracia. Do piór, a nie do spódniczek! Miłością waszego życia jest fantastyka - bądźcie twardzi jako ten Roch Kowalski i powiedzcie sobie: "Innej nie chcę!"

*

[Na cnotliwców]

Zaroiło się ostatnio w tym nieszczęsnym fandomie naszym od cnotliwców, brzękliwych przy tym jak stado much - a to jakiś Salomon, co to z próżnego nawet nie naleje, waży się mnie pouczać, na czym polega rzetelna krytyka (zgadnijcie, jaka jest moja najlepsza recenzja?... oczywiście z książki pomienionego Salomona, o czym sam mi skwapliwie był doniósł), inny znowu młodzik nieopierzony śmie mi wydzielać kobiety, z którymi mogę sypiać... Gdzie nie spojrzę, to widzę jakiegoś człeka, z namaszczeniem pouczającego bliźnich. Sodoma i Gomora!!!

Uważam, że sprawę trza natychmiast uregulować, zdaję się przy tym na geniusz naszego Prezydenta Rzeczypospolitej od Morza do Morza, któren kolejnym swym ukazem powinien zadekretować powstanie przy swej osobie urzędu Cenzora Fandomu. Byłby to osobnik bez skazy, surowych obyczajów, moralnym poczuciem nie ustępujący słynnemu Katonowi Starszemu, który w imię zasad całe życie domagał się zburzenia Kartaginy - oto wierność, bynajmniej nie punicka. Człek taki miałby prawo wyrokować w kwestiach etycznych, mógły np. wyrzucić napiętnowanego przeniewiercę z fandomu, prowadziłby listy czarnych owieczek, rozstrzygałby w sprawach spornych itp. Byłby sevrskim wzorcem naszej cnoty i wreszcie zamknąłby gęby rozmaitym "hyclom od moralności" (to z Ważyka, "Poemat dla dorosłych" - "Wszystko tu stare, stare są hycle od moralności socjalistycznej").

Z pewnością na to wakujące stanowisko zgłosi się pomieniony Salomon, ale radziłbym wstrzemięźliwość - faryzeizm trudno zaliczyć do cnót kardynalnych. Znacznie odpowiedniejszą osobą byłby eks-prezydent Olczak - wszak nikt się lepiej nie wyznaje na cnocie od dyplomowanego ginekologa.

*

[Do spiskujących]

Siedziałem sobie ostatnio przy barze (Poligon'98 w Nidzicy) w towarzystwie Mirka Jabłońskiego i Andrzeja Zimniaka. Było to tuż po ogłoszeniu wyników plebiscytu, z którego wynikało, że po raz bodaj pięćdziesiąty ósmy za ulubionego pisarza ostał się Sapkowski. Chyba to Jabłoński rzucił wówczas uwagę, że jeśli się czegoś nie zrobi, to facet będzie nam blokował szczyty list bestsellerów co najmniej do połowy przeszłego wieku - co uznaliśmy z Zimniakiem za myśl morderczo trafną. Rada w radę postanowiśmy usunąć gościa z naszej drogi twórczej. Pytanie, jak? Zaczęliśmy od pomysłów prostackich, w rodzaju zatankowania go na śmierć piwem czy też przymusowego słuchania dzieł Przewodasa recytowanych przez autora. Kłopot w tym, że Sapek to zwierz odporny i mógłby te operacje przetrzymać.

W końcu, po odrzuceniu stu innych pomysłów, wpadliśmy na koncept właściwy: oto Zimniak, doktor chemik (jak Faust), wyprodukuje zabójcze, antysapkowe feromony - będą one działały na fanki mistrza od lat szesnastu (co by mu się chyba podobało) do osiemdziesięciu sześciu (che, che). Nasz wieszcz, oblepiony całą dobę gronem adorujących go fanek, o ile od razu nie padnie od ekspolodującego w przysadce testosteronu, to na pewno nie będzie w stanie dorwać się do klawiatury, by kontynuować swą tak nas stresującą twórczość.

Ktoś z was, Bracia moi, mógłby w tym miejscu zauważyć, iż planowany przez nas postępek jest wyjątkowo paskudny, a nawet niemoralny. Odpowiem tytułem powieści Franca Werfela: "Nie morderca jest winien, lecz zamordowany". Nikt nie zabraniał Sapkowskiemu ogłosić, że odchodzi na zasłużoną emeryturę. Zimniak nawet obiecywał, że w takim wypadku skreśli mu te osiemdziesięciosześciolatki.

*

[Na tfu-twórców]

Źle się dzieje w naszej fandomowej Rzeczypospolitej Od Morza do Morza - nie tyle może z fanami (których znowu, o dziwo, przybyło), co z tak zwanymi, za przeproszeniem, tfu-twórcami. A to jeden redaktor z Warszawy przekroczył pięćdziesiątkę i ma trudności z adaptacją do wieku średniego, podobnie jak i myśliciel z podtatrzańskich połonin, nie wspominając o łódzkim łowcy wiedźm, którego rozlicznymi kompleksami można by szosę do Białegostoku wybrukować (u mnie z kolei osobnik ów dopatrzył się wyraźnyk oznak "fobii vaginalnej") - a i z młodymi nie lepiej, czego przykładem los autora z krainy jezior, cierpiącego na romantyczne histeryzmy i przedwczesną ejakulację. Jeśli ta epidemia SFrustracji się rozszerzy, niedługo i reszta tfu-twórców naszych zapadnie na starcze zdziecinnienie lubo młodzieńcze stetryczenie.

Sytuacja mym zdaniem wymaga środków nadzwyczajnych. Przy Prezydencie Rzeczypospolitej od Morza do Morza trzeba czym prędzej powołać tajny organ - mianowicie Służbę Wizytantek, złożoną z fanek-ochotniczek, młodych (18-20) i nie bojących się żadnej pracy (nie mój to pomysł, ale pewnego chutliwego Peruwiańczyka, Mario Vargasa Llosy, autora arcydzieła pt. "Pantaleon i wizytantki"). Taki SFrustrowany tfu-twórca składałby w kancelarii Prezydenta RodMdoM podanie z życiorysem i uzasadnieniem w trzech egzemplarzach, po czym Pan Prezydent, po zapoznaniu się z wnioskiem (i po ocenie jego zasadności - symulantom zamiast wizytantki należałoby posyłać Harcerza) wydawałby decyzję o przyznaniu obywatelowi tfu-twórcy P., O., I. lub S. wizytantki na, powiedzmy, tydzień - przedłużenie wizyty tylko na podstawie osobnego wniosku!

Zaręczam, że po takim standartowym tygodniu największy abnegat i dekadent odzyska wiarę w swe siły, odbuduje zachwiane męskie ego i odnajdzie nowe motywacje - co zaowocuje fantastyką prężną jak muskuły Terminatora i świetlaną niczym jądro galaktyki. Sursum corda! bracia, nie upadajcie na duchu: pierwsze kndydatki odbywają już szkolenie, studiując pilnie powieść pomienionego Mario Vargasa Llosy. Rychtujcie podania!

*

[O dokładaniu]

Wyliczał mi ostatnio Oramus, ile przeciętnie dokłada do każdej powieści - wyszło mu około dwustu milionów (starych), ponieważ za stronę powieści z trudem uzyskuje dziesięć złotych (nowych), gdy za przeciętny artykuł puszczony w prasie może utargować i pięćdziesiąt. Ja podobnych rachunków jeszcze nie czyniłem - i pewnie nie uczynię, bowiem, powiedzmy to sobie jasno, poza Sapkiem nikt z nas nie może nawet marzyć o godziwym życiu z pisania fantastyki. Dlaczego zatem to robię?

Ano dla tej jednej, szalenie osobliwej chwili, gdy wydawca przysyła pierwsze egzemplarze właśnie wydanej powieści - otwieram wtedy taką "dziewiczą" książkę, czując się jak stwórca, kreator czegoś, co dopiero co było częścią mnie, i w tym momencie staje się czymś obcym. Gdy kartkuję taką moją - i zarazem już nie moją, bo rzuconą w świat - książkę, przeszywa mnie osobliwe doznanie, dreszcz dziwności o niemalże erotycznym zabarwieniu. Zagłębiam się w świat swojej powieści, przemieniając w trakcie lektury z autora w czytelnika - odchodzą w niepamięć męki twórcze, zostaje tylko czysta radość przemierzania znajomych, a zarazem już obcych ścieżek. I tę pierwszą, dziewiczą lekturę przedkładam nawet nad dziesięć udanych kopulacji.

Próbowałem to kiedyś wyjaśnić paru znajomym kobietom - ale cóż mogą o tym wiedzieć owe proste istoty złożone jeno z krwi, ciała i kości.

*

[O konieczności i przechodniości]

Starożytni Rzymianie powiadali, że "necessitas non habet legem" (konieczność nie zna prawa). Ja z kolei chciałbym dodać, że i sztuka nie tylko nie zna prawa i moralności, więcej, znać ich nie powinna. Rzekę bowem, iż artysta musi być złodziejem. O ile chce być atrystą efektywnym - zwłaszcza w tej naszej popapranej postmodernistycznej epoce.

Jeden pisarz z Warszawy oskarżył mnie, że mu ukradłem myśl nad wyraz cenną (w powieści "Inquisitor" - o dziwo o nic nie oskarżył mnie Oramus, któremu tam nakradłem najwięcej - np. "Stojący chuj nie zna sumienia" itp. - zawsze miałem go za bratnią duszę), którą uważa za swą wyłączną własność. Drugi autor, tym razem z Olsztyna, zarzucił mi, że "nie zabiera się kobiety bliskiemu znajomemu" - znaczy się, że dalszemu znajomemu mogłem to zrobić bez krępacji. Jak tak dalej pójdzie, to lada moment będę czekał na strugę pozwów sądowych, tyczących się plagiatów nienapisanych książek i ojcowstwa nienarodzonych dzieci.

A tymczasem, egoistyczni Bracia moi, mylicie się głęboko. Nic do nas tak naprawdę nie należy - ani myśli, ani kobiety. Anna Kamieńska stwierdziła jak najsłuszniej: "Są takie (...) motywy, które poeci podają sobie przez wieki jakby z rąk do rąk" - pisała nawet o tym dziatwa maturalna parę lat temu. Co do kobiet chyba nie trzeba wyjaśniać - taka np. Dagny Juel należała kolejno (albo i równocześnie) do Muncha, Strindberga, Przybyszewskiego i Boya - a każdy z tych ludzi zostawił swój ślad w literaturze. I po te kwękania?

A tak w ogóle to kochajmy się jedni na drugich.

*

[Na postmodernizm]

Czytając "Walc stulecia" RAZ-a (niewątpliwie najlepszej je- go powieści) miałem odczucie osobliwego d‚ja vu - pewne wątki, tezy czy rozmowy zaistniałe w powieści Ziemkiewicza wydały mi się dziwnie znajome. I tak idea przemiany świata przy pomocy ty- tułowej gry komputerwej jako żywo przypomina pomysły Tezcatlipo- ki z "Inquisitora" (odtworzenie wirtualnego Tenochtitlanu); gan- gi tzw. pastuszków, pożerających z nudów ludzi, nieoparcie koja- rzą mi się z "Konsumentani", gdzie robi się dokładnie to samo, choć z bardziej filozoficznych powodów - więcej, znalazłem w "Walcu stulecia" kwestię brzmiącą niemal tak samo jak w "Inquisitorze" - u Rafała na str. 234 u dołu ("A drugi człowiek jest jak chustka do nosa: po użyciu zmiąć i wyrzucić") u mnie na str. 148/149 ("Cywilizacja zachodnia stała się użytkowa aż do bólu: człowiek człowiekowi papierową serwetką, i tyle. Wziął, obtarł pysk i do kosza, następny proszę"). Zresztą, temat rozmo- wy bohaterów jest identyczny (degeneracja rzeczywistości) - ja używam terminu "entropia", Rafał mówi o "rozpadzie", co na jedno wychodzi. O tyle mnie ta zbieżność dziwi, że gdy wspomnieć RAZ-owi o "Inquisitorze", to facet parska dalej niż widzi. Człek ten ciężko przyznaje się do swych fascynacji.

Ale czy w związku z tym załuguje Ziemkiewicz na miano pla- giatora? Wcale nie - taki to już czas, pochutliwi Bracia moi, że krążą między nami na kształt komet myśli i kobiety; nie plagiat to zatem, jeno taki nasz intelektualno-seksualny postmoder- nizm...

YNGLOTH FICTION

Requiem dla odchodzących

Śmierć Adama Hollanka, tak nagła i nieoczekiwana, uświadomiła mi jedno: oto ostatecznie i nieodwołalnie nastąpiła w polskiej fantastyce pokoleniowa wymiania; gatunek zmienia kształt, zmierzając ku nowym formom i ludziom. Ten proces oczywiście zaczął się już dawniej, a znakiem tego była inna śmierć - Janusza Zajdla. Odejście byłego naczelnego "Fantastyki" należy uznać za oficjalne zakończenie owej generacyjnej przemiany; pokolenie "starych", na książkach których ja i moi urodzeni na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych koledy uczyliśmy się fantastyki, ostatecznie odeszło - od pisania lub też i z ziemskiego padołu.

Wystarczy wziąć do ręki wydany w 1990 roku (hasła są zaktualizowane mniej więcej do połowy lat osiemdziesiątych) "Leksykon polskiej literatury fantastycznonaukowej" Andrzeja Niewiadowskiego i Antoniego Smuszkiewicza - ileż tam nazwisk ludzi, którzy zniknęli z rynku wydawniczego, choć ich książki w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wywoływały sensaję i stało się za nimi w kolejkach! Lista jest przerażaąco długa: zamilkł `enfant terrible' pt. Wiktor Żwikiewicz, podobno zjedzony przez komputer; Julia Nidecka odaliła się do innych zajęć; Edmund Wnuk-Lipiński oddał się całkowicie socjologii, porzucając literaturę, Czesław Białczyński poszedł w główny nurt i gdzieś w nim przepadł. Nic nie drukuje Konrad Fiałkowski (swego czasu jego "Kosmodrom" czytałem tak namiętnie jak adwentyści Biblię), Kuczyński Maciej - próbował wrócić nasz czołowy kosmiczny "rewolwerowiec" Bohdan Petecki, ale wydaną dwa lata temu powieść "Ten, który przyszedł z góry" należy uznać za totalną pomyłkę lubo majaki starego człowieka, milczą Boruń i Trepka, a Sawaszkiewicz pisze wszystko, tylko nie fantastykę. Od wielu lat nie opublikował znaczącej prozy mistrz i prawodawca gatuku, Stanisław Lem.

Zresztą, zjawisko twórczego milknięcia dotyczy i młodszych, żeby wspomnieć tak swego czasu obiecujących Grzegorza Drukarczyka i Andrzeja Ziemiańskiego - od dawna z niczym nowym nie wystąpił Jacek Piekara, ostateczne odejście do tłumaczeń zapowiada Mirek Jabłoński. A ilu błyskotliwych gwiazdorów jednego opowiadania przeminęło bez śladu, błysnąwszy jeno na chwilę na łamach "Fantastyki" czy "Fenixa"? Gatunek obficie broczy ludźmi, niczym postrzelony dzik juchą - zaiste, przedzieranie się przez dżunglę nowego świata wiele nas kosztuje. O ile milczenie "starych" wydaje się zrozumiałe i naturalne (statystyka wskazuje, że pisarz zaczyna odczuwać znużenie około sześćdziesiątki, potem, nie mając nic więcej do powiedzenia, traci ochotę na czernienie papieru), o tyle w przypadku "młodych" sytuacja wydaje się inna: kiedyś pisanie fantastyki było całkiem dobrym interesem, np. za książkę wydaną w czterdziestu czy pięćdziesięciu tysiącach egzemplarzy dostawało się równowartość rocznej pensju tzw. budżetowca. Dziś tego typu honoraria to marzenia ściętej głowy, rynek jest skrajnie trudny i coraz płytszy, czytelnicy wybredni i nieprzewidywalni; jedyne, czego chcą na pewno, to kolejnego tomu przygód wiedźmina Geralta. Cała reszta to frustrująca wielka niewiadoma.

Dziś nie można uprawiać fantastyki dla pieniędzy - poza Sapkowskim, którego to fenomenu nikomu nie udało się powtórzyć - dlatego wierni gatunkowi pozostają pasjonaci, gotowi uprawiać go con amore, dla czystej radości pisania. Wariatów owych (i siebie do nich zaliczam) zostało - z tych liczących się - może piętnastu. Przejmując sztandar przewodni po poprzednikach muszą tworzyć w rzeczywistości, w której obowiązują nowe, nie do końca jasne reguły; nie można już pisać fantastyki tak, jak się to robiło dziesięć czy dwadzieścia lat temu - świat bowiem zmienił skórę i domaga się ponownego nazwania. Stare definicje są już nieprzydatne, w mozole trzeba wykuwać nowe. A ponieważ czyni się to zazwyczaj w wielkim bólu szypułek mózgowych, nic tedy dziwnego, że nie każdy może i chce. A potem, nawet gdy się "dzieło" wreszcie urodzi, okazuje się, że są raptem trzy wydawnictwa zainteresowane szczęśliwym noworodkiem, i wszystkie grymaśne. Znany PRL-owski grafoman Włodzimierz Sokorski wyraził się kiedyś na antenie "Trójki", że "socjalizm to męka ludzka". Czym w takim razie jest dziś pisanie fantastyki?

"Starym" chyba było łatwiej... Lecz nie czas "w uwiędłych laurów liść z uporem stroić głowę", jeno radzić, cóż nam czynić w tym tragicznym, hamletycznym rozdwojeniu (pisać? nie pisać?) - Adam Hollanek odrzekłby, że orbitować. Do upadłego.

Jacek Inglot

[Tekstem tym chciałem zastąpić na posterunku Adama Hollanka, co mi się należało z racji talentu, wieku i urzędu - niestety, jest to pierwszy i ostatni odcinek YNGLOTH FICTION; zdaniem Marka Oramusa "tekst ten nie spełnia kryteriów felietonu", a Parowski zarzucił mu brak odkrywczości. Życzę im obu serii błyskotliwych felietonów Joanny Salomończyk.]