Interaktywna powiesc

Proszę... Mamy już siódmy rozdział interaktywnej powieści tworzonej przez naszych czytelników. Tym razem... hm... czyżby miało dojść do jakiegoś... O Jezu!... sexu??? Wszystko na to wskazuje.

Napisz sam co ma być dalej!

Copyright © by All Mambers of the "Vanderberg Club"

Rozdział 7

Zalewane deszczem miasto wbrew pozorom jeszcze nie rozpuszczało się w wodzie. A na pewno zupełnie nieźle trzymały się pewne jego części. Vanderberg był oszołomiony nagłą zmianą jakiej doświadczył przechodząc ze zwykłej, bocznej ulicy na jedną z głównych alei. Kilkanaście kroków wystarczyło, żeby opuścić świat zawalonych budynków, karetek, straży pożarnej, ewakuowanych, poowijanych kocami sylwetek nieszczęśliwych ludzi i przejść do świata normalnego ruchu, sznurów samochodów, oświetlonych, wypełnionych zabieganymi ludźmi sklepów, barów, restauracji. Miał wrażenie, że te dwa światy nie miały ze sobą nic wspólnego. Oczywiście telewizja pokazywała to wszystko, ale... Czy człowiek, który praktycznie nigdy nie opuszczał kwartału domów gdzie przyszło mu żyć, który przemieszczał się wyłącznie wyizolowany przestrzenią swojego samochodu, tylko do pracy i na zakupy mógł znać swoje miasto? Telewizyjne komunikaty ginęły w masie innych, bardziej sensacyjnych wiadomości, a poza tym każdy był przecież przyzwyczajony do codziennych narzekań na

wszystko co dotyczy metropolii. Zawsze gdzieś obok było źle. Codziennie można było usłyszeć o brudzie, analfabetyźmie, bezrobociu, głodzie, narkomanii, przestępczości, nielegalnych zakładach przemysłowych, trujących gazach, ściekach, toksycznych odpadach, o nędzarzach, bezdomnych i nieprzystosowanych. Całe kwartały ulic, całe dzielnice były rządzone przez kokainę, rozpadały się rodziny, pękały struktury socjalne, zanikała jakakolwiek organizacja... Czy w powodzi tego codziennego kasandryzmu można było wyłowić doniesienie o tym, że komuś tam zawalił się dom i potraktować je poważnie? Jeśli codziennie tuż obok, jak średniowieczna zaraza rozwijała się narkomania, prostytucja, szalał AIDS i tradycyjny syfilis to czy można było przejąć się jeszcze jednym, dodatkowym zagrożeniem? Skoro wszystkie dotychczasowe można było jednak jakoś przeżyć, skoro to co było dotąd, przy odpowiedniej dawce ostrożności dawało się utrzymać za szklanym murem, to czy były jakiekolwiek podstawy by sądzić, że tym razem każdy może być następny? Chyba miał rację słynny architekt, Lewis Mumford, głosząc, że każda metropolia przekształca się w coraz bardziej zdezintegrowaną społecznie megalopolię a ta z kolei szybko przekształci się w zwykłą nekropolię.

Zresztą... Czy można było dziwić się ludziom? Dwieście lat nauczania według tak zwanych liberalnych zasad przyniosło w efekcie tylko wzrost niepewności i nihilizmu, niwelację intelektu i odrzucenie zasad rozumu. Schyłek kultury doprowadził do triumfu straszliwej ignorancji, pojawienia się fałszywych idei, zastąpienia wiedzy sprężonym strumieniem bezwartościowej informacji obejmującej wszystko ale pompowanej pod takim ciśnieniem, że wyłowienie czegokolwiek istotnego zakrawało na rzecz niemożliwą. Kultura obrazkowa sprawiła, że zanikła gdzieś historyczna pamięć ustępując miejsca nieświadomości czasu

przeszłego. Degradacja moralna, ubożenie wiedzy ogólnej, brak zainteresowania dla problemów choć trochę oderwanych od życia i własnej pracy doprowadziło do "myślenia niedołężnego". Teraz już przyjmowało się tylko to co o danym problemie mówili specjaliści. Przyjmowało na zasadzie wiary... Zresztą po co szukać aż tak wysoko. W każdej praktycznie warstwie społeczeństwa spadała zdolność do rozumienia jakiegokolwiek tekstu pisanego. W mieście napisy zastąpiono rysunkami, żeby były zrozumiałe dla wszystkich.

Odruchowo wzruszył ramionami. Jego pokolenie, on sam zresztą również, wykazywało nikłą skłonność do przekazywania własnego bagażu kulturowego. Często myślał o sobie, że jedynie co umie tak naprawdę dobrze to... Chowanie głowy w piasek. Nikłą ulgę przynosiła myśl, że wcale nie dotyczy to jego samego.

- Hej! - nagły okrzyk wyrwał go z zamyślenia. - Jeszcze dziesięć kroków i trafisz w ścianę.

Odwrócił się z przepraszającym uśmiechem.

- Nie zauważyłem cię...

- Drobiazg - Dakar wydawała się rozbawiona jego zakłopotaniem.

- Ten deszcz... Miałem pochyloną głowę - odruchowo spojrzał na zegarek. - Spóźniłem się?

- Nie, to ja byłam za wcześnie.

Poczuł coś miłego słysząc jej kłamstwo. Nie mógł przyjechać szybciej, nie chciał ryzykować prowadzenia samochodu nie znając miasta i to w dodatku przy dużej liczbie wyłączonych z ruchu ulic. Wiele osób musiało myśleć podobnie bo o znalezieniu taksówki nie było mowy. Usiłował sklecić jakoś trasę korzystając z metra i autobusów ale to raczej przypominało próbę odszukania ukrytej ścieżki w dżungli i to w otoczeniu wrogich plemion.

- Mam nadzieję, że nie pomyliłam adresu?

Spojrzał na kolorowy neon nad ich głowami.

- Nie. Zapraszam cię serdecznie - poprowadził ją do drzwi obmurowanych stylizowanymi na nieobrobione głazy kamieniami. Dzisiaj rano, na wewnętrznym zebraniu urządzonym przez Frosta, Dakar domagała się w żartach, żeby wziął ją do Południowej Ameryki w tajnej misji. Dużo czasu zabrało mu znalezienie odpowiedniego lokalu ale już w hallu zrozumiał, że jego wysiłek nie poszedł na marne. Palmy, żywe zwierzęta w klatkach, odpowiedni kapelusz i poncho szatniarza, który odbierał ich płaszcze składały się na przestylizowany aż do najgorszego kiczu, pocztówkowy obraz tamtego regionu.

Dakar posyłała mu groźne spojrzenia kiedy schodzili dwa piętra w dół do leżącej głęboko pod poziomem ulicy sali restauracyjnej. W rozległej, sztucznej grocie również rosły palmy. Zasadzone w specjalnych dziurach mozaikowej podłogi drzewka łączyły się konarami tak, że ich podświetlone jarzeniówkami liście sprawiały wrażenie jakiejś surrealistycznej dżungli. Dopiero po dłuższej chwili dostrzegli wmurowane w ściany akwaria z piraniami i ubraną w ludowe stroje orkiestrę z wokalistką o charakterystycznej urodzie, nucącą smętną, meksykańską melodię.

- Czym mogę służyć? - mężczyzna w narzuconym na smoking poncho ukłonił się z gracją.

- Mieliśmy zarezerwowany stolik na dwie osoby.

- Proszę bardzo - poprowadził ich wgłąb sali. - Proszę - podsunął Dakar krzesło i wręczył im karty.

- Ciekawe co wymyśliłeś jako tajną misję - syknęła dziewczyna. - Mam nadzieję, że to nie szyfr - potrząsnęła spisem dań.

- Nie, możesz spokojnie coś wybrać - Vanderberg uśmiechnął się usatysfakcjonowany. - Ale lokal mi się udał, prawda?

- Wspaniały - Dakar odsunęła od siebie kiczowatą, ręcznie wyplataną z jakichś traw popielniczkę. - Nawet w Stanach trudno znaleźć tak piękne połączenie wielkiej forsy i złego gustu.

Przyjrzał się jej sylwetce. Teraz, kiedy kiedy nie była ubrana w swój kombinezon bojowy, czyli szarą spódnicę i pseudomęską bluzę nareszcie mógł w pełni docenić walory dziewczyny. Zastanawiał się czy łatwo przychodzi jej porzucanie codziennego pancerza i czy porzuciła go dzisiaj. A jeśli tak to co się pod nim kryło? Nie wyglądała na kurę domową za wszelką cenę pozującą na "chłopaka-naukowca", ale z całą pewnością nie była też kobietą menedżerem. Siódma rano - spotkanie z partnerem, ósma - śniadanie z kierownictwem kompanii, dziewiąta

negocjacje z firmą prawniczą w sprawie... Nie. Nie była taka. Lekko skośne oczy na jej dość ciemnej twarzy kryły przecież w sobie jakąś mądrość. A może... Może była starym, łóżkowym wyjadaczem, udającym trochę roztrzepaną, zawsze wesołą dziewczynkę? - zażartował sobie w myślach.

Chciał zacząć jakiś temat ale przemoczone i zmarznięte teraz nogi sprawiły, że najpierw musiał pomyśleć o czymś innym. Zawsze ilekroć zdarzyło mu się mieć mokre buty musiał biec do toalety. Miał tylko nadzieję, że nie spędzi tam całego wieczora biegając od stolika i z powrotem.

- Wybierzesz coś dla mnie? - spytał.

- Chcesz zdać się na mój wybór? - podniosła zdziwione oczy. - Nie boisz się zemsty?

- Przeżyję to jakoś. Przepraszam na chwilę.

Używając tych samych, centralnie położonych schodów, dostał na na wyższy poziom. W przedsionku toalety potrącił niechcący chwiejącego się na nogach, najwyraźniej niezbyt trzeźwego hydraulika, który kłócił się z właścicielem lokalu. Cienkie przepierzenie sprawiało, że w kabinie było słychać ich głosy.

- No i co mi tu opowiadasz?! - ten głos z pewnością należał do właściciela. - Kazałem ci tylko wymienić to złącze.

- To niech pan sam zobaczy...

- Człowieku...

- No nie da rady. No nie da...

- Widziałem te papiery. To naprawdę nie może być pod ciśnieniem.

- Według papierów nie. Ale tam - nastąpiła krótka przerwa, widocznie hydraulik coś pokazywał - ciśnienie samo się robi.

- Jak to samo, człowieku...

- No... Woda prze z góry.

- Co? Chcesz mi wcisnąć, że za tą ścianą jest woda?

- No przecież jesteśmy pod ziemią.

- Ale...

- Niech pan sam patrzy - rozległo się jakieś stukanie. - O, widzi pan te kropelki? A teraz już strumyk...

Vanderberg wychodząc widział ich jak nachyleni nad ukrytymi w ściennej wnęce rurami usiłowali sprawdzić czy wypływ powiększa sią szybko. Rozbawiony wrócił do stolika. Szkoda, że nie wypadało dziewczynie opowiadać o perspektywie zalania schodów fekaliami.

- I jak? Złożyłaś zamówienie?

- Mhm... - jej tajemnicza mina nie wróżyła nic dobrego.

Podniósł do ust czekający na niego kieliszek z winem. Obserwował Dakar spod oka. Miał wrażenie, że coś kryje się pod maską spokoju, że jakieś uczucie usiłuje się przebić na powierzchnię hamowane na razie... Czym? Konwencją? Ostrożnością? Nie musiał czekać długo. Zrobiła poważną minę.

- Słuchaj... Wiesz, tak wypaliłam dzisiaj na zebraniu z tą dżunglą ale... - nie potrafiła znaleźć właściwego słowa. - Widziałam twoje zdjęcia w tym szmatławcu. Jutro pewnie ukażą się w każdej z gazet tego miasta.

O to jej chodziło. Chce sprawdzić w jakim Vanderberg jest stanie, żeby wiedzieć na jaki kawał może sobie pozwolić? A może nie chodzi o kawał?

- Nie wiem... - zebrała się na odwagę. - Nie wiem jak się czujesz po tym wszystkim.

- Przeżyłem to jakoś.

- Widziałem zdjęcia, widziałam krew i to jak biedak wyglądał...

Chryste, chyba nie zamierza grzebać się w tym, o czym chciał zapomnieć za wszelką cenę. A może chce powiedzieć jak mu współczuje i nie wie jak się do tego zabrać? Postanowił nie

ułatwiać jej niczego.

- Eeee... - skrzywił się lekko. - Przespałem noc i jakoś poszło.

- Tylko tak mówisz.

Na pewno widziała, że był roztrzęsiony. Nie, nie mogła widzieć. A może powiedzieć jej co usłyszał od tamtego w tunelu metra? Też nie, uzna go za sensata, albo co gorsze kogoś komu

odbija po cięższych przejściach. Po chwili namysłu postanowił jednak skierować rozmowę bliżej tego tematu.

- Czytałaś nowy list?

- List?

- No, od tego wariata czy grafomana.

Uśmiechnęła się.

- Mówisz o tym gościu, który "przepowiedział" - położyła specjalny nacisk na to słowo - złamaną nogę przez Chatelaina?

- Tak. Dziś rano przyszło nowe pismo. Równie pokopane jak poprzednie. Eeee... - zawiesił na chwilę głos. - I znowu o dziwnej treści. Tak jakby jego autor bardzo chciał, ale z jakichś powodów nie mógł się z nami skontaktować.

- Znowu coś przepowiedział? - uśmiechała sią dystansująco.

- Nie. Same ostrzeżenia i wskazówki. Ale ten styl... - machnął ręką. - Wiesz, przyszło mi coś do głowy. To oczywista bzdura - on też postanowił się zdystansować - ale może potraktować to jako roboczą hipotezę, nawet fałszywą, ale...

- Co wymyśliłeś? - wpadła mu w słowo.

- Nie wiem kto mógłby to pisać. Ale może... Może ktoś przywędrował razem z plemieniem do tego miasta. Ktoś kto, nie wiem, może nauczył się pisać w jakiejś misji, czy gdzieś tam i...

- I usiłuje dać nam znać o sobie? - znowu mu przerwała.

Potwierdził skinieniem głowy.

- Nie wiem kto wypisuje te bzdury - Dakar okazała się bardzo zasadnicza - ale na pewno nie są autorstwa nikogo należącego do plemienia.

- Dlaczego tam sądzisz?

- Użyto tam słowa czarownik. Tego nie zrobił by nikt z członków plemienia. Oni nie znają takiego pojęcia.

Zwrócił uwagę, że mówiła "oni". Spuścił oczy, żeby nie myślała, że patrzy znacząco na jej twarz.

- Ale użyto i innych określeń, geometra, astrolog...

- To w pewnym sensie zamienniki. Chodzi o to co my nazwalibyśmy "czarownikiem". Nikt z nich z całą pewnością nie mógłby użyć tego słowa.

- A ktoś z zewnątrz?

- Jeśli żyje wśród członków plemienia również nie. Chyba, że wogóle nie zna ich kultury. Ale jeżeli to biały, wtedy powinien umieć pisać poprawnie.

Vanderberg zamyślił się obracając w palcach kieliszek. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

- Dlaczego, mówiłaś, że oni nie znają tego pojęcia?

- Ci Indianie nie odróżniają tego co my nazywamy światem czarów od świata rzeczywistego. Nie ma u nich specjalnej funkcji kogoś kto zajmowałby się czarami tak jak u nas nie ma synoptyków, którzy zajmowaliby się prognozowaniem pogody jedynie we wtorki i w środy. U nich świat realny i nierzeczywisty to jedno, nie potrzeba specjalnej funkcji wyróżniającej kogoś kto jest tylko od "części" spraw.

- A wódz?

- Nie mają i wodza. Może pojawić się przewodnik ale to też nie funkcja ani nie stanowisko. Przewodnikiem może zostać ten kto ma silniejszą maskę.

- Silniejszą maskę?

- Wiesz, nie znam dobrze tych spraw. Jako etnograf zajmowałam się czym innym a do ekipy Frosta trafiłam naprawdę przypadkiem. Jeśli cię to interesuje powinieneś zwrócić się do Wylanda czy...

- Ale on wyjechał.

- Słyszałam, że ma niedługo wrócić - Dakar opróżniła swój kieliszek. - W każdym razie wyraz szaman, czarownik ani tym bardziej astrolog nie mógł zostać użyty w odniesieniu do tego plemienia przez kogoś kto choć trochę ich zna. Te wyrażenia należą do zupełnie innej, absolutnie odrębnej kultury.

Chciał coś powiedzieć kiedy smętna ballada wykonywana przez jakby znudzony swą rolą zespół urwała się nagle. Zauważył, że wokalistka patrzy gdzieś nad jego głową. Odwrócił się

zaciekawiony.

Właściciel lokalu stał na środku schodów bezskutecznie usiłując gestami zwrócić na siebie uwagę. Pomiędzy jego nogami, po grubym dywanie przykrywającym stopnie spływały w dół małe strumyczki wody.

- Proszę państwa! Przede wszystkim pragnę zapewnić wszystkich, że nie ma żadnych podstaw do niepokoju - korpulentna sylwetka właściciela restauracji wyglądała groteskowo na tle ręcznie haftowanych makatek rozwieszonych na ścianach klatki schodowej. - Mała awaria sieci w budynku obok sprawiła, że mamy pewne kłopoty.

Trudno mu było przekrzyczeć gwar rozmów na sali. Zaledwie kilka głów obróciło się w jego kierunku. Strumyczki wody na stopniach były coraz większe.

- Bardzo państwa przepraszam! Jest mi ogromnie przykro, ale muszę prosić wszystkich o opuszczenie...

Nagły trzask i szum za jego plecami sprawił, że kilka dalszych osób spojrzało w tę stronę.

- Co za pech - mruknęła Dakar. - Nie mógł z tym zaczekać aż zdążymy coś zjeść...

- A jeszcze przed zapłaceniem rachunku - dodał Vanderberg. Wstał i pomógł dziewczynie odsunąć krzesło.

- Jesteśmy prawie dwa piętra pod ziemią - kontynuował właściciel - a w tej sytuacji każdy wylew...

U szczytu schodów pojawił się hydraulik w zupełnie przemoczonym kombinezonie. Zaciskał dłonie na rękojeści ręcznego megafonu. Schodził dość sztywno ale nie zataczał się w widoczny sposób. Niecodzienna sytuacja sprawiła chyba, że trochę wytrzeźwiał.

- Niech pan spróbuje przez to - wyciągnął rękę z tubą. - Albo przejdzie do mikrofonu orkiestry...

Nagły łoskot i ryk wypływającej skądś wody przerwał wszystkie rozmowy. Potężny, rwący strumień zepchnął hydraulika ze schodów wprost na najbliższe stoliki. Krzyczał coś ale ogłuszający szum i przerażone wrzaski innych ludzi uniemożliwiały zrozumienie czegokolwiek. Woda w mgnieniu oka zalała całą salę do wysokości kolan, potem fala odeszła, poziom spadł prawie do kostek by zaraz podnieść się znowu. Ludzie zrywali się z miejsc,

przewracając stoliki, kotłowali się wśród palm przewracając i wpadając na siebie. Niesione prądem krzesła raz po raz uderzały w szyby akwariów.

- Piranie! Piranie! Ogryzają mi nogi! - wrzeszczała jakaś kobieta.

- Cicho idiotko! - Vanderberg jedną ręką przytrzymujący Dakar, drugą obejmował najbliższe drzewo. Tylko z trudem mógł wykręcić głowę tak, żeby na nią spojrzeć.

- Nie mam już nóg!!!

- Zamknij się! Stoisz na krześle i jesteś sucha!

- Hej! - wokalistka na wysokim podeście zerwała z głowy kruczą perukę ukazując swoje prawdziwe, rude włosy. - Koniec z tym smęceniem! - krzyknęła bynajmniej już nie z brazylijskim akcentem. - Teraz zagramy coś z życiem. "Brian O`Lynn"!!!

Dźwięki skocznej irlandzkiej ballady zlały się z wrzaskami mężczyzn forsujących awaryjne wyjście. W wodzie na środku sali wybuchła jakaś bójka. Ktoś z gaśnicą w ręku brnął w kierunku schodów.

- Możesz płynąć? - Vanderberg musiał unieść Dakar trochę wyżej. Poziom wody podnosił się powoli ale nieustannie, teraz sięgał mu już do pasa.

- Tak. Tylko zdejmę tą cholerną suknię.

- Spokojnie. Myślę, że tu gdzieś musi być odpływ.

Nachylił się i rozerwał dół jej wąskiej sukni uwalniając nogi.

- Dasz radę?

Skinęła głową.

- Nie ma niebezpieczeństwa! Nie ma niebezpieczeństwa! - jeden z kelnerów ryczał przez zabrany hydraulikowi megafon. - Salę zaprojektowano tak, żeby nie mogła zostać zalana! Poziom wody nie podniesie się ponad...

- Schodami? - spytała Dakar.

- Nie. Za mocny prąd - Vanderberg zaczął holować dziewczynę w kierunku awaryjnej klatki. Podziwiał jej opanowanie, tym bardziej, że mógł je porównać z zachowaniem ludzi na sali. Wbrew rozsądkowi większość z nich gromadziła się pod przeciwległą ścianą byle dalej od akwariów z piraniami.

- Spokojnie - właściciel przejął megafon od kelnera. - Te szyby wykonano z marginesem bezpieczeństwa.

Vanderberg i Dakar od oznaczonego czerwonym napisem przejścia dzieliła jeszcze połowa sali. Brodzili w zimnej, kotłującej się wodzie, posuwając się bardzo powoli, ale było to lepsze niż próba płynięcia w najeżonej przeszkodami toni.

Jakiś barczysty mężczyzna z imponującymi wąsami na twarzy dobrnął do suchego jeszcze podium dla orkiestry.

- Uratuję panią! - wziął na ręce opierającą się wokalistę mocząc ją przy tym niemiłosiernie.

- Szyba akwarium jest bardzo mocna! Proszę zachować spokój. Na pewno nie pęknie... - rozległ się głośny trzask i brzęk tłuczonego szkła. Zdezorientowany właściciel spojrzał w tamtą stronę. - Cholera, a jednak poszła...

Barczysty wąsacz wykazując się świetnym refleksem puścił niesioną wokalistę i rzucił się wpław do wyjścia. Ludzie zaczęli wspinać się na stoliki, palmy czy podium. Ktoś siedzący na

ustawionej prowizorycznie piramidzie z krzeseł walił z rewolweru w wodę.

- Nie strzelać! Nie strzelać! - krzyczał uwieszony jakiejś gałęzi hydraulik. - Tu kąpią się ludzie!

- Płyniemy? - oczy Dakar wyrażały tylko trochę większy niepokój.

- Spokojnie. Nic się nie stanie...

Byli już prawie przy wąskim przejściu. Jeszcze kilka kroków i mógł podsadzić Dakar na podest metalowych schodów. Pomógł jeszcze wokalistce, która dotarła tu razem z nimi i wspiął się na wąskie stopnie.

Tłok i warunki w jakich przebiegała ewakuacja były takie, że dopiero po kilku minutach stanęli na ulicy. Vanderberg okrył gołe nogi Dakar własną marynarką. Jej materiał również był mokry ale nie miało to większego znaczenia. Wokół słychać już było sygnały nadciągającej straży a policjanci rozstawiali ochronne barierki. Ktoś zaraz powinien zacząć rozdawać koce.

Tuż obok stał zmartwiały właściciel restauracji. Musiał wydostać się z sali zaraz za nimi. Oparty o mur zdawał się nie widzieć niczego wokół.

- Jest pan ranny? - spytał Vanderberg.

Tamten podniósł zamglone oczy.

- I kto... Kto mi teraz uwierzy, że to nie były prawdziwe piranie... - szepnął.