O! A tu mamy coś bardzo innego. Ani jednego słowa dialogu. To rzadkie. A przy tym nie jest egzystencjalno-mętno-rozpaczliwym krzykiem młodej, a już udręczonej, duszy. Justyna "Mariel" Kowalska - wydaje się - coś widzi i tym czymś się dzieli. Nie dostąpiła przerostu formy nad treścią i odwrotnie. Wszystko zgrabnie nader wyproporcjonowane /Ach, jaki neologizm mi się wyproporcjonował!/. Justyno - piszemy, piszemy!

Uspokajałem dziewczynę, obiecując jej, że rychło zabiorę ją daleko od złych ludzi jacy ją otaczają. Scałowałem łzy z jej policzków i wędrując wargami po białym ciele, doprowadziłem ją do najwyższych uniesień. W odwzajemnionych pieszczotach ukryłem swój ból

O yeeeeesss! - Redakcja.

Copyright © by Justyna "Mariel" Kowalska, 1997

Justyna "Mariel" Kowalska

Kraina Cieni - Miasto Upiorów

Z chwilą przyjścia na świat pożegnałem się z nadzieją. Nie ma dla niej miejsca w Krainie Cieni, gdzie dane było mi zaistnieć. Dzień narodzin równał się z dniem śmierci. Od najwcześniejszych lat swojej egzystencji poznawałem uroki Miasta Upiorów, jedynego jakie znam i jakie istnieje w naszej Krainie. Wiem, że gdzieś są inne lądy. Kraina Przejścia, o której odkryciu marzył już niejeden, graniczy podobno z naszą Krainą. Nikt jednak nie wie jak szukać granic gdy Miasto nie chce wypuścić mieszkańców z gniotącego uścisku. Kraina Blasku, która jest tak odległa, iż istnieje w naszej świadomości jedynie jako mit. Podobno tam ukrywa się Dobro. Nikt nie był w stanie mi wyjaśnić czymże ono jest, ale każdy chciałby choć zerknąć na ten niepojęty skarb. Wiem tylko, że jest przeciwieństwem Zła, lecz czy istnieje coś poza Złem.

Przedmieście

Urodziłem się na Przedmieściu, tak jak i wszyscy. Dzieciństwo trwa tu krótko i w najlepszym wypadku kończy się szybkim dorośnięciem, ugrzęźnięciem w gnoju i brudzie świata. Większość kończy swój żywot po paru latach decydując się na samodzielne ukrócenie swoich mąk. Lecz to nie pomaga. Nim jedna chwilka minie, wraca przepływając otaczającą Miasto rzeką jako nowe, potępione istnienie, a czarne wrota zatrzaskują się za nim; od koszmaru życia nie ma ucieczki.

Teraz, gdy patrzę z perspektywy czasu, wydaje mi się, że Przedmieście nie jest tak okropnym miejscem jak pozostałe dzielnice Miasta. Panuje tu smutek, ale można odnaleźć wśród tłumu mniej stroskaną twarzyczkę. Na środku Przedmieścia stoi stary zamek, a w nim mieszkają mężczyźni uprawiający słowne czary. Czasem pozwalają bawić się dzieciom w ruinach dziedzińca. Na ogół spokojnie jest w przyzamkowej dzielnicy, tylko czasem przedostaje się tu mieszkaniec głębszych części Miasta, by przypominać o grozie beztroskiej ludności okolic. Kto zdrów przy zmysłach, ten nie marzy o opuszczeniu Przedmieścia; lecz istnieje coś, co pcha młodą duszyczkę ku przygodzie, pragnienie odnalezienia miejsca, które byłoby lepsze, ale w Krainie Cieni nie ma miejsca lepszego.

Brama

Gdy przyszedł na mnie czas, skierowałem swe kroki ku Bramie, która otwiera się tylko dla przybyszów, a oni w momencie jej przekroczenia stawali się na wieki mieszkańcami Miasta. Szukałem jakiejś dziury, przez którą mógłbym się przecisnąć, lecz nie dane mi było jej odnalezienie. Myślałem o tym, by się wspiąć na jej szczyt i w ten sposób przedrzeć się na drugą stronę, lecz Brama nie miała końca, ciągnęła się w górę i w górę, aż ginęła w kłębach czarnych chmur. Gdy oglądałem niekończącą się Bramę, której rozmiar studził młodzieńcze zapały, zauważyłem śmiałka próbującego odnaleźć jej koniec. Kiedy tylko wspiął się już dostatecznie wysoko, nadleciał jednooki kruk i ze skrzekiem strącił uciekiniera z wyżyn, by ten ku przestrodze wylądował u moich stóp.

Jako, że poznałem już wszystkie zakamarki Przedmieścia, a nie mogłem wydostać się z Miasta, postanowiłem wyruszyć w jego głąb, by szukać tam dla siebie miejsca.

1.

Oślepiało mnie czerwone światło, ale potykając się, szedłem dalej. Moje oczy powoli przyzwyczajały się do męczącego blasku. Wtem coś się na mnie rzuciło. Obłapiło mnie małymi rączkami i zdarło poniszczone już szaty. Była to cudowna istota, która wprowadziła mnie w tajniki rozkoszy. Zrozumiałem, że szczęście jest możliwe; pokazały mi to jej oczy, jej włosy, jej dłonie, biodra i piersi. Wkrótce potem zniknęła. Szukałem jej nadaremnie przez wiele długich dni. Zrezygnowany poddałem się magii tego miejsca, poszukując zaspokojenia w łonach tamtejszych kobiet. Zadawałem im ból, gryzłem do krwi lepiące się od potu obrzmiałe sutki, drapałem ich pośladki, biłem po twarzy i karku, wyrywałem potargane włosy; miałem pretensję, że nie były Nią. Przewalałem się po ulicach legnąc wśród nagich ludzkich i zwierzęcych ciał. Żyłem w bolesnej rozkoszy orgii. Zatapiałem się w cierpieniu. Nie mogłem dłużej tam przebywać. Odetchnąłem, pozostawiając za sobą lubieżną czerwień.

2.

Dołączyłem do grupki wychudzonych wędrowców, którzy podążali do miejsca, gdzie nie musieliby się martwić o jadło. Wkrótce dotarliśmy do jakże upragnionego celu. Usiedliśmy przy wielkim stole, usytuowanym na środku wielkiej pustyni. Był tak zastawiony, iż nie pozostał nawet skrawek na położenie solniczki. Ucztowaliśmy przez kilka dni, a jedzenia nie ubywało. Przybrałem na wadze. Moi wygłodzeni towarzysze kosztowali każdej potrawy, łapczywie rzucali się na każdy kąsek. Ich brzuchy rozdymały się, grożąc nagłym pęknięciem.

Zaspokoiwszy swój głód, zaczynałem odczuwać nudę. Wyruszyłem w drogę, opuszczając biesiadników, których tłuste nogi nie mogły przejść choćby trzech kroków. W pewnym momencie odwróciłem się, chcąc ostatnim spojrzeniem pożegnać moich przyjaciół. Zobaczyłem, jak gwałtowny wiatr zrzucił ich z krzeseł, przywalając niedojedzonymi resztkami. Wygłodzone hieny, koczujące w pobliżu, rzuciły się na ich nabrzmiałe twarze, myląc je z kawałkami mięsa. Odszedłem bez żalu.

3.

Dotarłem do dzielnicy, w której strojne dworki otoczone były wianuszkiem walących się ruder. Widziałem, jak bogate kobiety, przystrojone w kiczowate suknie, falbanami uwodziły wyperfumowanych mężczyzn, którzy i tak woleli tracić swe fortuny na rzecz dziwek. One zaś rekrutowały się z biednych chałup. Były poniżane przez całe życie, wszystkie chwile poświęcały na pracę w brudzie, do której były zmuszane przez mężów żałujących im grosza, jakiego mieli pod dostatkiem w swoich sakiewkach.

Skąpi mężczyźni napadali na bogatych, bili ich i katowali, by potem przyjmować ciosy od swoich ofiar. Kobiety wydłubywały paznokciami oczy swoim przeciwniczkom. Trwała nieustająca wojna między klasami. To nie było miejsce, którego poszukiwałem.

4.

Przez kolejną dzielnicę ledwo przeszedłem. Gdy wkroczyłem w jej pierwsze ulice, poczułem złowrogie spojrzenia. Potem ktoś rzucił we mnie kamieniem, potem ktoś drugi i tak wszyscy zaczęli mnie bombardować. Uciekałem przed rozwścieczonym tłumem; szczuty przez psy chowałem się w zaułkach. Lecz i tam nie mogłem zaczerpnąć tchu, bo odnajdywały mnie kobiety i opluwały mą twarz. Cudem udało mi się pozostawić śmierć za plecami.

5.

Przegnany przez nienawistnych ludzi, znalazłem się na cmentarzu, wśród spustoszonych grobów, w których leżały rozkładające się ciała. Szabrownicy łamali krzyże i okradali grobowce. Nekromanci wykradali porzucone przez życie ciała, o które wykłócali się żądni gwałtu dewianci. Widziałem rozłupane czaszki, z których wylewał się spleśniały mózg, w jaki wwiercały się wygłodzone larwy. Te potworne obrazy wywołały mdłości i pozwoliły niestrawionym resztkom z niedawnej uczty ponownie ujrzeć światło dzienne. Rozsrożony, przegnałem hieny cmentarne i wykorzystałem niedogasłą jeszcze (o dziwo) świeczkę do podpalenia cmentarzyska. Ogień niszczył gnijące zło nekropolii tudzież pogarszał stan wcześniej zadanych mi ran.

Oddaliłem się, by popatrzeć na swoje dzieło, dzięki któremu po raz pierwszy poczułem dumę. Wtedy odnalazłem swój cel. Zapragnąłem niszczyć otaczające mnie zło i jeśli nie odnaleźć, to stworzyć miejsce, do którego nie miałoby wstępu. Wówczas jeszcze nie wątpiłem we własne siły, tak jak teraz. Z odzyskanym zapałem ruszyłem dalej.

6.

Cmentarz oddziela od kolejnej dzielnicy rzeka, przez którą zmuszony byłem się przeprawić. Odór krwistej wody drażnił me nozdrza niemiłosiernie. Zwodniczy nurt usiłował porwać w wiry moje nędzne ciało, które w desperackim buncie nie dało się połknąć żywiołowi. Wydostałem się na brzeg i wyczerpany padłem na ziemię.

Obudził mnie kobiecy lament. Spostrzegłem, że leżę na twardym materacu w czyjejś chacie. Przy stole siedziała piękna niewiasta, której drobne ciało przypomniało dawną przyjaciółkę. Mimo znużenia, podszedłem do niej i pogłaskałem po małej główce. Spojrzała na mnie zlęknionymi oczkami i z drżeniem w delikatnym głosie wyznała mi przyczynę swojego rozżalenia. Jej siostra od kilku dni nie pojawiła się w domu, a jej szwagier poszukując zaginionej żony, odnalazł tylko mnie. Dziewczyna bała się, że i on zaginął, a jeśli nawet nie, to nie uniknie kary, gdyż udzielił pomocy obcemu. Bała się, że sama nie uchroni się przed gniewem despotycznych władców. Byłem zdziwiony, że okazanie łaski choremu podróżnikowi może być tak niebezpieczne, ale władza tej części miasta w każdym uczynku potrafiła odnaleźć powód do kary. Ja, na przykład, mogłem być szpiegiem. Uspokajałem dziewczynę, obiecując jej, że rychło zabiorę ją daleko od złych ludzi jacy ją otaczają. Scałowałem łzy z jej policzków i wędrując wargami po białym ciele, doprowadziłem ją do najwyższych uniesień. W odwzajemnionych pieszczotach ukryłem swój ból.

Gdy zmęczeni odpoczywaliśmy w jej łożu, do komnaty wdarło się trzech tęgich mężczyzn. Pobili i związali nas. Szarpiąc zaciągnęli przed oblicze radcy. On odciągnął ukochaną ode mnie. Bił ją i wyzywał. Mówił, że jest jego nałożnicą i nie ma prawa sprzedawać się komuś innemu niż on i jego przyjaciele. Potem zmusił mnie bym patrzył, jak brutalnie w nią wchodzi. Postanowił ukarać ją. Rozkazał straży zająć się jej sponiewieranym ciałem. Czerpał dziką rozkosz, patrząc, jak gwałcą ją jego ludzie, łechtał się moim cierpieniem. Zabrano mnie do lochów grożąc podobnymi katuszami.

Z przerażenia nie byłem w stanie nic zrobić. Płakałem jak dziecko. Do tej pory myślałem, że poznałem już wszelkie zło. Odnalazłem w Niej radość, która została zabita przez najokrutniejsze zło. Zrozpaczony tłukłem głową o mur. Wszedł do mnie jeden ze strażników i przyglądając się moim mękom, ulitował się. Nigdy nie spodziewał się, że na tym świecie kiedykolwiek wykiełkuje tak wielkie uczucie. Nie przypuszczał, że ktoś może być do niego zdolny. Wzruszony strażnik nakarmił mnie, odział i wskazał drogę ucieczki. Byłem zrezygnowany, wręcz siłą zostałem wypchnięty z więzienia.

Nie spiesząc się szedłem przed siebie. Dotarłem do imponujących rozmiarów żywopłotu. W jego ostrych cierniach byli zaplątani ludzie. Pragnęli śmierci, lecz silne gałęzie krępowały im ruchy. Błagali bym im pomógł, lecz obojętne były mi ich losy. Mówili, że nawet ptaki nie pozwalają im umrzeć choćby z głodu. Wrzucają im do gardeł jedzenie, korzystając z chwil, gdy ci skamlą o śmierć.

Sam zacząłem zastanawiać się nad swoim życiem. Postanowiłem ominąć krzaki, które mogły, wiążąc mnie, sprawić, że moje męki trwałyby wieki. Powlokłem się nad rzekę. Jeszcze raz przyjrzałem się swojej sytuacji i nie odnalazłszy niczego, co mogłoby mnie powstrzymać, rzuciłem się w jej odmęty. Słona woda wbrew mojej woli wyrzuciła mnie na mokry piasek. Widząc, iż moje trudy w samounicestwieniu były nadaremne, wstałem.

Zdołałem zrobić tylko kilka kroków, gdyż gorący piach prażył mi stopy. Spojrzałem przed siebie. Na czerwonych z gorąca wydmach leżeli ludzie. Słyszałem ich krzyki, w których roiło się od przekleństw dla wszystkiego. Nie szczędzili złych słów nawet dla siebie samych. Starali się chować głowy w piasku, chroniąc je przed spadającymi kulami czerwonej lawy. Niektórzy próbowali uciekać przed ognistym deszczem. Ich ciała okryte strzępami przypalonych szat, narażone było na dotkliwe poparzenia.

Wróciłem do rzeki, która mnie wypluła, by jej brzegiem kontynuować wojaż. Do wody wskakiwali mężczyźni i robili ze sobą rzeczy jakie ja robiłem z moją ukochaną. Nie był to zaskakujący widok. Po jakimś czasie spokojny strumień przemienił się w gwałtowny wodospad. Długo walczyłem z pragnieniem, by do niego wskoczyć. Schodząc wydrążonymi w skale schodkami, zauważyłem wystające spod kamieni ludzkie stopy przypieczone przez ciemne, aczkolwiek uciążliwie gorące słońce. Postanowiłem niczemu się nie dziwić. Tyle osobliwych rzeczy widziałem podczas swojej niedługiej wędrówki; szukałem już tylko spokoju.

7.

Dotarłem do niższych partii przeklętego Miasta. Wodospad wpadał w jezioro. Usiadłem nad jego czarnym brzegiem. Obok mnie jakiś człowiek usiłował sprzedać młodą dziewczynę urodziwemu chłopcu. Nim jednak zdążył dobić targu, nadbiegli strażnicy i okładając pejczami, przepędzili trójkę. Lękając się o własną skórę, wkroczyłem na most, którym próbowałem przejść, nie zauważając kilku osób taplających się w jeziorze pełnym kału. Wszedłem pomiędzy budynki, gdzie cicho snuli się ludzie. Jednak co pewien czas ktoś wybuchał krzykiem, ujawniając swoje prorocze wizje. Krzyk ten opowiadał najczęściej o upadku Miasta, o fali, jaka je zaleje i nieuchronnej zagładzie jego mieszkańców. Radowałbym się wielce, mając pewność, że przepowiednia się spełni. Tego świata nie można uratować przed cierpieniem inaczej niż zsyłając na nie jeszcze większe. Ominąłem sadzawkę pełną smoły. Wrzuceni do niej siłą ludzie usiłowali wmówić sobie i innym, że kąpią się dla przyjemności w czystym jeziorze.

W najbardziej zaludnionej części tej dzielnicy roiło się od złodziei, na szczęście nie miałem nic, co warto byłoby ukraść. Mieszkańcy bronili się przed nimi, chowając węże w kieszeniach płaszczy z pozłacanego ołowiu. Trudniono się tutaj przeważnie doradztwem, które chyba nie było najdoskonalsze, skoro gabinety oblegane były przez rozwścieczonych klientów, wśród których nie brak było i podżegaczy. Ci, którzy nie zajmowali się doradztwem, robili modne ołowiane płaszcze, które potem usiłowali sprzedać jako złote.

Jako, że dzielnicę opanowały groźne choroby, opuściłem ją, chcąc uniknąć zarażenia którąkolwiek z nich.

8.

Dotarłem do zamarzniętego jeziora, w którego skorupę wtopiły się martwe ciała. Obawiając się, że pod wpływem pęknięcia lodu dołączę do grona zimnych topielców, przyśpieszyłem. Stanąłem u stóp lodowego pałacu. Nie zostałem wpuszczony do środka, gdyż tylko wybrani mają tam wolny wstęp. Mieszka tu król Miasta Upiorów. Siedzi na szklistym tronie i drapiąc się po oszronionej bródce, wymyśla nowe "udogodnienia" dla swych podwładnych.

Po moich naleganiach wyznaczono mi audiencję za kilka lat, które postanowiłem przeczekać w ostatnio zwiedzanej dzielnicy, oczekując, że najgorszy etap epidemii minął. Nie mam już sił, by teraz spróbować wdarcia się do zamku. Wrócę tu w wyznaczonym terminie. Może odzyskam wtedy siły, może na nowo obudzi się we mnie pragnienie, które zmusi mnie do walki ze złem. Może przyszłość mi wskaże drogę ku mitycznym krainom, w których jest być może lepiej niż tu - w Krainie Cieni.

18 sierpnia 1997, 2078 slowa, Justyna "Mariel" Kowalska