Copyright © by Marcin Kuźniak
Marcin Kuźniak bezludne Wieżowce --------------------- WSZYSTKO dryfuję w gęstej atramentowej czerni staram się utrzymać twarz ponad powierzchnią ciemnego lustra - bywa że wynurzam tylko usta lub nos by oddychać móc zastygam w bezruchu : Ja, zmarszczka na tafli Nie chcę się ruszać - nigdy nie chciałem rozumieć ruchu *** nie wiem co jest tam gdzie mnie nie ma chyba nic oczy utraciłem już dawno dawniej niż wzrok nawet na co komu oczy - wszędzie to samo bajoro w magicznej grocie *** wiem, że są też inni czasami zderzam się z nimi niesiony prądami złośliwej czerni zbywamy ten fakt milczeniem zakłopotanym. czasem słyszę ich oddechy nieraz myśli pamiętam też krzyk krótki urwany obcy o zardzewiałym ostrzu. Rysa na szkle. *** tam, wysoko coś jest na pewno zawsze kropli pluśnięcia cichy cios spada jest już znika... wciąż miarowo wciąż szarpiąc na strzępy delikatną tkaninę duszy Nadal walczę by własnoręcznie jej nie spruć pustej pajęczyny *** często zastanawiam się co jest pod nami - tam - na dole na dnie kałamarza ----------------- krew krew krew gorące k p l k w o e r r i rozpryskują się na twarzy bólem i słonym szczęściem (ciemne pomieszczenie : szklana, z ciemnego szkła, kula głowy wewnątrz kąt w kącie na podłodze cicho skulone w ukryciu - bycie z dziur oczodołów spod sufitu dwie ostre smugi żyletki jasności rozcinają rozdzierają ciemność iskry słów płonącym kurzem odrywają się od ostrzy) w ręku zimny kawałek hartowanej stali dodaje pewności uspokaja ściskając mocno wznoszę go ku twarzy czerwone chmury na horyzoncie drapieżnie suną po żelaznym niebie zostawiając brudny ślad rdzy zbliżając się szybciej niż śmierć broczą obficie krwawym deszczem zakrywają słońce którego obdarte ze skóry zwłoki ciskają na oślep błyskawicami bólu niebo pokryte skrzepem puchnie nadyma się natęża ostatnie siły by naraz bluznąć gradem gradem dziecięcych główek które spadając śmieją się szaleńczo wszystkie z wyjątkiem tych które krzyczą a krzyczą wszystkie oprócz tych śmiejących się uderzają o ziemię bryzgając strzępami mózgów a z nimi głuchy odgłos pękających orzechów ocieram mokrą twarz i podnoszę jedną z nich (taką w lepszym stanie) poznaję że to moja patrzę na siebie bezmyślnie (równe cięcie w połowie szyi brzegi rany lekko postrzępione krople spienionej posoki usta poruszają się mechanicznie jak u ryby leżącej na piasku) wzruszony do głębi nachylam się by złożyć sobie na czole gorący pocałunek czuję że tak trzeba jednak w ostatniej chwili twarz wybucha śmiechem i rozsypuje się w pył kłujący igłami w oczy krzyczą strup horyzontu a krople krwi spadają z chmur na twarz która jak wysuszona ziemia wchłania spija je i rodzi mięsożerne kwiaty wzywające śmierć z jej domeny nieśmiertelnej lądujący spadochroniarze patrzę na północ trzecia część morza stała się rdzą siódma pieczęć dynda na zerwanej nici demony wychodzą na powierzchnię na żer wszystko płonie krzykiem dzieci kobiet jękiem starców dlaczego *** patrzę przed siebie matka moja nicość w mroku nocy zrodziła dziecię ciemności szukające swego miejsca kryjówki w pełnym złudzeń świecie *** i słyszę Głos : stań na baczność na przekór wszystkiemu i kontroluj kontroluj swą schizofrenię pluń na wszystko i poczuj się Bogiem . *** bąble wypełnione posoką mydlane pękają czerwień na mych dłoniach chłodnych trzymanym ostrzem pewnych stalą unoszę rękę : zabić zaszlachtować prześladującą mnie twarz klinga zaczepia o fałd przestrzeni (dźwięk prutej trrrrrkaniny) rozdziera otwó r a w nim pustka - ciemność pełna strachu i niepokoju szary pokój z widokiem szarym czemuż śmierć zawsze okrywa świat mrokiem gdy staje naga i gotowa przede mną ma mnie nie rani Miasto? czy to jest w porządku to chyba nie koniec |