Prezentujemy kilka recenzji książek - chwilowo w dziale "Film", żeby nie przebudowywać numeru. Ale dział recenzji książek powstanie niebawem :-)
Wielbiciele obcości (w sensie ras) tworzonych przez McCaffrey powinni być
usatysfakcjonowani. Tym razem mamy do czynienia z trzema rasami obcych.
Ludźmi, 'Diniami oraz Rojem. Nie, nie myle się mieszając w obcość także
ludzi. Bo w dalekej (jak można domniemać) przyszłości i ludzie podlegli
pewnym zmianom, które dla nas, współczesnych, mogą okazać się pewną bariera
w pojmowaniu. Otóż ludzkość przyszłości zaczęła rozwijać tzw. Talenty -
(w szczególności termin ten tyczy się także utalentowanych jednostek) czyli
genetycznie uwarunkowane umiejętności telekinezy, telepatii i zdalnego
odbierania uczuć. Posiadanie Talentu było chlubą, a zarazem wystawialo
posiadacza na wieczną służbę matece Ziemi. Unia pomiędzy ludźmi, a 'Diniami
toczy się wokół wojny prowadzonej ze statkami-Rojami, jeszcze jedną grupą
obcych zasiedlającą każdą zdatną planetę, niezależnie od protestów tubylców.
We wspólnej walce o prymat we Wszechświecie główną rolę odgrywają ludzie. I
nie ma tu ani rozbłysków laserów, a jedynie połączona siła telekinezy
kilkuset Talentów, spychająca statki-Roje w czułe objęcia gwiazd.
Bliżej nieokreślona, dosyć bliska przyszłość. Głowny bohater, Warren Ramsay
wraz ze swoim przyjacielem wyjeżdża z uporządkowanego, eleganckiego świata
prosto w środek strzeżonej przez wojsko Strefy, by zbadać powstające w jej
obrębie nowe dialekty. Ot taki stalker, poszukujący wiedzy. Wyprawa w świat
okolony wojskowym pierścieniem już od samego początku pełna jest pechowych
przygód. Najpierw, tuż po przekroczeniu granicy strefy samochód pod
niewprawnym okiem kierowcy ulega uszkodzeniu przy zjeździe z rampy samolotu.
Dopiero przekupstwa pozwalają dwójce podróżników wypożyczyć wojskowy pojazd
i ruszyć dalej. Pozbawieni map i wojskowej opieki szybko gubią się w
wyludnionej strefie, a samochód koniec końców w efektownej pionowej pozycji
ląduje w rzece. Cadish postanawia wrócić do bazy wojskowej pieszo, zaś
Warren Ramsay rusza dalej, w głąb strefy. Wkrótce trafia na kogoś w rodzaju
księdza-motocyklisty. Od tego momentu powieść niemal bez przerwy toczy się
wokół ok. 60-motocyklowej grupki nomadów-harleyowców. Nie brak tu
efektownych scen batalistycznych związanych ze zdobywaniem paliwa
(najłatwiej napaść i okraść mieszkańców), szalonych seksualnych ekscesów
toczących się na siodełku rozpędzonego BMW, a zakończonych efektownym
orgazmem w środku rzeki. Nie to jednak jest najciekawsze w owej opowieści.
Bo każdy przyzna że takowi nomadowie z góry skazani są na wymarcie -
pozbawienie paliwa i zanikającej na terenie strefy techniki. Ciekawa jest
raczej ewolucja głównego bohatera (w przeszłości, jako dziecko związanego z
cyrkiem i szalonymi jazdami na kole śmierci), który błyskawicznie odrzuca
cywilizację, cieszy się szalonym pędem motocykla połykającego kilometry.
Właściwie w tym miejscu autor powinien definitywnie zakończyć powieść.
Tymczasem pokusił się o zakończenie w stylu Dicka, tworząc dziwaczna,
odrealnioną sektę; grupę ludzi będących pod psychiczną presją omamów jednej
osoby. Zakończenie powieści też nie jest do końca jasne - ale już na pewno
nie tak ciekawe jak sam proces ucieczki Ramsaya od cywilizacji.
Aż trudno uwierzyć, że jako reklamówka tego czytadełka, na okładce widnieje
cytat z Locusa: "Najbardziej obiecujący debiut roku". Bo historyjka
momentami jest tak banalna, że aż zęby bolą. Tymbardziej, że na 50 stron
przed zakończeniem właściwie jest już jasne co się stanie. Mamy tutaj
niewielki, sprowadzony do kilku miejsc (dom maga Gylyrendena, pobliskie
miasteczko z targowiskiem i gospodą, posiadłość Lorda Rochestera, Królewski
Gaj) świat, w którym pierwsze skrzypce wiedzie adept sztuki magicznej Aubrey
- skierowany przez niejakiego Cyrila na naukę do maga Gylyrendena. Uczeń
docierając do pobliskiego domostwu maga miasteczka dostrzega jakiś mur
niechęci wśród mieszczuchów, zabobonny lęk przed wszystkm, co wiąże się z
Gylyrendenem. Na miejscu - też nie jest ciekawie. Pan domu gdzieś wyjechał,
na powitanie niechętnie wychodzi mu Lilith (żona maga) oraz udziwaczniona
służba - kosmaty Orion i mrukliwa Arachne, a sam dom... cóż wiecej w nim
kurzu niż ludzi. Wszyscy, na czele z Lilith wydają się Aubreyowi jacyś obcy
i nie na miejscu. Resztę podpowiada tytuł. Chodzi o magię szczególnego
rodzaju. Mianowicie o możliwość zmiany kształtu. Dostrzegając w odmienności
Lilith piękno Aubrey zakochuje się w niej i pragnie poznać jej tajemnicę.
Oczywiście wszystko dobrze się kończy, większość bohaterów tej opowiastki
wraca na swoje miejsca. Trudno polecać mi komukolwiek to czytadło. Jedyna
ciekawa rzecz to obrazowo przekazane przemiany z człowieka w inne istoty i
na odwrót, oraz (jak to w fantazy bywa) dosyć zgrabne i tęskne nawiązanie do
rosnących w lasach drzew.
Jedną z najnowszych gałęzi fantastyki jest technothiller oraz pośrednio
związane z tym gatunkiem zabawy w wirtualną rzeczywistość, oczywiście z
nieodłącznymi hackerami w środku (a to już coś bliskiego Cyberpunkowi). Któż
z wielbicieli SF nie oglądał prześlicznych scenek w Kosiarzu, Johnym
Mnemoniku, czy też nie zaczytywał się w Neuromancerze, albo z wypiekami na
twarzy śledził przygody (niedawno reemitowane w Polsacie) zagubionej w sieci
(właściwa nazwa przetłumaczonego nie wiadomo dlaczego na System filmu brzmi:
The Net) Sandy Bullock. A teraz zderzenie z twardą rzeczywistością. Kukułcze
Jajo to jak najbardziej opowieść o hackerach (Uwaga - w książce autor
pokusił się o spolszczenie tego terminu na haker), nieco już pokryta kurzem,
gdyż współczesna zabawa w hackowanie stała się znacznie bardziej
skomplikowana. To powieść z czasów, gdy Internet składał się niemal
wyłącznie z różnych odmian unixa i Vaxa. I na większości z nich, te same,
systemowe dziury stały otworem dla hackerów. Cliff Stoll opowiada tu swoją
historię, która zdarzyła się z górą 20 lat temu. Po nitce do kłębka prowadzi
nas od drobnych błędów w systemie rozliczeń wykorzystania czasu procesora,
aż po uchwycenie hackera. Kukułcze Jajo to zapis żmudnej pracy początkowo
laika uczącego się działania systemu operacyjnego, wykrywania nielegalnych
furtek, który stosuje wszelkie dostępne mu środki (poczynając od podpinania
drukarki na port komunikacyjny, przez który płyną dane, a kończąc na
telefonach do CIA, FBI i innych tróliterowych służb porządkowych). I tak z
laika robi się ekspert.
|