Prezentowany tekst powstał w 1982 roku (tak, tak, wtedy też istniała cywilizacja na planecie Ziemia, choć o Internecie się nikomu w PRL nie śniło...). Opowiadanie było czytane przez Adama na LOFie w stanie wojennym, który to LOF przeszedł do historii z dwóch powodów:
    - Po pierwsze: dziewczyny postanowiły się zemścić na nas za robione im kawały i obwiązały nasz domek sznurkiem, na którym zawiesiły skarpetki, tak, żebyśmy wyjść zeń nie mogli (kawał się nie udał - ponieważ była rocznica powstania Solidarności, szef kempingu zdjął sznurek i skarpetki nad ranem, bo sądził, że to prowokacja polityczna - dziewczyny miały spore trudności z odzyskaniem skarpetek...
    - Po drugie: Drzewiński przeczytał opowiadanie, w którym kosmici zaatakowali Ziemię i zniszczyli wszelkie nasze siły zbrojne za pomocą telepatii. Biały Dom w Ameryce uratowały jednak importowane z Polski oddziały ZOMO. Ginąc w finale, szef obcych zrozumiał, że ZOMO nie da się zniszczyć za pomocą telepatii ponieważ... do kontaktu telepatycznego... potrzebne są DWA umysły... a nie jeden! (lud na kepmingu bił Drzewińskiemu brawo - takie to były czasy)...
    
Resztę Autor wyjaśnia w posłowiu.
    
Copyright © by Adam Cebula, 1982, 1999.
    
Adam Cebula
    
Cały Teofil.
    

         Teofila wezwali państwo. Wiedział co się święci, ale nie martwił się. Był doświadczonym kotem i wcale nie obawiał się stracić służby. Jego sława dotarła do najdalszych granic miasta i nie raz przychodziły do niego delegacje z uniżonymi prośbami, by przepędził gryzonie z jakiegoś magazynu, czy sklepu. Nie raz już mu proponowano, zawrotne, jak na kota sumy, kuszono propozycjami stałej pracy, i innymi - o których nietaktem byłoby wspominać. I wszystka to dlatego, że nad Teofila nikt nie znał lepszego fachowca, równie solidnego, równie bogatego w wiedzę,. pomysły i doświadczenie. Teofil rzadko brał zlecenia, co powszechnie denerwowało otoczenie, może przede wszystkim dlatego; że nikt nie mógł zrozumieć, jakim kluczem kierował się wybierając tych szczęśliwców, którym zgodził się pomóc. Krążyły na ten temat najróżniejsze, najbardziej fantastyczne legendy. A sekret w gruncie rzeczy był prosty: Teofil nie lubił mieć przy sobie zbyt dużo pieniędzy. Bo to i okraść mogą, 1 tłuszczem się obrasta, i w ogóle bogactwo kotu szczęścia nie daje, bo przeszkadza w spaniu i kontemplacji. Przyjmował więc pierwsze zlecenie jakie mu się trafiało, gdy już źle stał finansowo i ewentualnie następne, aż do sumy, jaką pozwalał sobie zarobić w ciągu roku. Rozchodziła się wtedy wieść, że Teofil znowu pracuje, i ponieważ petenci w obawie by ich nie odprawił z kwitkiem, dawali mu bardzo wysokie , sumy, zwykle któraś tam przekraczała ową górną granicę - kot przyjmował jeszcze to zlecenie; a następnego już nie i oczywiście nie nic robił potem przez dłuższy czas. Ostatnio, to już w ogóle nie zajmował się gryzoniami, a to dlatego, że otrzymywał honoraria za pracę o sformalizowanaj teorii fenomenologii wiosennych wróbli. Był więc Teofil osobistością i właściwie nie wiadomo dlaczego mieszkał cały czas u państwa. Przecież stosunki z nimi układały się nie najlepiej. Denerwowali się, że ma taki szacunek w mieście że tyle umie, że jak go o coś zapytać, nawet takiego, że nie powinien wiedzieć, to wie, i czyta takie książki, że tylko profesorom przystoi się nimi zajmować, i że wreszcie / to najgorsze/ nie szanuje pieniędzy, a właściwie nie - szanuje, tylko nie zarabia ich tyle ile by mógł: Wszystko to sprawiało, że państwo musieli się przekonywać, że Teofil jest u nich na służbie, jednak ich słucha, i zaganiali go, mycia naczyń, to do , zamiatania kuchni, a także - rzeczy, zupełnie nie licujących z godnością uczonego i statecznego w wieku kota.
     Szczerze mówiąc wszystko to nie było niczym szczególnym. Zamiast denerwujących opisów szykanowania kota w butach wystarczyłoby powiedzieć, jak ciężkie i czarne i błyszczące stały w tym mieszkaniu meble, choć stare, bo ze spadku. Wystarczałoby zobaczyć kredens z poobtłukiwanymi figurynkami z porcelany, albo panikę przy przenoszeniu skarpety pełnej nominałów różnych banków centralnych na świecie, by wszystkiego się domyślić. Wystarczyło podejść pod ciężkie, pomalowane na olejny orzech drzwi i poczuć zapach rozdeptanych kapci państwa, by wszystkiego się domyślić. Dziwna była w tym wszystkim postawa kota. Ale bez niej nie mogło by się zdarzyć, to co zaszło.
     Teofil wszystko to dobrze rozumiał, wiedział że niektóre prace pani polecała mu złośliwie, ale zawsze z benedyktyńską cierpliwością i franciszkańską wyrozumiałością robił, co mu kazano, nigdy się na nic nie skarżąc. Zawsze jednak odmawiał wszelkich usług na rzecz innych, bo wiedział, że państwo chcą na nim zarobić
     Robił to grzecznie tłumacząc się najróżniejszymi przyczynami obiektywnymi. Ale ostatnio stosunki z państwem ochłodły szczególnie. Teofil odmówił wprost i kategorycznie: Kilkakrotnie już nachodził go jakiś niewyraźny człowiek, hodowca kotów, zainteresowany nim, jako niezwykłym materiałem genetycznym. Nie było się czemu dziwić, Teofil, jak na kota, wyglądał, jak olbrzym, ale był przecież kotem w butach. Długo tłumaczył to hodowcy, ten jednak niczego nie chciał zrozumieć i uparł się musi mieć nasienie Teofila, a on też postawił się twardo i hodowca odszedł z niczym.
     Nie zrezygnował jednak, Wykombinował, że skoro kot mieszka u państwa tak długo mimo że państwo tak go źle traktują to muszą coś mieć na niego, albo sam Teofil ma w tym jakiś interes, i poszedł prosto do nich, by pośredniczyli. Ale i tym razem kot zdecydowanie odmówił. Hodowca znowu przyszedł i znowu odszedł a niczym. Obiecywał państwu sporo pieniędzy i nie dziwota, że ich stosunki z Teofilem tak się pogorszyły. Lecz ten, kiedy otrzymał wezwanie przygotował się jak zwykle: ubrał białą koszulę, czarny garnitur i starannie wyszczotkował wąsy. Jak było do przewidzenia państwo postawili sprawę twardo: Albo umowa z hodowcą, albo Teofil wyniesie się do jutra, do wieczora. Na próżno próbował im zwrócić uwagę, że to czego chce hodowca, to nieetyczne, że nie ma sensu bo wiadomo, że koty w butach nie rozmnażają się,
     tylko są, że wreszcie jest to dla niego samego poniżające, czego już państwo zupełnie nie mogli zrozumieć. Rozeszli się, z zamiarem odbycia jeszcze jednego spotkania wieczorem dnia następnego.
     Teofil wiedział że musi odejść. Nie było najmniejszego sensu prowadzić dalej dyskusji. Państwo nareszcie znaleźli okazję żeby go poniżyć, i nie miał najmniejszych wątpliwości - zamierzali ją wykorzystać do końca. Co robić? Pozbierał wszystkie swoje graty do starej walizki, tej samej z którą 'kiedyś tu przyszedł, książki spakował do paczki, i jak przyzwoity kot położył się spać. Zdecydował, że jutro się zastanowi, co robić dalej. Był co prawda listopad, mglisty i zimny, ale Teofil był pewien, że znajdzie dla siebie jakiś kąt. Znał sporo ruder i strychów, tak że wiedział gdzie można przycupnąć do czasu aż coś znajdzie. Wyznawał zasadę że nie należy się martwić o jutro. Na ogół, jak twierdził w normalnym świecie łatwo znaleźć warunki do wegetacji choćby, a to mu wystarczało.
     To daje swobodę i wolność postępowania - mawiał. Następnego dnia miał pecha. Z samego rana. Nieostrożnie przechodził obok pani i ta oblała go wodą. Bynajmniej nie był z tych kotów, które się panicznie boją wody, ale nie bardzo miał się gdzie wysuszyć. Chodził więc mokry i starał się przynajmniej chować przed przeciągami. Powinien wyruszyć na poszukiwanie nowego, ciepłego kąta, ale nie mógł, bo był mokry. Koło południa kichnął.
     - Oj, może być niedobrze. - pomyślał. I nie miał najmniejszego żalu do pani, przecież to on przechodził nieostrożnie obok niej. Koło pierwszej po południu stwierdził, że jest chory. Było to bardzo niedobre. Zwłaszcza, że wieczorem musiał się wynieść. Rozpakował więc swoje torby, zażył jakąś aspirynę, położył się, i myślał, jak dobrze jest w ciepłym łóżku, gdy jest się chorym. Kiedy przyszedł wieczór, Teofil czuł się nadal nienajlepiej. Ubrał jednak najlepszy garnitur i poszedł do państwa. Na dworze, jak to w listopadzie było zimno i mglisto, wiał wiatr.
     - Bardzo nieprzyjemnie - pomyślał. Zupełnie mu się nie chciało wynosić, - Tyle u nich byłem - pomyślał - powinni mi pozwolić zostać chociaż jeszcze tę noc. Rozmowa z państwem nie była przyjemna.
     - Wygonię szczury od państwa Z. - proponował. Nie pomogło.
     - Zrezygnuję z miski mleka. - Nic. Stwierdził że nie ma co robić dalszych ustępstw choć ani trochę mu się nie chciało odchodzić.
     - To czy mogę zostać choć tę noc?
     - To był niedobry krok, którego kot chciał u- niknąć bo państwo wyczuli, że ma kłopoty. Nie zgodzili się. Krzyczeli na niego że jest okropny i ma się wynosić. - Mogę państwu zagrać na gitarze i zaśpiewać..- Często go chcieli na to namówić, więc może dadzą się skusić? Nie chcieli go słuchać.
     - Oddam swoja butelkę śmietany... -
     - - Albo umowa z hodowcą, albo za drzwi.
     - Trudno. Włożył płaszcz do kieszeni wsadził tę pogardzoną butelkę ze śmietaną zebrał książki wziął gitarę, walizkę. I ruszył w świat. Na dworze było naprawdę zimno i wiał wiatr więc okręcił się szalikiem i otulił płaszczem.
     - Gdzie iść,? - Właściwie miał zamiar ruszyć gdzieś do jakiegoś domu, ale gdy znalazł się na ulicy, na której mieszkali jacyś znajomi zatrzymał się. -
     - Głupio tak- pomyślał. - Głupio i pora nieodpowiednia i dzień powszedni i jak wejść z tymi walizkami i gitarą?
     Ruszył więc dalej medytując, co robić. Tak naprawdę wiedział że nic nie da się wymyślić. Szedł więc wolno, niby zastanawiał się, a tak naprawdę oglądał samotnych przechodniów. Zauważał los mokrych i ubłoconych liści przewracanych przez wiatr, które wcale już nie chciały latać w powietrzu. Podziwiał wystawy sklepowe, na których leżały suche i miękkie bele materiału, że aż się mruczeć chce. Czasem odwracał głowę w kierunku turlających się z wielkim hałasem tramwajom. Prawie puste, z zaparowanymi szybami, rozświetlone migającymi żółtymi żarówkami nie wydawały się przytulne.
     - Pewnie w środku jest zimno i wilgotno. Wcale nie zazdrościł nielicznym pasażerom.
    
     - Chociaż nie byłoby tak źle, siedzieć sobie na krześle. Twardym i drewnianym ... ale sobie siedzieć...
    
     Liście podrywały się na chwilę, jakby chciały powtarzać niedawne jeszcze balowe popisy, rude i złote migotania na tle niebieskiego nieba w ciepłym jesiennym słońcu. A może tylko niechętnie spełniały dzikie zachcianki wiatru? Kto to wie? Po krótkich niezdarnych lotach waliły się na powrót w kałuże. Gdy te były dość głębokie znikały bez ratunku w szarej cieczy.
     - Na zawsze - stwierdził Teofil. Inne waliły się na mokre płyty chodnikowe,
     turlały ociężale, by w końcu przylepić się do mokrego granitu. Ludzie rozdeptywali je, łamali podeszwami, tak że zostawały tylko mokre strzępki.
     -Tak znikają liście. Tramwaje przeciągały z wielkim rumorem. Hałas miał jakiś porządek. Tak samo, jak w cichym świeceniu wystaw z materiałami było jakieś przesłanie. Jakie? Wiedział, że to wszystko, to złudzenie, ale, złudzenie czego? To wszystko znaczyło tylko tyle, że jest jesień.
     Lecz, czy on nie powinien czegoś odgadnąć , czy ktoś, czy coś mu zabrania odczytać coś jeszcze? Czy nie kryje się za tymi poblaskami latarń w mokrym bruku jakaś tęsknota, którą ledwo przeczuwa, a która, kto wie, może wypowiedziana okaże się bardzo ważna? Czy ciepło sucha miękkość oddzielona o drobnego deszczu wymieszanego z błotem jest w jakimś stosunku, zdziwienia inności, czy może upomnienia do całej reszty świata?
    
     Słaby jesteś, skoro masz takie ciągoty - stwierdził.
     - Ale tak w ogóle, to nie jest źle, pójdziesz na jakiś strych, choćby ten w czerwonym domu , możesz się rozłożyć na płaszczu, będzie trochę zimno i twardo, ale dość dobrze, aby być jako tako zadowolonym z życia i żeby sobie można było pomarzyć...
     - A może jednak do kogoś zapukać? Ciepły piec, nie wieje, miękko...
     - Eh! Nic ci się nie stanie, zresztą do kogo? Kto przyjmie tak z głupia frant, w nocy do domu kota? Co oni o tobie sobie pomyślą? Gitara, stary wyrudziały płaszcz, oblazła wytarta walizka?
    
     - Włóczykij złodziejaszek jaki ..,
    
     Jutro to co innego. Przyjdę rano jak interesant. -
     " Idiota - pomyślał o sobie dopóki nie zmarzniesz nie zdecydujesz się.
     A później naszła go refleksja o jego ciągłej skłonności do niestarannej mowy, powinien pomyśleć "głupi". No cóż. Popracuje jeszcze nad sobą...
     Skręcił w kierunku parku. Mimo że starał się omijać kałuże stare i nie raz .już rozmiękłe buty nabierały powoli wilgoci. Drobniutki listopadowy kapuśniaczek nasączał powoli płaszcz spodnie; dosięgał samej skóry charakterystycznym zimnym dotknięciem.
     - Brrr... - otrząsnął się, aż kropelki wody osiadłe na wielkich kocich wąsach, rozprysły się wokoło. - Trzeba je osuszyć, wyszczotkować bo wyglądają, jak wiechcie. - zmartwił się. - I krawat pewnie stracił połysk od tej pluchy. - Odkrywał ze smutkiem kolejne zniszczenia, - A mankiety koszuli, przed godziną zaledwie nieskazitelnie białe, zmatowiały ochlapane brudną mgłą rozrzucaną przez przejeżdżające samochody.
     - Ale to nic krawat, kawałek szmaty odprasuje się Zresztą może być troszkę matowy. - pocieszył się: .
     - Ale koszulę jutro będziesz miał brudną.
     - I trudno się będzie umyć. - - Jakoś i coś... tam będzie.
     Na mokrym asfalcie zalśniły kolorowe refleksy neonów. - Bajkowa - machinalnie odczytał.
     - Kiedyś mnie tu chcieli -.przypomniał sobie.'` - I nawet obiecywali dobrze zapłacić, -
     - Tak to byłby dobry interes. - - Więc może się u nich zatrzymać?
     - Nie wieloletnie doświadczenie nauczyło go że nie wolno okazywać swojej słabości.
     - Już oni mi zaserwują takie warunki że się nie pozbieram. - Szedł jednak w kierunku świateł. Wkrótce znalazł się przy oknach. Przez szpary w kotarach dostrzegał ludzi siedzących wygodnie w miękkich fotelach, wydekoltowane kobiety, którym najwyraźniej było za ciepło to jakichś złotych młodzieńców leniwie rozciągniętych, w dziwacznych ubraniach, spoglądających w kierunku estrady, na której powinna była znajdować się tancerka. Teofil przysunął się i dostrzegł ją. Chwilę przyglądał się, śmiesznie przekręcając głowę, i w końcu skonstatował: - Ładna ale tańczyć to nie umie.
     - Kompletnie - dodał zdegustowany.
     - Może wejść i umyć się?.
     Ruszył do drzwi. Kiedy jednak wyobraził sobie siebie przeciskającego się ze swoimi bagażami przez salę, zatrzymał się. - Nie, nie. Zupełnie nie wypada. - Wrócił. się. - No, to do czerwonego domu. -
     Niechętnie odwrócił się od kuszącej ciepłem i światłem Bajkowej, ale co miał robić? skoro nie chciał zostać? Ruszył dalej w wilgotną ciemność mrużąc oczy przed podmuchami wiatru rzucającego garście kropel. Ciałem wstrząsnęła seria dreszczy.-
     Szybciej, żeby choć nie lało się na głowę! Opuszczony dom powitał go pustymi oczodołami okien. Ludzie omijali to miejsce, bo było straszne, ale Teofil nie bał się duchów. Do środka wkraczał jednak ostrożnie. Choć spotkanie kogoś materialnego wydawało się prawie nieprawdopodobne, to jednak sceneria nastrajała do ostrożności. Ostatecznie można nastąpić na coś, zaniepokoić jakieś zwierzę i samemu nieźle się najeść strachu. No i jest ostatni powód, bardzo prozaiczny: w takim miejscu zawsze coś może spaść, złamać się, albo nawet zawalić. Trzeba uważać! Jak zresztą nie uważać skoro słychać trzeszczenie desek i podłogi w całkiem pustym domu? Pomału, uważając by czegoś nie potrącić pakunkami dostał się na strych. Tu było najciszej w całym domu. Nie było okien trzaskających prawie pozbawionych szybami okiennicami i drzwi, z połamanymi panelami, przez które hulał wiatr. Oczy prędko przywykły do ciemności, tak, że mógł się rozejrzeć po swym nowym mieszkaniu. Jak na starą ruderę, wyglądało całkiem przyzwoicie: dach prawie cały, tylko kilka niewielkich dziur rysowało się ciemnym granatem, podłoga połamana w paru miejscach, jednak nie przegniła i
     równa. Wszędzie leżała gruba warstwa zbitego kurzu, ale było sucho.
     - Tak, tu woda nie dochodzi - stwierdził z zadowoleniem. Tak nędzna osłona, jaką stanowił dach, okazała się wystarczająca. Było to dziwne, ale i bardzo pocieszające. Na zewnątrz wilgoć zdawała się być niepowstrzymana: było tylko kwestią krótkiego czasu, by przeniknęła przez wszystkie warstwy porządnego w końcu ubrania. Drobniutkie kropelki dostawały się we wszystkie możliwe dziurki i szpary, wiatr niósł je z równą łatwością w każdym kierunku: także prosto do góry, a i po skomplikowanych torach, gdy trzeba było dwukrotnie omijać poły płaszcza i dwa razy zmieniać kierunek na przeciwny. Tu było sucho. Dało to niespodziewanie poczucie bezpieczeństwa. Teofil postanowił zastanowić się nieco później nad tym, wszakże od prawie całego dachu i jego niespodziewanej skuteczności zaczynało się pojęcie domu. Tymczasem wybrał jakiś kąt, który wydał mu się najlepszy, znalazł zardzewiały gwóźdź na którym powiesił płaszcz i poczuł się przeprowadzony.
     Kichnął naraz kilkakrotnie.
     - No tak - stwierdził - przeziębiłeś się solidnie, gorączka, katar, nieładnie. Wytarł starannie nos i obejrzał chusteczkę.
     - Trzeba wyprać, mokra już. Na razie mogę ją wysuszyć.
     - Woda się znajdzie, trzeba by trochę soli. - Wstrząsnęła go nowa seria dreszczy.
     - Położyć się! Szybko!. W walizce jest suchy koc, trochę cienki i dziurawy, ale będzie dużo cieplej.
     - Ejże, Teofil, leń cię ogarnia! Umyj się choć trochę!
     - Nie miał jednak ochoty. .. - Teofil., co z ciebie za kot piecuch prawdziwy się zrobił, zawsze chciałbyś na puchach spać? - - Nie jest źle, głowa do góry -, Otworzył walizkę wyciągnął z niej woreczek z drobiazgami toaletowymi. - Nie, niedobrze. Najpierw wyczyść buty, później umyjesz ręce. - Też źle zastanowił się. Studnia jest przecież na błotnistym podwórku, buty umażesz, że hej-
     No to będę chodził brudny. - Teofil naprawdę się nie leń coś musisz wymyślić Zaczął się uważnie rozglądać . - Trzeba w czymś przynieść wody - rozumował. Ale wokół nie widział niczego, co przypominałoby jakieś naczynie. . - Trzeba poszukać na dole, w którymś pokoju było trochę rupieci. - Kiedy znalazł się na schodach, znowu naszła go fala dreszczy. - To umyję się tylko trochę postanowił w odpowiedzi. W pokoju, o którym myślał, znalazł przysłowiowy koszyk do noszenia wody. Nie zraził się jednak: szukał dalej.
     Wyciągnął gdzieś z kąta kawałki folii, którymi wymościł zaimprowizowane wiadro, i ruszył do studni. Lustro wody było blisko, tak, że mógł bez trudu zaczerpnąć.
     - No, i widzisz leniuchu - pomyślał zadowolony - jak się chce to zawsze można się umyć. - Wrócił do ruiny i po namyśle postawił wodę w korytarzu; a sam ruszył schodami do góry, po przybory toaletowe. Naraz, gdy przeszedł zaledwie parę stopni usłyszał jakiś szelest. Obrócił się jak na sprężynie. Tamten stał naprzeciw i patrzył na niego swymi , zimnymi, szyderczymi oczyma.
     - Co, wodę sobie przyniosłeś - spytał z uśmiechem i kopnięciem wywrócił naczynie. - Tak, tam była woda - Teofil potwierdził spokojnie. Kichnął naraz niespodziewanie, aż się zachwiał.
     - Przeziębiliśmy się ostatnio. -
     - Tak zimno i pogoda paskudna. A niech cię diabli - pomyślał Teofil. Nigdy nie miał ochoty na walkę z Tamtym. Nie, nie bał się po prostu nie miał ochoty. To fakt, że straszono dzieci opowieściami o jego wyczynach, że stare kumochy powtarzały z wypiekami na twarzy, jak ktoś tak go na mgnienie zauważył: Teofil spotykał często tamtego. Zawsze jednak umiejętnie schodził mu z drogi. Teraz też mógł. Starczyło się dobrze odbić, jeden sus w dół z okna i byłoby po wszystkim. A jednak nie chciał. Tam na strychu był cały jego majątek, książki, prace, gitara s pracowni Stradivariusa. Tamten. by to wszystko rozbił. "Właściwie można by odżałować. Teofil namyślał się: "Ale uciekać, tak na złamanie karku?" Dawno, bardzo dawno - odkąd został kotem w butach - nie zrobił czegoś takiego. Choć prawdę powiedziawszy ilekroć dochodziło do spotkania, jakiś sus miał miejsce. Był on jednak inny, niż ten jaki mógł wykonać dziś. Lekceważący. Dziś musiałby uciekać od swoich rzeczy. Od tego kawałka suchego kąta na strychu, do którego przecież miał swoje prawo. A jego rzeczy miały prawo oczekiwać od niego obrony przed bezsensownym niszczeniem. O ile danie satysfakcji prześladowcy powodowało zaledwie lekki niesmak, o tyle zdrada koca i walizki była nieznośnie smutna. Nie mógł tego zrobić
     - Czego chcesz? - zapytał. - Pobawić się koteczku, pobawić. - " Odpowiada" , pomyślał "to może da się wykołować".
     Miły jesteś dla mnie, dlaczego? mój drogi. Zawsze mi się, wykręcałeś, zawsze gdzieś tak - zrobił ruch naśladujący jakieś uchodzenie myślałeś, że jestem za głupi; żeby cię dostać, co? Ty Zawsze w krawacie, elegancki, nie wymkniesz mi się teraz!
     - "A więc walka?" - Teofil nie miał ochoty, czuł się słaby. Niebezpieczeństwo go nie podniecało, tylko wywoływało uczucie niechęci i przypominało o zmęczeniu. "Odejdź, idź swoją drogą, daj mi spać" myślał do wroga. Tamten przyglądał mu się z zadowoleniem myśliwego, któremu dostał się dobry łup. "No, tak, uciekać nie można, trzeba walczyć. Co, nie czujesz się dumny? Możesz zdobyć sławę, wszak tamten jest słynnym mordercą, całe miasto się go boi, a ty możesz... Tak, mogę." Wiedział, jak zwyciężyć, był wszak mordercą morderców. Walka s tamtym była i dla niego owszem ryzykowna, ale było to ryzyko sapera, rozbrajającego znany typ miny, jeśli się skupić i nie drgnie ręka, to nic się nie stanie. "Tak, jestem mordercą morderców" -pomyślał i spokojnie podjął decyzję. Wiedział, jak rozegrać tę partię. Musiał tamtego przekonać, że jest dużo słabszy, niż na to wygląda że oszukuje stojąc prosto i grożąc atakiem. Zrobił to w dziecinnie prosty sposób. Cofając się nieco potknął się, jakby na ułamek sekundy umknęła z niego świadomość.
     - 0, widzę, że coś ci zdrowie nie dopisuje -
     Przekonasz się - odpowiedział niespodziewanie silnym głosem. Niech się tamtemu zdaje, że włożył w tę odpowiedź całą swoją siłę, że już tylko głosem może go przestraszyć. "Teraz będzie atak a ja muszę być okrutny". Dopiero teraz, gdy pomyślał, co będzie chciał zrobić zaczęła w nim tężeć krew. "Oczy tak, 'tylko tak mogę walczyć" uspokajał się i mierzył odległość jaka była między nimi. ,Naraz zakłębiło się. Obaj odskoczyli od siebie przestraszeni,. Teofil spodziewał się bardziej ospałego sygnalizowanego ataku a tamten podobnej obrony Teofila. Potrząsnął wściekle zakrwawioną głową którą; jednak musnęły pazury, i fuknął. - Oczy chciałeś wypuścić, ty... walczysz jak baba- " Nie lepszy jesteś" odpowiedział mu w myśli Teofil i zaraz dodał dla siebie: A więc karty na stół. Czy wyjdę z tego żywy? Co będzie za pięć dziesięć sekund? Śmierć? Śmierć będzie piękna" pocieszył się z przekąsem. "Nie myśl o tym, skoncentruj się. Czy czujesz swoją siłę? - Czuję. A zwinność, zaraz skoczysz; czy widzisz to? - Widzę." opowiedział sobie - i pewność napływała do niego. Drugie zwarcie przyszło równie niespodziewanie, jak pierwsze. Ale właśnie w czasie niego. przez ciało kota przebiegł cień słabości. Choć to był tylko cień, omal nie przypłacił go życiem. Uratował się tylko rozpaczliwym wywrotem, sam nie wierząc, że unika ciosu. I wtedy przyszedł ten sygnalizowany atak, na który kot liczył. Tamten odsłonił się, chciał tylko dobić na pozór bezbronnego. Teofil skoczył odruchowo. Gdzieś jeszcze rozważał ostrożność, ucieczkę, gdzieś swoje zuchwalstwo, a jeszcze inną częścią swojej świadomości cały bezsens tego co musiało się stać. Wiedzieli już obaj nim ostre pazury zagłębiły się w jędrną i nadspodziewanie twardą tkankę powiek.
     Jak długo trzeba było czekać na krzyk. Dość było czasu na spojrzenie w miejsce po oczach, na złapanie równowagi. Dość było czasu na pytanie, czy było to aż tak nieuniknione. Czy to dlatego unikał walki? Czy dlatego właśnie, że nie miał dość siły by przerwać kręgi szyi tej biednej istocie nim da znać całemu światu o swoim bólu i nieszczęściu, o rozpaczy? Stał z boku i patrzył. Jeśli Tamten był Szatanem, to całe jego diabelstwo było jednym wielkim nieszczęściem, nieporządkiem duszy, kłębkiem niespełnionych, bo niemożliwych pragnień. Stał i patrzył, jak Tamten po omacku stara się wydostać na zewnątrz. Myślał o całej jego biedzie i o tym, że gdy już był pewien ciosu zdecydował, że jest zbyt słaby na ratowanie Szatana. Mógł przecież tylko go okaleczyć. Dwa nieszczęścia zeszły się razem i stała się tragedia...
     A ludzie będą szczęśliwi, gdy za kilka dni ktoś odnajdzie martwe, wystygłe ciało. Nawet im przez myśl nie przejdzie, że gdzieś w kątach po śmieciami zbiera się nowe złe, by zająć miejsce starego. Tymczasem niedoszłemu katu udało się stłumić okrzyki bólu i zaczął się posuwać do drzwi. Obserwując jego ruchy Teofil doszedł do wniosku, że musi coś widzieć. Choćby na jedno oko.
     - Popełniłeś błąd - uświadomił sobie. Jego decyzja, by cios był bezlitosny uwzględniała słabość, jaką mogła spowodować choroba. Gdyby pozwolił sobie na litość, to pewnie już by nie żył. Tymczasem tamten zniknął za drzwiami.
     - Jeśli starczy mu rozumu, by uniknąć ludzi, nie dobije go tłum, to wyżyje. Chwilę rozważał co zaszło. Przypadkiem stało się dobrze. Przypadkiem ocalił życie i przypadkiem nie zabił Tamtego. A kto wie, może w coś się w nim zmieni? Choć jeśli, ślepy na jedno oko stanie się jeszcze gorszy? Postanowił, że i nad tą kwestią się zastanowi choć kwestia znaczenia blasku wystaw sklepowych w listopadową noc była pilniejsza.
     - Trzeba przynieść wody - postanowił. Naprawił swoje wiadro i znów przyniósł cennego płynu. Zabrał się do mycia. Szło mu to nieskładnie. Trząsł się po walce, na boku odkrył małe draśnięcie, bólu nie czuł ze zdenerwowania. A jednak uspokoił się. Codzienne czynności powtarzane przez lata, choć w tak niecodziennych okolicznościach zrobiły swoje. Była w nich jakaś normalność, przewidywalność.
     - Nie jest kwestią, czy dobrze postąpiłem z tamtym - stwierdził. - Problem w stosunku moich pazurów do miękkiego futra. Zastanowienia do gwałtowności. Takim problemem postanowił się zająć, gdy będzie czas.
     Niespodziewanie dla siebie, gdy nabrał wody do ust, by je przepłukać, połknął ją. Rzadko pił nieprzegotowaną wodę. Tym razem pragnienie go przemogło.
     - Zaniosę resztę na górę - zdecydował. Opadała go niemoc i niepokój. Przemógł się jednak i wyczyścił buty kilkoma starymi gazetami. Wymościł miejsce do spania, poukładał porządnie przybory toaletowe i owinął starannie się kocem. Ale sen nie nadchodził. Wokół było cicho. Wiatr trochę szemrał w bezlistnych drzewach, lecz nie tłumił nawet stukotu serca. Biło niepokojąco szybko. Teofila ogarnął naraz strach. Był dobrym lekarzem.
     - Jutro trzeba koniecznie do ciepła, powiedział niemal na głos, a znaczyło , że jutra może nie być. Coś wezbrało w nim i trwało nieporuszone. Jak absurdalny widok nagle znieruchomiałego morza, z falami, pianą kropelkami wody w powietrzu, lecz w zupełnym bezruchu.
     Nie. Powolutku zaczęło opadać.
     - To przecież kiedyś musi przyjść. Wcześniej, czy później, ale musi.
     - Byłeś przecież przygotowany - upominał się. Niezdarnie pozbierał się i sięgnął do swojej apteczki w walizce, po lekarstwo. Zażył jedną tabletkę. Miał ich wiele i strach dyktował zjedzenie kilku, lecz wiedział, że to nie ma sensu. Pozostało nieznośne przeświadczenie, że już nic więcej dla siebie nie może zrobić.
     Powoli wracał spokój. Dziś, czy za dziesięć lat, co to ma za znaczenie. Już czas... Miał żal do siebie, że nie próbował zostać w restauracji. Uświadomił sobie jednak, że gdyby wróciły mu siły, jakie miał kilka godzin temu, zrobił by to samo. Musiał ryzykować. Nad kwestią stosunku ryzyka do pewności zastanawiał się często. Uświadomił sobie, że tym razem to była kwestia stosunku jego, wędrowca z bagażami do świateł i sukni wieczorowych, z jakimi musiał się zetknąć.
     Od tej myśli krok było do marzeń. Lubił marzyć. Nie wspominać, ale marzyć. Kiedy wracał do jakiejś sytuacji ze swojego życia, to po to, by sobie wyobrażać, jak to mogło by się zdarzyć jeszcze lepiej i przyjemniej.
     Marzyć można o wszystkim. Można sobie wyobrażać, że jest ciepło, że pod głowę ktoś wetknął miękką poduszkę, i za chwilę będzie karmił świeżo ugotowanym, ale specjalnie ochłodzonym do znośnej temperatury, kleikiem. i - Teofil co ci do głowy przychodzi? Chorych kotów nikt nie karmi, chore koty się usypia -skarcił się, rozbawiony swymi zachciankami. Czuł że zaczyna zapadać w jakiś półsen. Przed oczy napłynęła mu tancerka z restauracji.
     - Ładna - myślał - ale na pewno fatalna. czuła niby, często płacze; ale, ; jeśli znajdzie' .kogoś innego, to znów płacze i powtarza "wybacz"
     .... fatalnie tańczy. -
     -,Dlaczego ma być inaczej. Dziewczyna... - Niby nie dla kota w butach, ale jakieś uniwersalne piękno... .' One takie powinny być: dobre i ładnie tańczyć. Grać na skrzypcach .
     - Ocknął się naraz. Jeść,? pić? - coś ssało w żołądku. A on leżał na deskach i nie mógł się unieść. Śmietana. Zachciało mu się jej nagle, jak czegoś najważniejszego w życiu, jak zbawienia. - Wstanę, czy nie? i Powoli z wysiłkiem uniósł się na tyle, by sięgnąć do 'butelki: Gęsty napój nie orzeźwiał, ale zdawało się, przywracał siły. Upił do polowy: resztę zostawił na później. Znów opadł na swoje legowisko. Było trochę lepiej. Ale serce tłukło się w piersi jak nigdy.
     - Jeśli zasnę, to już chyba na zawsze - pomyślał obserwując stan swojego zdrowia. - Walczyć, walczyć.. - Brakowało sił. - Po co? Czy jest sens znosić "pociski losu" dodał sobie niespodzianie.
     - A jednak to jeszcze ja. Ja z całym bagażem tej niepotrzebnej wiedzy. Jaki jest stosunek mojego dawnego spojrzenia oczu błyszczących, do oczu gasnących, zasnutych mgłą? Ogarnął go przemożny żal, za tą sprawnością spojrzenia, której czuł, nigdy już może nie mieć. Za tą możliwością zobaczenia ukrytego, którą dawała bystrość, ledwie dostrzegalne mgnienie powiek.
     - Oto ja. Tamten bystry, czy dzisiejszy zamglony. Dokąd jestem sobą. Jaki jest stosunek mojego strzępu, jakim niewątpliwie jestem, do mojej całości, jaką byłem. Teofil pomyślał, że roztrzygnięcie tej kwestii wymaga ofiary życia. A jednak strach ogarnął go nie przed śmiercią, ale przed tą beznadziejną walką, jaką niewątpliwie stoczy jego organizm.
     .....
     Znów chciało mu się pić ale już nie miał siły, żeby wstać. Naraz usłyszał szelest. Ciągle sprawny instynkt myśliwego szarpnął nim tak że się obrócił, by móc spojrzeć. To tylko wiatr rozgarniał
     jego zapiski. Praca całego życia. Coś za to powinno..
     .....
     Był na łące, z żółtymi mleczami, świeciło, jasno, wesoło słońce naprzeciw płynął strumień. Ruszył ku niemu.
     - Pić -
     Pił wielkimi haustami, ale woda była tylko nieco chłodna i zupełnie niemokra, nie zaspokajała pragnienia. Wiedział, że to bez sensu, ale pił dalej. Usłyszał za sobą śpiewny głos kobiety. - Jestem Róża. Przyszłam. Spojrzysz w mą twarz? - Skurczył się. Już? Tak szybko? Jeszcze... Obrócił się i spojrzał. Była piękna. Patrzył zachwycony jak wędrowiec, który idąc nocą podczas burzy nagle w świetle błyskawicy dostrzeże przed sobą wielki wodospad, ginący w przepaściach - hen pod stopami.
     - Choć- pociągnęła go - idziemy.
     Weszli na niewielkie wzgórze. Zobaczył morze. Na brzegu stał biały domek z czerwonym dachem, dymił komin, ktoś naprawiał sieci. A na pięterku przy świecy poeta pisał wiersze. Z dołu w ich stronę szli chłopak i dziewczyna trzymając się za ręce. Zakochani.
     Na plaży dostrzegł jakiś ruch. Dwa olbrzymie splecione cielska przewalały się po piachu. To walczyły lwy.
     - Czy masz im coś do powiedzenia?
     - Ja, zastanowił się, jestem tylko... uczonym, strzępem uczonego? Nic nie roztrzygnąłem, moje kwestie, w jakim stosunku ja...
     - W porządku! Krzyknął w dół. Ludzie i lwy zwrócili głowy w jego kierunku.
     - Dobrze! Powtórzył i podniósł rękę w geście pożegnania.
     - To przecież nic nie znaczy- przeraził się. Spojrzał na Różę. I wtedy jeszcze raz krzyknął:
     - W porządku! Lwy ponownie się starły zakochani czule się objęli. A on jakby bezwiednie zaczął oddalać się od brzegu. Lecz to Róża go popychała. Zaczęła ogarniać ich fioletowa mgła. Mieli przed sobą tylko ciemność. Przystanął więc i obrócił się w kierunku morza, doliny, gdzie walczyły lwy, wędrowali zakochani, a poeta pisał wiersze.
     - Idziemy, nie ma czasu, szarpnęła go brutalnie za ramię i poczuł jak jest silna. Absolutnie nie mógłby się jej oprzeć. Ruszył, ale ciągle patrzył do tyłu. Chodź, chodź - popędzała go. - Twoje serce nie bije już od dwu minut...
     1982 i trochę 1999-06-27
     Nieco posłowia. Prezentowanie starych tekstów nie jest zapewne najlepszą receptą na sukces. No ale ten tekst właściwie nigdy nie był prezentowany. Wydrukowany był w kwartalniku No Wave, za pieniądze Zsypu. Sądząc po liczbie egzemplarzy, jakie się ostały u znajomych, nikt, poza autorami tego nie czytał. A tak w ogóle, to były czasy! Opowiadanie udało się odzyskać za pomocą skanera i programu OCR. Proszę o wyrozumiałość.
     Jak dobrze pójdzie, to z tej starej szafy wyciągnie się jeszcze inne teksty. Myślę, że warto. Jest bowiem w nich coś, czego nie znajduję w dzisiejszej fantastyce: kompletna szczerość, odjazd w kierunku Sztuki Totalnej. Zero komercji. Zero na pewno, bo wtedy nikt za nic nie płacił...
     Adam Cebula.