Literatura

Prezentujemy Autora, którego przedstawiać nie trzeba.

Copyright © by Feliks W. Kres, 1998

Feliks W. Kres
    
Władcy śniegu
    

     1
    
    

Kiedyś były tu potężne fortyfikacje. Stały się zbędne i wchłonęło je rozrastające się miasto. Baszty, których nie wyburzono, popadły w ruinę. Potem miasto umarło w mroźnych okowach lodu, okryte całunem śniegu. I nie powstało z martwych, gdy lód i śnieg odeszły.
     Szedłem spiesznie wzdłuż poszczerbionego muru, u stóp którego pleniło się zielsko, skrywające pokruszone cegły. Po drugiej stronie ulicy stały domy, straszące czeluściami wybitych okien. Ogarnęły mię setki wspomnień - złych i dobrych, rozkosznych i straszliwych. Z coraz większym trudem odpędzałem myśli o przeszłości. Próżny wysiłek i daremna walka. Re Alide, martwa stolica przeklętej prowincji Valaquet, zajęła przecież w mym życiu nazbyt dużo miejsca. Tu przyszedłem na świat. Tu kochałem, zdradzałem, a na koniec sam zostałem zdradzony. Odżegnawszy się od przeszłości czynem i słowem - żadną miarą nie umiałem wyrzucić jej z pamięci. Bo i jakim sposobem? Bóg nie zsyła, na każde życzenie, daru zapomnienia.
     Lecz oto byłem u celu i wspomnienia uciekły. Zwolniwszy kroku, spoglądałem na stary oktogon. Kilka połamanych płyt kamiennych tworzyło kiedyś stopnie, wiodące do ostrołukowych drzwi. Teraz owe stopnie stanowiły ledwie kupę gruzu. Lecz nabijane ćwiekami odrzwia wciąż trwały, solidne i mocne...
     Cofnąłem się mimo woli. Wierzeje pokrywał szron.
     Oparłem dłoń na rękojeści rapiera, nie spuszczając wzroku z owych drzwi. Cofnąłem się jeszcze o krok, bo zdało mi się, żem stanął przed górą lodową: z wnętrza oktogonu bił przeraźliwy chłód; prawiem widział, jak kamienne ściany przebijają sztylety mrozu.
     "Dalejże, spiesz się!" - napłynęło ponaglenie z oddali.
     Pani Dorota Atheves, niegdyś dama dworu i przyjaciółka mojej matki. Oskarżona o zdradę stanu, wypędzona... Kimże teraz była ta kobieta? Wstrętna wiedźma, jawnie i nieomal ostentacyjnie praktykująca swe magiczne sztuczki w królestwie, gdzie za czary płonęło się na stosie... Lecz pomagałem jej w dobrej wierze - i właśnie zaczynałem rozumieć, że oto po raz kolejny sprowadzono mię do roli bezwolnego pionka na szachownicy.
     Ten oktogon! Uniósłszy dłoń, dotknąłem zroszonego potem czoła.
     - Nie postąpię nawet pół kroku dalej, mości czarownico - rzekłem cokolwiek ochryple. - Postradałem honor tak dawno, że po jedno mi, czy spełnię dziś swoje zadanie, czy też znowu złamię dane słowo. Nie pójdę tam.
     Owiał mię nowy lodowaty podmuch, idący od drzwi wieży. Zdjąwszy kapelusz, osuszyłem czoło sztywnym mankietem kaftana.
     - Co tam jest? Chcę wiedzieć, co tam jest.
     Przez chwilę nie było odpowiedzi. Powtórzyłem pytanie; przecież dziwna ta rozmowa na odległość nie toczyła się bynajmniej tak gładko, jakem to ukazał. Pełna przerw i niejasności, przywodziła na myśl, wypisz wymaluj, dialog dwojga przygłuchych... Brzydziłem się wszelkimi czarami i magią - bom miał po temu powody, na honor. Wiedząc o tym, pani Atheves uciekła się do podstępu, częstując mię winem, po którym do tej pory szumiało mi w głowie. Ów napitek sprawił, żem mógł słyszeć jej wypowiedziane myśli. Ale i na odwrót... Chciała mię kontrolować. Intrygantka, przed którą pilnie należało mieć się na baczności.
     A najgorsze... owe czarcie sztuczki.
     - Co jest za tymi drzwiami? - rzekłem po raz trzeci. - Czy pani słyszy, co do niej mówię?
     Falujący głos zdał mi się wyraźniejszy.
     "To po co przyszedłeś - posłała. - Wypełnij swoją misję, a ja ze swojej strony dotrzymam warunków umowy."
     - Dotrzyma pani warunków?
     "Bądź pan pewien."
     - Jak mogę być pewien widząc, że okłamała mnie pani? Nie znajdę tu przecież nic, co mogłoby skompromitować księżnę Se Potres i zachwiać jej pozycją. Zamiast tego znajdę pewien klejnot, czy tak?
     Milczenie.
     - Odpowiadaj, do diabła!
     "Tak, to prawda. Obawiałam się, że nie zechce pan..."
     - Posłuchaj mnie, podstępna kobieto - przerwałem brutalnie i gniewnie. - Tysiąc grzechów ciąży na moim sumieniu i pragnąłem udzielić ci wsparcia, by odkupić jakąś ich część. Ale teraz widzę, żem popełnił najstraszliwszy błąd. Jesteś pani piekłem i szatanem, wszystkim co najgorsze. Dobrze wiesz, co jest za tymi drzwiami. Na wszystko co święte! - zawołałem. - Jak mogłaś mi uczynić coś takiego!?
     Chwyciłem się za głowę.
     - Jakże byłem naiwny, żem nie pojął od razu... Ale jakim cudem, wielki Boże, ten diament trafił w to miejsce? Jakim cudem!? I w jaki sposób dowiedziałaś się pani, że tu jest?
     "Przecież musi być tam, gdzie osoba, do której należał."
     Najpierw nie pojąłem, co rzekła.
     - Osoba?... Co chcesz pani przez to powiedzieć?
     "Ona jest martwa, hrabio, martwa od lat. Stanąłeś pan u celu, przedarłeś się do serca Re Alide. Czy po to, by wrócić z niczym? Zważ o jaką stawkę toczy się nasza gra. Jeśli zawiedziesz... - groziła i prosiła na przemian. - Ty jeden możesz wykonać to zadanie, zupełnie niemożliwe dla innych. Tak, to prawda, na szczycie tej wieży znajdziesz komnatę, będącą jej grobowcem... Więc cóż, uciekniesz przed trupem? Ta kobieta jest martwa od dwóch lat!"
     - Nie kobieta, bo była potworem z lodowego piekła. I nie martwa, bo mróz nie umiera. Możesz pani o tym nie wiedzieć, albo chociaż udawać, że nie wiesz. Ale zechciej pamiętać, kim jestem.
     Znów zacząłem cofać się bezwiednie. Przenikliwy chłód wciąż był tak samo dojmujący - i dopiero ściana domu za plecami powiedziała mi, żem odstępował w tył krok po kroku. Nie zdejmując rękawicy, przetarłem oczy i twarz.
     - Byłem jej mężem przez pięć lat. Pięć potwornych lat, wypełnionych samą tylko nienawiścią, wstrętem i zdradą. Nie chciałaś o tym pamiętać, wysyłając mię tutaj po swój diament. Ale co mówię? Przecież po jej diament, po mój diament, na Boga!
     Milczała.
     - Mam więc przynieść pani ślubną kolię... przeklętą kolię hrabiny Se Rhame Sar, mojej żony.
     Bez odpowiedzi.
     - Tego chcesz? - nalegałem ze ściśniętym gardłem.
     "Tak..."
     - W nic już nie wierzę - rzekłem.
    

* * *
     Wnętrze oktogonu pobrzmiewało ciszą - tą szczególną, rozedrganą ciszą, podszytą rykiem śnieżnej zawiei, zawodzeniem potężnym, ale tak odległym, że niemal niesłyszalnym. Znałem ten rodzaj ciszy.
     Pokryte szadzią stopnie krętych schodów wtapiały się w ciemność. Szedłem po omacku; tylko czasem przecinały mrok wstęgi szarego światła, wpływające przez wąskie okienka. Kłębił się w tych wstęgach mój oddech, przemieniony w parę.
     Wyjąłem zza pasa pistolet i odwiodłem kurek. To dziwne zaiste, jak bardzo krzepi mężczyznę choćby sam dotyk broni. Wiedziałem przecie, że rapier czy pistolet nie zdadzą się tu na nic. Przeszłości niepodobna unicestwić żadną kulą - obojętne: zwykłą ołowianą, czy też poświęconą, albo srebrną nacinaną w znak krzyża.
     Ale szedłem. Bo i cóż mogłem zrobić innego? Zawrócić, uciec... Przyszedłbym znowu, skoro wreszcie pokazano mi jej grób. O, doprawdy, przewrotna pani Atheves doskonale wiedziała, kogo posłać do tych zimnych ruin! Kogóż, jeśli nie mordercę, który musiał choć raz w życiu ujrzeć mogiłę ofiary (nie wierzyłem kiedyś w tę prawdę) - i tak samo musiał oprzeć się pokusie podniesienia z grobu upiora.
     Bo nieprawda, że tylko ja jeden mogłem wykonać zadanie. Owszem, byłem jedynym na całym świecie człowiekiem, którego żaden mróz nie śmiał dotknąć i którego płuca bez obawy mogły wdychać zatrute powietrze lodowego piekła. Lecz w ruinach Re Alide dawno już nie było mrozu ani śniegu i choć powszechnie uważano to miejsce za przeklęte, to jednak łatwo znalazłby się najemnik, gotów za pieniądze dokonać takiego czynu.
     Ale każdy mógł ulec pokusie, zdradzić. Wskrzesić okrutną i piękną, potworną królową śniegu, zwiedziony ułudą bogactwa, może potęgi i władzy. Każdy mógł oddać odebrane życie. Każdy - oprócz mordercy.
     Spowity chłodem i mrokiem, przebyłem może pół drogi.
     W kamiennej ścianie ziała wyrwa. Ujrzałem ulicę w dole, fragmenty martwych murów, które naraz przestały być groźne i wstrętne. W zamian ogarnął mię smutek. Opuszczone, umarłe, niepotrzebne miasto. Nic więcej.
     Lecz czy naprawdę nic więcej?...
     Powoli ruszyłem dalej.
     Żelazne okucia na masywnych drzwiach rozpoznałem dotykiem. Namacałem wielki pierścień i szarpnąłem. Drzwi ustąpiły z jękiem. Z czarnej czeluści buchnęły, uniesione wirem powietrza, drobniutkie igiełki lodu. Stopnie wiodły dalej. Pokonałem ich dziesięć czy piętnaście, by znów natknąć się na drzwi. Te także nie stawiły oporu.
     Z uniesionym pistoletem przekroczyłem próg małej izby, rozświetlonej takimi samymi smugami światła, jak na schodach. Smugi owe krzyżowały się w środku pomieszczenia, pokazując spoczywające na wysokim krześle, za stołem, drobne ciało, przyodziane w biało-czarną suknię.
     Upuściłem pistolet pod nogi i stałem, opierając plecy o ścianę. Znowu zdjąwszy z głowy kapelusz, uniosłem dłoń do oczu, które poczęły mię piec. Szron na wąsach i brodzie usztywnił moją twarz - więc może pozostała nieruchoma i bez wszelkiego wyrazu...
     Stałem patrząc. Byłem w środku przeszłości; czułem ją każdym skrawkiem roztrzęsionego ciała i struchlałej duszy. Bo hrabina Se Rhame Sar tak właśnie została wydana w ręce śmierci. Tak umarła, a raczej - tak zaczęła umierać, jeszcze o tym nie wiedząc, uśmiechając się i rozmawiając, pijąc wino... Na tym krześle i w tej samej sukni.
     Otrułem ją. A potem patrzyłem, jak skręca się z bólu, żebrząc o litość i ratunek. Stałem i patrzyłem, a na koniec uciekłem. Jak tchórz.
     W komnacie, podobnie jak na schodach, wszędzie srebrzył się szron, okryty zastygłym w powietrzu, słabym mrozem. Na blacie stołu, obok sztućców i pustych naczyń, pokryte tym szronem leżały drobne przedmioty, noszone bądź używane na codzień: trochę klejnotów, wachlarz, puderniczka z masy perłowej, aksamitna czarna wstążka i grzebień... Batystowa chusteczka z inicjałami w rogu - zamarznięta szmatka bez wartości, której nigdy już nie dotkną smukłe palce właścicielki.
     Nie widziałem, jak umarła. Widziałem tylko, jak - umierała...
     Okłamałem panią Atheves, bo choć Helena hrabina Se Rhame Sar była lodowym potworem, to była także kobietą. Prawdziwą, ciepłą kobietą. Mróz miała dla innych, nigdy dla mnie.
     - Znowu... - powiedziałem, nie panując nad głosem. - Znowu i zawsze...
     Nie wiedziałem co mówię, ani po co. Postąpiłem dwa kroki naprzód, pochyliłem się i podniosłem kolię, a także ową sztywną, niepotrzebną chustkę, której widok sprawił mi szczególny ból. Cofnąłem się poznając narzędzie mojej zbrodni - kryształowy pucharek, w którym po raz ostatni umoczyła usta. Ale potem wykrzywiona w strasznej męce twarz zamordowanej, skurczone wargi na których zamarzła krwawa piana a wyżej błękitne, zeszklone, szeroko otwarte oczy, odrzucona w tył głowa - wszystko to przykuło moją uwagę... Stałem i patrzyłem, oddychając z coraz większym trudem. Przed chwilą z nią rozmawiałem; przed minutą zachęcała mię, bym jadł, ja zaś nie umiałem przełknąć pożywienia, obracałem tylko kęs w ustach, nie mając wcale śliny. Przed godziną... przed kwadransem... przed minutą... Ale nie przed dwoma laty, niemożliwe.
     Mała izba kamienna poczęła wirować, rozmazywać się coraz bardziej, rozpływać... Ze zdławionym gardłem, płacząc, pochyliłem się i objąwszy ręką sztywną szyję żony opierałem czoło na jej czole, wreszcie dotknąłem ustami posiwiałych od szronu, twardych włosów. Potem odwróciłem się i biegłem w dół po schodach, na których tajał niepotrzebny już szron; biegłem uciekając od tej chwili pragnienia, by przeklęta kolia rozbłysła na staniku starej sukni, przenosząc przeszłość do teraźniejszości.
    
    
     II
    
     Wydostawszy się z oktogonu, najpierw począłem błądzić po ulicach, bezmyślnie i rozpaczliwie, głuchy na wezwania okrutnicy, która zrobiła ze mnie swe narzędzie, ślepy na obrazy ruin, nieczuły. Obojętne mi było, co nastąpi - chciałem myśleć tylko o przeszłości. Raz jeszcze dźwignąłem swój krzyż; raz jeszcze strącono mię do piekieł. Wspomnienia, tak długo tłumione na wszelkie możliwe sposoby, zwyciężyły, przedarły się do jawy, odsunęły ją i uczyniły mało ważną. Cienie ponurej historii Valaquet ożywały w tle krwawych dziejów mej rodziny.
     Valaquet! Ach, zdradzona ziemia, z której uczyniono jedną wielką mogiłę! Plemiona i całe narody wytępiono tu z imieniem Zbawiciela na ustach, pod pozorem krzewienia wiary. Ale stare kulty, zdeptane i pokonane, pomięszały się, splotły, tworząc ohydną, uśpioną czarną magię. Przez dwa wieki, i już nawet dłużej, Damy i Kawalerowie Bractwa Rycerskiego z woli króla zarządzali przeklętą przez Boga i ludzi prowincją; potomkowie tych, którzy kiedyś przynieśli pogańskim ludom krzyż, mieli pokutować za grzechy swoich ojców. Ja sam, moja matka, moje cztery siostry - wszyscy byliśmy spadkobiercami wstrętnych zbrodni. Przeklętnicy, nawiedzani w snach przez demony - nie chcieliśmy ich przebłagać, ani obłaskawić. Aż nadszedł dzień kary: nieświadom straszliwego błędu poślubiłem kobietę, w której duszy zbiegły się wszystkie nici starej magii. Diamentowa kolia, będąca rodzinną jej pamiątką i relikwią, otwierała drzwi do świata wiecznego lodu i śniegu, przywoływała mróz, od którego pękały kamienie. Walcząc z niechcianym dziedzictwem pradawnej potęgi, Helena wyglądała mej pomocy. Ja zaś, pełen wstrętu i odrazy, przerażony, nie umiałem uczynić nic. Owszem, pogłębiłem przepaść, dopuszczając się zdrady małżeńskiej, i to zdrady grzesznej podwójnie - kazirodczej. Związek z młodszą moją siostrą zaowocował trzyletnim wygnaniem, na które musiałem się udać. Gdym wrócił - Valaquet stało w pożodze wojny domowej, wojny najstraszliwszej, w której matka walczyła z pierworodną swą córką, nie potrafiąc dzielić z nią władzy. Chciałem zapobiegać, ratować i nawracać - lecz daremnie. Intrygi i przemoc zebrały krwawe żniwo, pogrążyły kraj w chaosie, z którego już nikt nie mógł go wydobyć. Jedna tylko istota podała mi wtedy rękę, wzgardziwszy władzą, uchylając się od walki i rzezi, pragnąc jedynie uczucia. Śnieżne monstrum, lodowa bestia Valaquet - była zarazem kobietą. Odepchniętą i wzgardzoną, samotną, lecz wciąż i stale kochającą... Jakże bardzo zgrzeszyłem przed laty, nie umiejąc tego docenić! To ja wyzwoliłem potwora.
     A potem było za późno. Hrabina Se Rhame Sar mogła już tylko niszczyć. Wbrew swej woli i chęciom, wbrew staraniom, sprowadzała śmierć samym istnieniem, samymi spojrzeniami, oddechem, samym życiem. Byłem świadkiem niesłychanych cierpień, widywałem nieszczęśników, co straciwszy wszystkich swoich bliskich, sami przychodzili na próg mego domu, prosząc by im także zabrać życie. Przeklinany przez obcych, opuszczony przez bliskich, przestałem w końcu wychodzić do ludzi. A wreszcie - do kogóż by? W moich dobrach krążyły upiory żywiące się śniegiem, oddychające mrozem, z lodowatą wodą w żyłach zamiast krwi. Posiwiały w wieku lat dwudziestu sześciu, półobłąkany, ujrzałem jeszcze zagładę stolicy Valaquet - wielkiego, tętniącego życiem miasta i wszystkich jego mieszkańców. Zamordowałem Helenę, bom rozumiał, że staję w obronie innych miast Valaquet; bom był za uczynki prawowitej mojej żony tak jak ona odpowiedzialny i bałem się dalej obciążać sumienie śmiercią tysięcy ludzi.
     Lecz osiągnąłem tylko, żem do starych występków dołożył prawdziwą zbrodnię. Najohydniejszą ze wszystkich. To nie stara magia była przekleństwem tej prowincji. Przekleństwem była moja rodzina i ja sam. Od pokoleń, bo od chwili przecie, gdy pierwszy z Kawalerów Świeckiego Zakonu Rycerskiego postawił swą stopę na tej ziemi - spotykały ją same nieszczęścia. Śmierć hrabiny Se Rhame Sar - demona, którego sam obudziłem - nie mogła odwołać klątwy.
     Wszelako nie było odwrotu...
     Nie umiejąc palnąć sobie w łeb z pistoletu, oddałem się pod rozkazy Wanesy księżnej Se Potres, przeklętej mojej siostry, współwinnej rozpętania domowej wojny w Valaquet. Uczyniłem to, mając w sercu przygotowany spisek i zdradę - bo w istocie zaoferowałem swe usługi pani Dorocie Atheves, kobiecie napiętnowanej przez moją matkę haniebnym zarzutem zdrady. Atheves wspierała Wanesę - nawet więcej, bo w istocie kierowała nią. Nie nosiła w żyłach naszej krwi, nie była spokrewniona z Rodziną. Wróciła z wygnania, gdy wybuchła wojna w Valaquet, myśląc tylko o zemście za doznane krzywdy. Był to powód najzupełniej dostateczny - dla każdego, ale nie dla mnie. Znałem dobrze panią Atheves nie tylko z czasów, gdy była damą dworu i powiernicą wszystkich sekretów mojej matki. Widywałem ją także później. Przez trzy lata przebywałem na wygnaniu w Lazenne, a dokładnie w Loyniwe, rezydencji królewskiej. Pani Dorota Atheves zyskała tam ogromne wpływy i pozycję, zastępując królowi królową (domyślano się tego, a niektórzy wręcz o tym wiedzieli); miała władzę równą władzy ministrów i doprawdy mogła co najwyżej dziękować Dostojnej Marii Teresie Se Alide Sar, mojej matce, za ów niebywały awans. Zemsta? Powrót do przeklętej prowincji tylko po to, by wyrównać stare, jakże stare rachunki? To nie wchodziło w rachubę.
     Zmusiwszy Dorotę Atheves do wyjawienia mi prawdy - bom zagroził, że ją zdemaskuję przed swą siostrą - poznałem zamiary króla. Valaquet miała zostać wyjęta spod władzy Dam i Kawalerów Bractwa Rycerskiego. Król miał długi; królestwo miało długi. Król potrzebował stanowisk i dóbr, by rozdawać je i sprzedawać, kupując w zamian posłuszeństwo i wierność; król potrzebował atutów, które umocniłyby słabnącą władzę monarszą. Największa i najbogatsza (ach, bezwstydnie przecież bogata!) prowincja królestwa - obojętne: przeklęta, czy nie - musiała zostać ściślej związana z koroną, a więc stracić swój niezwykły status państwa w państwie, którym się cieszyła do tej pory. Wojna domowa rozbiła Bractwo Rycerskie na dwa zwalczające się obozy, osłabiła władzę w prowincji, pożarła armię - najliczniejszą przecież i najlepszą armię świata, która jeszcze niedawno mogła porazić każde ramię wyciągnięte po Valaquet. Pani Atheves była emisariuszką posłaną dla podsycania wyniszczającej wojny. Powodzenie jej planów - oznaczało upadek mojej rodziny; wszakże ten upadek był jutrzenką dla przeklętej od dwóch wieków prowincji. Widziałem to aż nazbyt wyraźnie.
     Ach, nie pozwoliłbym przecie, by władzę tutaj przejęła czarownica o sercu przepełnionym niezgłębionym mrokiem! Ale król? Wierzyłem w swego króla. Znałem króla - ten młody człowiek bez wątpienia mógł zostać władcą, jakiego nie znała historia Zjednoczonych Królestw. Mądry i szlachetny, obdarzony zmysłem politycznym, zasługiwał na to, by poprzeć jego plany. Pani Atheves była tylko narzędziem; chciałem oddać Valaquet królowi, nie jej
     I jak tonący brzytwy, chwyciłem się pozoru, który dał mi powód do dalszego życia. Spiskowałem oto przeciw matce i siostrze, bo do cna już obrzydły mi ich zbrodnie.
    

* * *
     Może być, żem zasnął na jawie. Śniłem idąc. Widziałem tylko wydarzenia sprzed lat - to znów wybiegałem myślą naprzód, rozważając przyszłość swego kraju. Trzymając w dłoni parzący mrozem klejnot nie wiedziałem dokąd zmierzam, nie rozumiałem gdzie jestem. Gdzieś z oddali wołała mię pani Atheves; doprawdy, niepodobna opisać, jak mierziła mię ta dziwaczna komunikacja. Chciałem wierzyć, że myśli nie wypowiedziane pozostają moją własnością - ale któż mógł mi zaręczyć?...
     I znowu. Nawoływała mię kobieta, w której ręce złożyłem ostatnie okruchy swej nadziei na sprawiedliwsze jutro, której zawierzyłem - i która mego zaufania nadużyła. Poczynałem ją nienawidzić. Pomóż mi, wielki Boże.
     - Hrabia Se Rhame Sar umarł - odrzekłem wreszcie chrapliwie. - Nie ma już Roberta hrabiego Se Rhame Sar. Odebrano mi moje ziemie, zaś nazwisko sam okryłem nieśmiertelną hańbą. Wicekrólowa, moja matka, skona z rękami gnijącymi od zbrodni, których dotykała, najstarsza moja siostra nie jest wcale lepsza, splamiwszy się krwią dwóch innych, zaś Anna Jasena to bezwolne narzędzie Dostojnej. Pani zaś oszukała mnie właśnie, płacąc ohydą za przysługi, które jej oddałem. Nic już nie mam, nikogo już nie mam... Szkoda doprawdy mitręgi, by walczyć o jakieś gruzy, w których tylko zbrodnia, krew i śmierć. Nie jesteś pani lepsza od tych, z którymi walczysz.
     "Musisz oddać mi diament."
     Milczałem, choć jej słowa dobiegały wyraźnie i czysto - zrozumiałe jak nigdy wcześniej.
     "Czy mnie słyszysz, hrabio? Przynieś diament."
     - W nic już nie wierzę. Odejdę.
     "Dokąd?"
     - Donikąd.
     "Musisz mi oddać..."
     - Kiedy właśnie nie oddam - przerwałem. - Dość już, pani, nie chcę słyszeć żadnych nalegań, a tym bardziej rozkazów. Nadużyłaś mego zaufania, posyłając mię do miejsca, które zgotowano specjalnie. Ten stary oktogon... To upiorne. Przeniesiono zwłoki razem z krzesłem i stołem, nie zapomniano o niczym, nawet o naczyniach i kobiecych drobiazgach... Wszystko po to, by pognębić mordercę, którym jestem. Zabiłem jedyną istotę na świecie, która mię prawdziwie kochała, by naprawić zło, wyrządzane przez nią bezwolnie, a nawet wbrew staraniom. Tylko ona jedna oparła się pokusie walki o władzę w Valaquet. Tylko ona jedna chciała kochać, zamiast nienawidzić. Odmówiono jej tego.
     "To co sprowadziła, zabiło tysiące ludzi, niewinnych ludzi, panie hrabio. Ale może to panu nie przeszkadza? Prawda, to ty przecież kazałeś strzelać z armat do tłumów" - przypomniała bez cienia litości.
     Poczułem, jakby mię uderzono. Spieszyłem, by ocalić niewinną istotę, którą usiłowano podstępnie zamordować. Spieszyłem na ratunek siostrze - prawda, że po trupach.
     - Chcę wiedzieć, kto zbezcześcił doczesne szczątki mojej żony, zakłócając jej wieczny spokój.
     " Ależ... zbezcześcił szczątki? - zapytała z przejmującym szyderstwem. - Może właśnie pochował je w grobowcu, którym stał się ten stary oktogon? Ty, panie, zostawiłeś ją tam, gdzie upadła, wijąc się w śmiertelnych boleściach."
     - Zapewniłem jej spokój.
     "Bez pochówku? Zamurowałeś pan tylko komnatę, w której spożyliście wspólny obiad, będący jej ostatnim posiłkiem. Ślady świeżej zaprawy zakryłeś obiciami... W samej rzeczy, jak morderca pragnący ukryć swą zbrodnię".
     Zmilczałem, nie mając żadnej odpowiedzi.
     - Skąd pani zna te szczegóły? - zapytałem po długiej chwili.
     "Proszę mi oddać kolię - zażądała. - To przekleństwo, które raz na zawsze trzeba wymazać ze świata, nim dostanie się w niepowołane ręce. Panie hrabio, przecież toczymy sprawiedliwą wojnę, wypełniamy wolę króla, pan i ja... Valaquet znajdzie się wreszcie w granicach Zjednoczonych Królestw, prawdziwie, nie zaś tylko nominalnie. To bogaty kraj, zasobny w ziemię uprawną, lasy pełne zwierzyny, są drogi i wioski, liczne miasta - tłumaczyła coraz bardziej żarliwie, nie słysząc protestów z mojej strony i wyczuwając snadź, iż słowa padają na podatny grunt. - Ale trzymasz w dłoni złowieszczy przedmiot, którego można użyć jak potężnej broni. Czy nie widzisz, że za sprawą tej kolii losy wojny o Valaquet mogą ulec gwałtownej odmianie? Po wielokroć zapewniałeś, iż pragniesz odkupić grzechy swoje i swojej rodziny. Dowiedź tego! Oto klejnot będący przekleństwem twego życia i świata. Klejnot, który może pokrzyżować wszystkie nasze plany."
     - Nic pani nie wiesz - powiedziałem. - Ten diament to cała stara magia Valaquet, rzecz niesłychanie potężna, tu masz słuszność. Lecz jego potęga najbardziej polega na łatwości, z jaką porywa ludzkie dusze. Hrabina Se Rhame Sar nie umiała pokonać mocy tej kolii. Pani zaś, bez żadnych podstaw, sądzi że to potrafi? To pokusa, to potęga w zasięgu ręki. Chcesz być nową królową wiecznej zimy?
     "Oddaj mi tę kolię".
     - Potrafisz ją zniszczyć? Zniszczysz ją?
     "Przysięgam panu. Przysięgam na wszystko co święte, panie hrabio."
     - Może zatem ją oddam, lecz pod jednym warunkiem.
     Przystanąłem.
     - Słyszysz mnie? Pod jednym warunkiem: chcę zobaczyć człowieka, który przeniósł... hrabinę do tej wieży.
     "Najpierw oddaj mi kolię".
     - Najpierw chcę go zobaczyć.
     "Najpierw kolia, hrabio. Im szybciej..."
     - Traci pani czas. W nic już nie wierzę - powiedziałem po raz trzeci tego dnia. - Oddam kolię nie prędzej, aż zobaczę się z owym człowiekiem. Im szybciej przyślesz go do mnie, tym lepiej. Znam moc tego klejnotu, zaiste - teraz ja szydziłem, bom był właśnie człowiekiem, który znał ją najlepiej na świecie. - Opierałem się jej sile po wielokroć, ale teraz nie wiem, czy warto. Może być, że zwlekając, znajdziesz we mnie śmiertelnego wroga, nowego władcę lodu i mrozu... Spiesz się zatem, pani.
     "Hrabio, zaklinam pana" - prosiła przerażona, choć wiedziałem skądinąd, że nie wierzy w tę groźbę; och, znała mię przecież nazbyt dobrze!
     - Po raz ostatni, pani: chcę zobaczyć tego człowieka.
     "Ale ja nie wiem, kto to jest!"
     - Znowu kłamstwo.
     "Nie wiem, mówię panu, że nie wiem!"
     - Czemu więc obiecywałaś, że jeśli oddam kolię, wtedy postawisz go przede mną?
     "Bo go znajdę, przyrzekam to panu."
     - Czy na pewno? Sądzę raczej, piękna Atheves, że każe pani, by strzelono mi w łeb. Oto jaką drogą biegną myśli człowieka, który został okłamany i podle wykorzystany.
     "Mylisz się, hrabio..."
     - Nie sądzę.
     "Ale mówię ci, że się mylisz!"
     - Pozwól pani, że zostanę przy swoim.
    
    
    
     III
    
     Pochłonięty myślami, a potem rozmową z odległą interlokutorką, zszedłem na manowce i zgubiłem drogę; sporo czasu minęło, nim zdołałem się odnaleźć w labiryncie ruin. Wreszcie odszukałem ludzi pilnujących mego wierzchowca; do oktogonu musiałem iść pieszo, bo zwierzęta połamałyby nogi pośród gruzów. Lecz nie mogłem samotnie odbyć całej wyprawy, albowiem ruiny Re Alide nie każdemu zdawały się przeklęte; owszem, dla różnych łotrów i obwiesiów były miejscem błogosławionym. Toteż miałem zbrojną eskortę: towarzyszył mi służący i czterej żołnierze. Byłem pewien tych ludzi tak bardzo, jak tylko można być pewnym. Benocht, wierny sługa, trwał u mego boku od lat, nie odstępując w żadnym nieszczęściu, halabardnicy zaś byli kiedyś, za starych dobrych czasów, jeszcze przed moją podróżą do Lazenne, w regimencie gwardii pieszej, faworyzowanym przeze mnie, ulubionym. W doborowej tej jednostce służyła wyłącznie szlachta, pieszo albo konno, pomimo iż regiment zwał się pieszym, z muszkietem w polu, bądź halabardą w pałacu, gdy przyszło pełnić zaszczytną wartę u boku Dostojnej. Sam decydowałem o przyjęciu bądź odprawieniu każdego kandydata; ci czterej służyli mojej matce jeszcze niespełna przed półtora rokiem, bo w przegranej przez nią bitwie pod Cassey, a dostawszy się do niewoli, zawdzięczali mi zdrowie i życie - wszyscy byli ranni, zaś w lazarecie wojskowym niepodzielnie królowała gangrena, gorączka, głód i chłód, febra i wszystko, co wynaleziono na dnie piekieł. Poznawszy starych swych żołnierzy, wydobyłem ich stamtąd i wstawiwszy się u siostry - która nie śmiała odmówić naczelnemu dowódcy swej armii - zapewniłem właściwą opiekę. W ten oto sposób zyskałem cztery wierne dusze, cztery mężne serca, cztery szpady w stalowych dłoniach - czterech ludzi gotowych za mnie zginąć. W świecie, gdzie nikt nie miał przyjaciół, a samych tylko wrogów, był to znaczący kapitał.
     Widząc, że powracam zdrów i cały, moi towarzysze odetchnęli. Skinąwszy im głową na znak, że wszystko w porządku, dosiadłem swego wierzchowca.
     - Dzięki Bogu, wasza dostojność. Nie powinien pan chodzić samotnie wśród tych gruzów.
     - Waszmość wiesz, że musiałem.
     - Tak, lecz właśnie ci ludzie wybierali się w tę stronę, co i pan.
     Obejrzałem się we wskazanym kierunku. Istotnie, pośród gruzowisk chowali się jacyś mężczyźni. Zdało mi się, żem pochwycił błysk na lufie muszkietu.
     - Ale to nie są żołnierze?
     - Nie potrafię powiedzieć. Wasza dostojność rozkażesz nam sprawdzić?
     - Nie, to niepotrzebne.
     Żołnierz z którym mówiłem, nosił nazwisko Se Noles i pochodził z tak starego i świetnego rodu, żem nigdy nie wstydził się z nim jadać i pić - owszem, czy to po służbie w garnizonie, czy na żołnierskim biwaku, nie raz i nie dwa razy prosiłem owego szlachcica do stołu, znajdując żywą przyjemność w rozmowach z człowiekiem bywałym i noszącym się z należytą godnością. O swym życiu zawsze mówił mało; rozumiałem, że jak wielu innych, wstąpił był do gwardii pod przybranym nazwiskiem, uciekając od jakichś grzechów młodości. Może były to zaległe długi, może proces, a może kłopotliwa kochanka... Wojna w Valaquet w jakiś sposób musiała przekreślić tamte sprawy, bo Se Noles wrócił do prawdziwego nazwiska. Lecz o swojej przeszłości nadal mówić nie chciał, bądź nie mógł.
     - Ruszajmy. Lecz nie tędy - rzekłem, albowiem dwaj żołnierze wysunęli się do przodu, chcąc prowadzić drogą, którą przyjechaliśmy.
     - Więc którędy pan każe, generale?
     Wskazałem właściwy kierunek.
     - Ku rzece?
     - Nie pytaj mnie waszmość, tylko jedź jak pokazałem.
     Gwardziści bez dalszych pytań ruszyli w nakazanym kierunku.
     Pamiętałem, że wszystko co powiem, może być usłyszane przez panią Atheves. "Może być", nie zaś "będzie" - dlatego, żem nie słyszał jej od dłuższego czasu i zaczynałem sądzić, iż wypite przed podróżą paskudztwo nareszcie przestało działać. Sądziłem tak tym bardziej, że ostatnie zamienione zdania rwały się i ginęły, wreszcie stały się całkiem niezrozumiałe. Alem nie miał pewności, czy to nie jaki podstęp. Mogła milczeć czekając, aż niebacznie coś zdradzę, odzywając się do osób drugich.
     Nie ufałem tej kobiecie. Może być, żem znał ją po prostu za dobrze. Nie wiedziała, kim był człowiek, który przygotował dla mnie ową straszną komnatę w starej wieży? W jaki zatem sposób weszła w posiadanie informacji o miejscu ukrycia kolii? Pod czyim nadzorem, na Boga, dokonano tej upiornej czynności, jaką było przewiezienie zmarzniętego ciała Heleny z Rhame Sar do Alide? Pytania pojawiały się kolejno, a każde - pozostając bez odpowiedzi - przywoływało dwa nowe. Niewiele rozumiałem i w nic już nie wierzyłem - a najbardziej nie wierzyłem w uczciwe intencje Atheves. Zbyt jej zależało na kolii, którą niosłem, bym mógł uznać, że pragnie ją zniszczyć - ot, tak tylko, na wszelki wypadek. Jeśli nawet chciała unicestwić klejnot (a równie dobrze mogła wykorzystać jego moc) to nie dlatego, że był bronią, którą użyje - ktoś, kiedyś i być może... Bała się wyraźnie, że nie "kiedyś" i nie "być może" lecz - zaraz i z całą pewnością. Nie wiedziałem tylko: kto? Kto oprócz pani Atheves mógł wiedzieć, gdzie jest klejnot hrabiny Se Rhame Sar? Kto chciałby go wykorzystać? Na pierwsze pytanie odpowiedź nasuwała się sama: wiedzieć mógł, a nawet musiał, człowiek który ów klejnot tu przyniósł. Na drugie pytanie odpowiedzi nie miałem. Księżna Se Potres wygrywała wojnę i nie musiała chwytać się tak rozpaczliwych i niepewnych sposobów. Zaś Dostojna bała się magii Valaquet. Pytanie tylko, jak bardzo się bała? Czy aż tak, by nie użyć jej nawet w obliczu zupełnej, nieuchronnej klęski?
     Jadąc, uniosłem w pewnej chwili spojrzenie - i zadrżałem, bom mijał właśnie dawny pałac mojej matki. Szczątki świetnej niegdyś i przebogatej rezydencji, która nie miała sobie równych w żadnym spośród Zjednoczonych Królestw. Loyniwe, siedziba królewska, postawiona obok wyglądałaby jak oberża... Popatrzywszy przed siebie, a następnie w tył, zobaczyłem smutek i zadumę na twarzach moich gwardzistów. Prawda - nigdy ich nic złego nie spotkało w tym domu; przeciwnie, wiele razy pełnili służbę przy tych drzwiach, przy tych oto schodach... Dla nich mijane ruiny były pamiątką po niegdysiejszej świetności gwardii, przypomnieniem beztroskiego żołnierskiego życia w elitarnym regimencie, strzegącym domu i osoby wicekrólowej.
     Lecz dla mnie inaczej: dla mnie był to pomnik podłości i zdrady. Tu, w tym domu, utraciłem wszystkie złudzenia, dowiedziawszy się że ci, których kochałem, mają w zamian tylko nienawiść, tak dla mnie, jak i wzajem dla siebie...
     Ulice zalegał gruz. W okowach strasznego mrozu cegły i kamienie pękały kiedyś jak szkło, zaś dzikie wichry przesycone okruchami śniegu, rozrzucały szczątki budowli. Uliczny bruk zmienił się w drobny żwir. Tylko gdzieniegdzie ostała się jakaś niska, szczerbata ściana. Nie umiałem powiedzieć, dlaczego dzielnice w tak nierównym stopniu zostały porażone żywiołem. Zyskawszy odporność na największe nawet mrozy - żadną miarą nie umiałem pojąć ich natury, praw rządzących lodową magią. Wciąż mogłem rozróżniać ciepło i chłód, tyle tylko, że zima nie wyrządzała mi krzywdy - choćby nagi, śpiąc w śnieżnej zadymce, nie mogłem zamarznąć, ani nawet skostnieć. Ostatni dar Heleny. Dar straszny, bo niepojęty i niezrozumiały; dar królewski, bo życiodajny...
     W podzięce dałem jej śmierć.
     Jeden z jadących z tyłu żołnierzy ponaglił konia i zrównawszy się ze mną powiedział:
     - Wasza dostojność.
     Uniósłszy głowę poznałem Chal-Cheneta.
     - Mów pan.
     - Jesteśmy śledzeni. Nie byłem wpierw pewien, ale teraz jestem. To ci sami ludzie, generale, których widzieliśmy wcześniej. Co pan rozkaże?
     Obejrzawszy się stwierdziłem, że gwardzista ma słuszność. W pewnej odległości za nami, kryjąc się, podążało kilkanaście postaci.
     - Uważasz pan, że to ci sami?
     - Na pewno, wasza dostojność. Jest wśród nich kobieta.
     - Kobieta wśród rzezimieszków kryjących się w ruinach?
     - Kobieta na pewno, pomimo męskiego ubioru. Już wtedy, gdyśmy czekali na pana, zdała mi się niezwykle podobna do kogoś, kogo znam, i to zwróciło moją uwagę. Twierdzę więc na pewno, że kobieta. Ale czy wśród rzezimieszków, tego nie byłbym pewien, generale.
     - Co pan chcesz powiedzieć?
     - Że to raczej przebrani żołnierze, albo ludzie będący w czyjejś służbie. Rabusie nie bywają tak dobrze uzbrojeni. Każdy tam ma muszkiet i rapier.
     - To cenne obserwacje. Jesteś pan spostrzegawczy.
     Żołnierz uchylił kapelusza. Przypomniałem sobie, że istotnie powiadano o tym człowieku, iż ma świetny wzrok, a także wyborną pamięć.
     - Ale mówisz, że kobieta zdała ci się do kogoś podobna?
     - Nie inaczej, wasza dostojność, tylko dlatego spostrzegłem, że kobieta.
     - Więc to podobieństwo...?
     - Wykluczone, wasza dostojność.
     - Pozwól pan, że sam to osądzę. Czy to ktoś, kogo znam?
     - Bez wątpienia...
     - Mów pan.
     - Ta osoba przypomina mi pańską dostojną siostrę, generale.
     Szarpnąłem wędzidłem, koń stanął. W milczeniu patrzyłem na poważną twarz gwardzisty.
     - Pańską siostrę, a raczej... dwie pańskie siostry - rzekł jeszcze. - Lecz dostojna Anna Luiza...
     - Nie żyje - dokończyłem za niego. - Więc widziałeś pan Annę Jasenę?
     - Tylko kogoś, kto jest do niej podobny.
     - Stać! - krzyknąłem, bo jadący na czele nie dostrzegli, żem zatrzymał się z ariergardą.
     Znów zwróciłem się do Chal-Cheneta:
     - Mówisz pan, że na czele przebranych żołnierzy idzie naszym śladem pani Anna Jasena?
     - Tylko ktoś podobny.
     - Do stu diabłów, czy przestaniesz waszmość? Tak czy nie?
     - Powiedziałbym... powiedziałbym: tak, generale.
     Doprawdy, wszystko to aż nazbyt dobrze pasowało. Jasena w pobliżu miejsca, skąd zabrałem klejnot. Oto odpowiedź na pytanie, kto lada chwila miał sięgnąć po uśpioną magię Valaquet. Jasena nic nie znaczyła, czy też raczej znaczyła tyle co: Dostojna. Była ślepym i bezwolnym narzędziem w ręku naszej matki.
     - Więc, panowie - rzekłem, gdy dołączyli ci z awangardy - szpady z pochew, pistolety w dłonie. Chcę by ludzie idący za nami zdradzili swą tożsamość, bądź zginęli.
     Przedstawiłem w dwóch słowach podejrzenia Chal-Cheneta i swoje - zmilczałem tylko o powodach, dla których Anna Jasena mogła być w Re Alide; to nie obchodziło tych ludzi, zresztą taka wiedza mogła być im tylko ciężarem, a może i przepustką do piekła...
     - Lecz pan, pod strażą Benochta, pozostanie tutaj, generale?
     - Benocht owszem, pozostanie tutaj - rzekłem, podając wiernemu słudze nieduży przedmiot owinięty w batystową chusteczkę. - Gdyby spotkało mię coś złego, pojedziesz galopem ku rzece i wrzucisz to do wody, jak najdalej od brzegu. Ani słowa - dodałem surowo. - Powierzam ci właśnie coś o wiele ważniejszego, niż moje lub twoje marne życie.
     Służący zadrżał - i pojąłem, że domyślił się... Równie dobrze jak ja znał wyhaftowane na chustce monogramy, poczuł chłód bijący przez cienki materiał, a powaga, z jaką mu zleciłem prostą na pozór misję, powiedziała więcej niż słowa. Blady jak ściana, schował zawiniątko do kieszeni.
     - Lecz wasza dostojność także musisz tu zostać! - nalegał wzburzony Se Noles, trzymający już szpadę pod pachą, a pistolet w dłoni.
     - To niemożliwe - odparłem - bo po pierwsze i najważniejsze, jeśli tymi ludźmi istotnie dowodzi moja siostra, to nie każe strzelać widząc, iż jadę razem z wami.
     - A po drugie? Proszę zważyć, wasza dostojność, że to jednak może nie być pani Anna Jasena, a tylko ktoś bardzo podobny.
     - A po drugie, kawalerze - odparłem ponuro, dobywając z olstrów pistolety - czas najwyższy, by ktoś wreszcie zlitował się nade mną i poczęstował ołowiem... Proszę ze mną, w szeregu marsz.
     Konie poszły stępa, równo jak na paradzie, całą szerokością ulicy. Szliśmy niczym w bitwie do karakolu, każdy z uniesionym pistoletem w dłoni, bacznie przepatrując ruiny, w poszukiwaniu ukrytych przeciwników.
    
    
     IV
    
     Była to szarża zaiste samobójcza, bo jeśli Chal-Chenet się omylił, to schowani w gruzach rozbójnicy mogli nas wystrzelać niczym kaczki. Chyba, że omylił się po dwakroć - i byli to właśnie rozbójnicy z kiepską bronią, a jeszcze gorszą ręką i niepewnym okiem. Bo jeśli jednak przebrani żołnierze, lecz pod komendą obcej osoby... Wówczas byliśmy półdziesiątkiem trupów, wprawdzie dość niezwykłych, bo jeszcze jadących konno.
     Zdjąłem z głowy kapelusz i wziąłem go pod udo. Nie chciałem, by zaszła najstraszliwsza na świecie pomyłka. Dość już krwi przelano w tej rodzinie; nie chciałem dopuścić, by teraz siostra kazała strzelać do brata, nie poznawszy jego twarzy ocienionej rondem wojskowego kapelusza.
     Lecz Jasena wiedziała o mnie wcześniej, niż ja o niej...
     Ujrzałem ją pod wyszczerbioną, odartą z tynku ścianą, samotnie trwającą przy ulicy. Niewysoka sylwetka w lichym mieszczańskim przyodziewku. W jednej dłoni trzymała kapelusz, zaś w drugiej obnażoną szpadę, ale opuszczona klinga dotykała ziemi. Przechyliwszy lekko głowę, patrzyła jak nadjeżdżamy. Ujrzałem niesforne pierścionki rozsypanych na ramionach włosów, obrys twarzy - i zabolało mię serce. Te rysy były przecież wspólnymi rysami obu młodszych moich sióstr... Tę drugą, nieżyjącą, kochałem. I wcale nie jak brat siostrę.
     Nie, w moim przypadku Bóg nie czekał aż do Dnia Sądu. Jął karać za grzechy jeszcze na tym padole, a karał straszliwie, dotkliwie i boleśnie...
     Dałem znak mym gwardzistom, by stanęli. Po czym sam zsiadłem z konia, zatknąłem pistolet za pas i pieszo poszedłem ku siostrze.
     - Pani.
     Przyglądała mi się w milczeniu, z uwagą i skupieniem, ale przede wszystkim - ze smutkiem. Oto drugie nieszczęsne stworzenie. Wyjawiła mi kiedyś swoją tajemnicę; kochała mię w ten sam sposób, jak ja kochałem Annę Luizę. Lecz moja miłość przynajmniej była odwzajemniona. Prawda, że tylko do pewnego czasu, bo potem zamieniła się w cuchnące bajoro zdrad i kłamstw...
     Zaiste, przeklętą byliśmy rodziną. Wielki Boże.
     - Panie hrabio - odparła bardzo cicho, odwracając oczy od mej twarzy.
     Nie podała mi ręki ani policzka do pocałowania. Prawda, byliśmy wszak wrogami.
     - Co pani robi w tym miejscu? Widząc skradających się ludzi, gotów byłem wdać się w potyczkę.
     - Co tu robię?
     - Tak, co pani robi w tym mieście? Przebrana za mężczyznę, otoczona ludźmi o podejrzanym wyglądzie.
     - Nie wiem, co tutaj robię - rzekła niezbyt przytomnie, nie potrafiąc zatrzymać oczu na czymkolwiek. - Zaś moje przebranie nie powinno chyba dziwić, jestem przecież na wrogim terytorium. Chcesz mię zaaresztować? Lecz uprzedzam, że to może być trudne.
     Zrozumiałem, że się nie dogadamy.
     - Wydaje mi się, że wiem, czego pani szuka w Re Alide - rzekłem. - Będziesz jednak musiała wrócić do Dostojnej z niczym. Rzeczy, o którą nam obojgu chodziło, nie było tam, gdzie miała się znajdować. Ja także wracam z pustymi rękami.
     - A o co nam chodziło?
     - Skoro pani nie wie, to tym lepiej.
     Jej spojrzenie, które przez moment dotykało mojej twarzy, znów zaczęło uciekać na boki.
     - Przede wszystkim, mój bracie - powiedziała - nie jestem tu z rozkazu naszej matki. Realizuję swoje własne plany.
     - Ty, Jaseno?
     - Tak, Robercie, ja: Anna Jasena. To budzi zdumienie, nieprawdaż? Przecież mam pusto w głowie, a jedyne co potrafię, to wypełniać rozkazy innych.
     Nie zaprzeczyłem. Bom istotnie tak właśnie myślał.
     - Pozwól siostro, że ci nie uwierzę.
     - Pozwól bracie, że i ja cię nazwę kłamcą.
     - O, a czemuż to?
     - Bo znalazłeś kolię hrabiny Se Rhame Sar, a nawet więcej. Znalazłeś samą hrabinę. Lecz nie zwróciłeś jej życia, choć być może powinieneś to uczynić. Powiedz mi, dlaczego?
     Milczałem.
     - I powiedz mi jeszcze - pytała dalej po chwili - dlaczego nie wracasz tą drogą, którą przyjechałeś? Czyżbyś uciekał, Robercie? Czyżbyś nie zamierzał oddać kolii pani Dorocie Atheves?
     - Nie rozumiem, o czym pani mówi - odparłem, czując wszakże coraz większy niepokój, pomieszany ze zwyczajnym lękiem; Jasena wiedziała zbyt wiele. - Proszę mi wytłumaczyć.
     - Mówię, że nie służysz wcale naszej siostrze księżnej Se Potres. Mówię, żeś uwikłał się w intrygę, której duszą jest pani Atheves. Mówię wreszcie, że wiem, po co cię tu wysłała. I mówię, że nie jestem tu z rozkazu Dostojnej.
     - A ja mówię, że to wszystko nieprawda.
     Westchnęła.
     - A więc jedź pan dalej swoją drogą, hrabio - powiedziała z goryczą, której nie zdołała ukryć. - Nie mamy o czym rozmawiać.
     - Przeciwnie, sądzę że mamy.
     - Nie, nie mamy. Proszę mnie już nie męczyć. Żegnam pana, obiecuję że nie pójdę dalej pańskim śladem. Pomyliłam się i żałuję.
     Stałem milcząc, bom był całkowicie bezradny wobec takiej postawy. Prawda, nie widziałem Jaseny od lat - ale było niepodobieństwem, by zmieniła się aż tak bardzo. Wiedziała o rzeczach, które miałem za najgłębiej ukryte, lecz nie o to nawet chodziło. Obchodziło mię żywo, co mówiła, ale bardziej jeszcze - sposób, w jaki mówiła... Ta rezygnacja, ta szczególna beznamiętność, właściwa tylko ludziom, co nie mając już nic do stracenia, spokojnie wstępują na szafot... Nie taką ją znałem.
     Znów poczułem ból, i żal, i gorycz - bom pomyślał o Annie Luizie. Tak wiele wspólnego miały z Jaseną - i tak mało zarazem. Identyczne twarze - lecz zupełnie inne upodobania. Luiza kochała się w broni, w wojskowych paradach, w grzmocie werbli, w łowach i dzikich galopadach po bezdrożach - gdy Jasena uwielbiała muzykę i poezję, tańce i biesiadne rozmowy pełne niedomówień, znaczących spojrzeń i uśmiechów... Prawda, obie były tylko narzędziami w rękach matki, lecz jakimi wybornymi narzędziami! Jasena? Nieokiełznany temperament, żywioł namiętności zamknięty w najpiękniejszym kobiecym ciele i rozsadzający je prawie, szukający ujścia w każdym słowie i geście, ba! w każdym nieomal spojrzeniu i oddechu! Przecież, na rozkaz matki, potrafiła oczarować, uwieść, usidlić i ogłupić każdego; gdyby rozkazano jej rozkochać w sobie mnicha, pustelnika i ascetę, bez wahania przyjąłbym zakład, iż osiągnie cel. Lecz oto stała przede mną nie piękna zalotnica z figlarnymi iskierkami w oczach - lecz zrezygnowana, smutna i poważna panna, nie potrafiąca nawet udawać, że cokolwiek jeszcze ją obchodzi. Czy ktoś taki mógł przybyć tutaj z misją od Dostojnej? A wreszcie - z jaką misją? Wyprawa w męskim odzieniu, z pistoletem i szpadą, po groźny klejnot ukryty w zburzonym mieście - to mogło być... kiedyś... zadanie w sam raz dla Anny Luizy. Ale nie dla Jaseny! Nie umiałem wyobrazić sobie kogoś, kto by gorzej pasował do takiej roli, przecież nie umiała nawet naturalnie poruszać się w męskim przebraniu, najwyraźniej stale szukała wachlarza i badała dotykiem pantalony, czy aby z niej nie spadają... Na honor, nie miałem pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.
     - Jaseno to... niemądre - rzekłem z niejakim wysiłkiem, bom dawno odwykł od wszelkich szczerych deklaracji, a tym bardziej intymnych wyznań. - Jesteśmy siostrą i bratem... mamy w żyłach tę samą krew... Na Boga, pomówmy jak dwoje przyjaciół, nie wrogów. Czy to jest jeszcze możliwe?
     Uniosła spojrzenie i po raz pierwszy na dłużej spojrzała mi w oczy.
     - Niczego więcej nie pragnę - powiedziała i ujrzałem naraz, że jest bliska płaczu. - Dlaczego nie zacząłeś w ten sposób? Już myślałam, że i ty zaparłeś się samego siebie. A tymczasem twoja prawość, ta twoja naiwna uczciwość, i poczucie odpowiedzialności za wszystko i wszystkich... to jedyne rzeczy, w które warto jeszcze wierzyć na tym świecie. Jeśli dzisiaj nie znajdę w tobie oparcia... nie odnajdę celu... sensu... - mówiła chaotycznie, a wreszcie urwała, by wziąć głęboki oddech. - Może być, że nie zobaczysz mnie już nigdy.
     - Co to znaczy?
     - Nic - powiedziała. - Nic zupełnie... Gdzie możemy porozmawiać? Czy tutaj?
     - Tutaj nie. Ale czy zgodzisz się pojechać ze mną?
     - Dokąd?
     - Tylko milę lub dwie. Chcę wydostać się z tego przeklętego miasta. Z mostów na rzece jeden jeszcze stoi, choć podobno w kiepskim jest stanie. Być może będę musiał uciekać i chciałem...
     Pytała mię spojrzeniem.
     - Chciałem jeszcze pożegnać naszą siostrę, Ranelę - dokończyłem.
     - W klasztorze?
     - Te zgliszcza są jej grobowcem - odparłem z powagą, nie ustrzegłszy się wszakże cienia wyrzutu w głosie. - Tam umarła i tam spłonęła w ogniu, który strawił budynki. Chciałem raz jeszcze pomodlić się na jej grobie. Czy będziesz mi towarzyszyć?
     - Zginęła z mojego powodu - rzekła głucho.
     - To prawda i nieprawda zarazem, bo już wcześniej wydano na nią wyrok. Gdziekolwiek jest teraz, na pewno ci przebaczyła. A kto wie, czy nie przebaczy ci dzisiaj ktoś jeszcze.
     - Ty, Robercie?
     - Mój Boże - powiedziałem wzruszony - nie mam na tym świecie ani jednej bliskiej mi osoby. Czy to tak trudno zrozumieć? Twoje uczynki, siostrzyczko, są niczym wobec moich własnych zbrodni. Ale dla mnie nie ma przebaczenia.
     - Więc zaczekaj - powiedziała gwałtownie, głosem tak zmienionym, jakby ktoś zacisnął palce na jej gardle. Odeszła szybko na bok i przez chwilę oddychała głęboko, próbując się opanować. Wreszcie krzyknęła jakieś nazwisko, a gdy wezwany człowiek wychylił się z ukrycia, zażądała by przyprowadzono idące z tyłu konie.
     Imię, które krzyknęła, zdało mi się znajome. Przez chwilę grzebałem w pamięci, potem zaś skinąłem lekko głową sam do siebie. Wróciwszy do czekających w pogotowiu żołnierzy rzekłem:
     - Szpady do pochew, panowie. Dalej pojedziemy w liczniejszym towarzystwie. Może być, że zaraz ujrzycie swoich dawnych przyjaciół, którzy jeszcze przed chwilą mierzyli do was z ukrycia.
     Widząc zaś, że nie rozumieją, wymieniłem nazwisko, którem przed minutą słyszał z ust mojej siostry.
     - Czy mi się zdaje, czy też waszmościowie znacie tego szlachcica? Przecież to porucznik gwardzistów Dostojnej, choć nie wiem, czy dowodził akurat waszą kompanią?
     - Ale to oznacza... - rzekł Se Noles z uśmiechem.
     - Że pod wodzą oficera regimentu gwardii, spotkacie swoich dawnych kolegów, jak mniemam - dokończyłem. - Lecz nie twierdzę przez to, uważajcie panowie, że należy zaniechać wszelkich ostrożności.
     - Tak, panie hrabio.
     - Miejcie oko na wszystko.
     - Tak, wasza dostojność.
     Przywołałem gestem Benochta i dyskretnie odebrałem od niego groźne zawiniątko. Nie poskarżył się słowem; przecież dobrze widziałem, jak wiele kosztował go ów kwadrans czy dwa, kiedy opiekował się złowieszczym skarbem.
     Odwróciwszy od nich, czekałem na Annę Jasenę. Już prowadzono wierzchowce.
    
    
     V
    
     Minąwszy południową rogatkę Alide podążyliśmy gościńcem w stronę niewysokiego wzgórza, odległego niespełna o milę. Wznosiły się na nim ruiny klasztoru, będącego niegdyś miejscem zesłania Raneli - jedynej mojej siostry, która nigdy nie splamiła się zbrodnią, ani żadnym złym uczynkiem przeciw bliźnim. Została zamordowana. To jej właśnie spieszyłem kiedyś na ratunek, ogniem dział zmiatając ze swej drogi ogłupiałe tłumy mieszczuchów, podburzonych do bezmyślnej rebelii. Znów sto wspomnień! Pamiętałem wciąż słowa najżarliwszej modlitwy swego życia, gdym z łoskotem kopyt stu koni mknął ze spóźnioną pomocą. "Panie, tylko ona jedna mi została. Ocal mi ją, proszę"... Lecz oto było drzewo, pod którym przyjąłem ostatnią spowiedź śmiertelnie rannego człowieka. Zaufałem mu - więc w zamian zamordował mi siostrę.
     Czy to był świat wart wskrzeszenia? Czy wart był w ogóle naprawy? Czy Dorota Atheves była inna?
     Zmierzaliśmy do ruin klasztoru.
     Nie rozmawiałem z nikim, nawet z jadącą u mego boku Jaseną.
     U stóp wzgórza zsiedliśmy z koni. Kazałem rozkulbaczyć wierzchowce i pozwolić im skubać trawę, by odpoczęły i nabrały sił przed dalszą drogą - miałem bowiem przeczucie, że już wkrótce przypadnie mi w udziale los człowieka ściganego, a może nie człowieka nawet, lecz po prostu zwierzęcia, na które polują zawzięci myśliwi. Chcąc wymknąć się z sieci i zostawić prześladowców z tyłu, musiałem dbać o wierzchowce.
     Anna Jasena uczyniła gest który oznaczał, że moje rozkazy obowiązują wszystkich. Jej poprzebierani żołnierze posłuchali natychmiast, nie tając zadowolenia. Byli to, tak jakem przypuszczał, gwardziści z mojego regimentu pieszego, pod wodzą swego porucznika. Niektórzy z tych ludzi pamiętali mnie jeszcze z czasów, gdym był - z woli Dostojnej - wodzem całej armii i naczelnikiem wszystkich policji Valaquet. I oto drobiazg bez żadnego znaczenia, ukontentowanie żołnierzy, którym wydano rozkaz, stał się w moich oczach setnym lub tysięcznym potwierdzeniem, że ta wojna jest niemiła wszystkim bez wyjątku... Gdyby zależało to od woli gwardzistów, już jutro Dostojna Maria Teresa Del Valaquet Se Alide Sar byłaby z powrotem jedyną władczynią prowincji, mając u boku swego syna hrabiego Se Rhame Sar, w księstwie Potres zaś najstarszą swoją córkę, strzegącą północnych granic.
     - Mości poruczniku - rzekłem - miej pan, proszę, baczenie na wszystko. Powierzam panu ten obóz i moich ludzi.
     Oficer skłonił się z szacunkiem.
     - Proszę na mnie polegać, panie hrabio.
     Czy to była rozmowa wrogów? Dotknąłem kapelusza, podałem ramię Jasenie i poszliśmy drogą wiodącą do klasztoru.
     W milczeniu.
     Wkrótce ujrzeliśmy wyłamaną bramę i zapuszczony dziedziniec. Prowadziłem dalej - do budynku, gdzie mieściły się cele zakonnic. Odnalazłem celę przeoryszy.
     Gdym przed laty, w tym samym pomieszczeniu, rozmawiał z nią po raz ostatni, w pamięć zapadły mi szczególnie chłód, wilgoć i mrok. Wszystko to zniknęło bez śladu. Była przecież wiosna, ciepła wiosna, a zburzone ściany klasztoru nie broniły dostępu słońcu. Rozłamane na dwoje mury celi przepuszczały światło. Zwyciężyło życie - na cienkiej warstwie nawianej przez wiatr gleby zieleniła się trawa, tworząc miękki kobierzec, jakiego Ranela nigdy tutaj nie dotykała.
     - Dlaczego tu?
     - Bo czy wiesz, gdzie jesteśmy? - zapytałem, wskazując by usiadła na ułamanej, spękanej desce przytwierdzonej do ściany. - Siedzisz na czymś, co przez cztery lata było łóżkiem lub stołem zakonnicy, zależnie od pory dnia... To cela Raneli, tu widziałem ją po raz ostatni. Jeśli chcesz coś powiedzieć naszej siostrze, to mów. Wiem, że ona ciągle tutaj jest. Czuję ją i prawie widzę - mówiłem, wyciągając rękę przed siebie - bo ona jedna, Jaseno, była moją siostrą, nikim mniej ani więcej. W Wanesie widziałem nieomal drugą matkę, Luiza była moją kochanką, ty zaś najprędzej córką, bo zawsze mi się zdawało, że trzeba ci zapewnić raczej opiekę, niźli cokolwiek innego... Wiem już, jak ogromną wyrządziłem ci tym krzywdę i przebacz mi, jeśli możesz. Lecz Ranela... Ranelę kochałem jak brat, tą najgłupszą z możliwych miłości, bezinteresowną, tak nie kocha się matki, ani dziecka, ani żony... Dzięki temu, zawsze gdy tu bywam, mówię do niej i chyba mogę słyszeć, co mi odpowiada... - zamilkłem.
     Podniosła na mnie swe wielkie, smutne oczy.
     - Więc posłuchaj mnie, Robercie - rzekła po długiej chwili - bo nie mam do powiedzenia nic, co mogłoby obrazić pamięć naszej siostry. Przeciwnie, biorę jej cień za świadka swoich najlepszych intencji. Boję się tylko tego, że nie poznasz we mnie tej beztroskiej i lekkomyślnej dziewczyny, gotowej niegdyś uwieść cały świat dla zabawy, bo mniej nawet z rozkazu matki i dla racji stanu... A jednak masz przed sobą Annę Jasenę, lecz starszą o całe ćwierćwiecze, bo tak właśnie mnożą się dni i godziny komuś, kto prawie nie sypia, z nikim nie rozmawia, rozmyśla tylko o tym co było, czemu należało zapobiec, albo czego nie wolno było czynić.
     Pochyliłem głowę, bo mówiła przecież o tym, co sam znałem aż nazbyt dobrze.
     - Pani Dorota Atheves to osoba, której może zaufać Wanesa, nie licząca się z nikim i z niczym, a widząca zawsze to tylko, co wybiega naprzeciw jej życzeniom. Stojąc z boku tej wstrętnej wojny (bo Dostojna uważa, iż jestem bezużyteczna i od dawna nic mi nie zleca) mogłam obserwować zarówno panią Atheves, jak i wszystkie twoje poczynania. Ani księżna Se Potres, ani Dostojna, ani wreszcie pani Atheves - powiedziała z niezwykłą u niej surowością - nie są godne, by zarządzać psiarnią, cóż dopiero wielką prowincją. Widzę tylko jedną osobę, która mogłaby naprawić całe zło i może zmazać część hańby okrywającej nasz ród.
     - Kogo masz na myśli?
     - Panie hrabio, proszę przejąć władzę w Valaquet. Jesteś Pierwszym Kawalerem Bractwa Rycerskiego, masz prawo a nawet obowiązek rządzić tu z rozkazu króla... a nawet wbrew jego woli.
     Patrzyła mi prosto w oczy.
     - Jaseno, czy wiesz co mówisz? - zapytałem z ogromnym spokojem. - Albo raczej: czy jesteś przy zdrowych zmysłach?
     - Dałam ci do ręki oręż, który w ciągu tygodnia uczyni hrabiego Se Rhame Sar panem życia i śmierci wszystkich ludzi w Valaquet. Hrabina Helena nie chciała tej władzy, lecz ty, działając celowo, osiągniesz wszystko, co zechcesz.
     - Nie wiem, o czym mówisz.
     - Naprawdę nie wiesz, czy też boisz się zaufać komuś, kto być może jednak prowadzi grę dla Dostojnej?
     Milczałem.
     - To ja kazałam przewieźć tutaj ciało hrabiny Se Rhame Sar - powiedziała. - Przecież byłam pewna, że nic i nikt cię nie zmusi, byś wrócił do miejsca, gdzie umarła. Znam cię tak dobrze, jak Luiza, przecież wiesz... Nie było rzeczą trudną zgadnąć, kto przyczynił się do zniknięcia hrabiny Heleny. Kazałam zabrać ciało z twojego domu w Rhame Sar i przygotować odpowiednie miejsce w Alide. Następnie, nie zdradzając swojej tożsamości, powierzyłam tajemnicę pani Atheves. Ponadto skłamałam mówiąc, że sekret zna także Dostojna. Miałam więc pewność, że pani Dorota Atheves pośle właśnie ciebie, i to pośle szybko. Czekałam aż się zjawisz i obserwowałam, co uczynisz. Potem podążyłam za tobą by upewnić się, że do niej nie wrócisz.
     Czułem jak krew ucieka mi z twarzy, musiałem być blady jak trup.
     - A gdybym jednak wrócił?
     - Lecz przecież nie wróciłeś.
     - A gdybym wskrzesił Helenę?
     Powiedziała mi wcześniej: "to ja, Anna Jasena, lecz starsza o ćwierćwiecze..." I na honor, gotów byłem uwierzyć, że istotnie przeżyła dwakroć więcej lat, niż miała w rzeczywistości. Patrzyły na mnie wciąż tak samo poważne, bardzo dojrzałe, a nawet stare oczy.
     - Lecz przecież nie wskrzesiłeś. Oto właśnie były dwie próby, z których wyszedłeś zwycięsko. Mogę więc przedłożyć ci swą prośbę.
     - Próby?
     - Tak, próby. Ośmieliłam się poddać cię próbom. Teraz pozostało mi już tylko prosić.
     - A ta prośba...
     - Proszę o koniec wojny w Valaquet. Proszę, by zwrócono mi brata, bo pozostał mi tylko on. Moja matka to potwór, a starsza siostra zasługuje, by ją zamknąć w domu obłąkanych, lub w twierdzy dla zbrodniarzy, do wyboru. Czy proszę o zbyt wiele?
     Cofnąłem się o pół kroku, czyniąc bezradny gest.
     - Lecz jakiego brata chcesz, by ci zwrócono? Tego sprzed kilku lat? Przecież to zupełnie niemożliwe, w każdym razie nie tutaj, nie w Valaquet. Tutaj możesz co najwyżej stanąć u boku demona lodu i śniegu, porażającego mrozem całe miasta, zabijającego setki i tysiące ludzi jednym tchnieniem, albo jednym spojrzeniem! - wyciągnąłem rękę w stronę odległych gruzów Re Alide. - Taki człowiek jest ci potrzebny? A co potem? Ile miesięcy, a może tylko tygodni będzie trzeba, byś przepełniona odrazą i strachem zabiła mnie tak samo, jak ja zabiłem moją żonę? A kto potem sięgnie po tę kolię? Ty? Ktoś inny? Każdy, kto założy ten klejnot na szyję, już nigdy nie zdoła się z nim rozstać. Helena nie potrafiła, choć pragnęła z całej duszy... Sądzisz więc, że ja potrafię? Myślę, że nikt nie potrafi, Jaseno. Nikt! Na całym wielkim świecie - nikt i nikt! Rozumiesz?
     - Mylisz się, jestem pewna.
     - Mylę się?
     - Mylisz się, Robercie. Ktoś, kto umiał nie założyć tej kolii, potrafi ją także zdjąć. Ktoś taki zniszczy ją, gdy tylko stanie się zbędna.
     - A jeśli nie? Przecież to zaledwie pobożne życzenia... przecież to zaledwie nadzieja, tylko wiara, nic więcej. Wierzysz we mnie i oczekujesz, że sprostam każdemu wyzwaniu. To złudne.
     - Złudne? - zapytała powstając. - Więc ci powiem, mój bracie: od czasu, gdyś powrócił ze swojego wygnania i zobaczył rzeczy w Valaquet takimi, jakimi były od zawsze, nie uczyniłeś nic. Miotałeś się, próbując ratować wszystko i wszystkich. Kogo ocaliłeś? Nikogo. Co ocaliłeś? Nic. Czemu zapobiegłeś? Niczemu. A dlatego, że nigdy nawet nie postało ci w głowie, iż władza powinna należeć tylko do tych, którzy wcale jej nie chcą! To ty właśnie powinieneś tutaj rządzić! Nie Dostojna i nie Wanesa!
     - Nasz matka jest jedyną prawowitą władczynią Valaquet. Po niej zaś księżna Se Potres. Wchodząc na miejsce jednej albo drugiej, stałbym się uzurpatorem.
     - Ach, jakżeż piękne są twoje zasady! Lecz zdaje mi się, że nie dalej jak przed miesiącem pobiłeś wojska wicekrólowej, stale zaś intrygujesz przeciw jej prawowitej (prawowitej, czyż nie tak?) następczyni.
     - Lecz władzy, którą mogą utracić, nie pożądam dla siebie. Nigdy...
     - Och, przestań! - zawołała. - Użalasz się nad sobą, to potrafisz najlepiej. Co ci mam powiedzieć, żebyś zechciał wypełnić swoją misję? Och, lecz może po prostu obawiasz się ryzyka? Bo ja wybornie rozumiem, zacny hrabio, że istnieje ryzyko, ale ktoś przecież musi je podjąć! Co za człowiek! - krzyknęła, unosząc ręce do twarzy.
     - Posłuchaj mnie, Luizo - rzekłem... i zamilkłem.
     Opuściła ręce.
     - Luizo. Nigdy nią nie będę - powiedziała po długiej, długiej chwili. - Nawet, gdy krzyczę na ciebie tak, jak ona. Ale Luiza pewnie zdołałaby cię przekonać?
     - Nie chcę, byś była Luizą.
     - A ja przez pół życia marzyłam, by nią być.
     Zamilkliśmy oboje, poruszeni. Przygryzła nagle usta i odwróciła spojrzenie. Spoglądała w ziemię - ja zaś na jej pochyloną głowę. Uczułem przyspieszone bicie serca.
     Bom pojął.
     Ale czy to mogła być prawda?
     - Ty przecież nie chcesz ocalenia Valaquet - powiedziałem z bólem, licząc wszakże na odpowiedź, która zaprzeczy mym domysłom. - Obojętne ci, czy zostanie z tej ziemi coś więcej, niż tylko kamień na kamieniu. Ty chcesz... chcesz zająć miejsce Luizy. 
     Czy to w ogóle możliwe, byś po tym wszystkim... byś chciała wskrzesić te niezliczone grzechy, które stały się przyczyną wszystkiego? Czy naprawdę nie widzisz, że Bóg właśnie wymierza nam karę? Kim jesteś, że nie boisz się Jego sprawiedliwości, że gotowa jesteś wzbudzić Jego nowy gniew? Po tym wszystkim, co zaszło? Jak możesz sądzić, że znów wkroczę na drogę, która raz przywiodła mię do zguby?
     Milczała.
     - Odpowiedz mi - nalegałem. - Przecież to nieprawda?
     I zacząłem prosić.
     - Odpowiedz mi. Ja... mylę się, czy tak? Na wszystkie świętości, powiedz mi, że przyszłaś tu odnaleźć brata, tylko brata. Że twoje uczucia są czyste. Jaseno!
     - Chcę być z tobą - powiedziała głucho.
     - Ale... to nie jest odpowiedź. Jak, siostro? Jak chcesz być ze mną? Chcę usłyszeć.
     - Jakkolwiek. Chcę być z tobą.
     - Z mordercą własnej żony? Z człowiekiem bez godności i honoru, który oto walczy z własną matką, jednocześnie spiskując przeciw siostrze?
     - Z tobą. Chcę być z tobą - odparła bliska płaczu.
     - Na litość boską, przecież to niemożliwe! - zawołałem.
     - Dlaczego?
     - Bo widzę, że tli się w tobie ten sam występny i przeklęty żar, który doprowadził nas wszystkich do zguby! W tobie, właśnie w tobie, w kobiecie która prędzej albo później kamień przywiodłaby do grzechu! Przecież jesteś jak mina gotowa wybuchnąć pod murami twierdzy! Nie możemy być razem. Gdzie jest Bóg?! - zawołałem, chwytając się za głowę. - Ile jeszcze pułapek zastawiono na nas, ile prób przygotowano? - pytałem, bezradnie rozglądając się dokoła.
     Uniosła głowę i w wilgotnych oczach ujrzałem niezłomny upór i determinację, pomieszane z szaleństwem - bo tym była rozpaczliwa i naiwna wiara, że jeszcze nie wszystko stracone. Wielki i Święty Boże... Skąd ona brała tę wiarę?
     - Zdradzili cię wszyscy - orzekła z wielką żarliwością, powstając. - Nawet dziś nikt nie myśli o tobie, o Robercie Se Rhame Sar, a tylko o generale, który może dopomóc bądź przeszkodzić w wygraniu kolejnej bitwy o władzę. Nie masz nikogo, tylko mnie. A jestem taka sama, jak Luiza, którą kochałeś i która kochała ciebie, co nie przeszkodziło jej zresztą okłamać cię i zdradzić. Ale ja cię nigdy nie zdradzę! Nigdy, słyszysz?! I nie żądam niczego, bądź mi bratem, tylko bratem. Lecz zaopiekuj się mną, chcę być przy tobie, nic więcej.
     - Tak, lecz licząc na to, że pewnego dnia...
     - No więc tak, ale cóż to, nie wolno mi nawet marzyć?! - krzyknęła wybuchając płaczem, z rozpaczą, a zarazem wściekłością.
     Zamilkłem.
     - Twoje marzenia zniszczą nas oboje - wyszeptałem.
     Gryzła usta, nieporadnie rozmazując łzy na policzkach. Pomimo rozżalenia i gniewu, uczułem naraz dotknięcie prawdziwego strachu, bom zdał sobie sprawę, jak łatwo byłoby mi objąć to drżące, delikatne ciało... Bom pojął z całą jasnością, jak niewiele trzeba w istocie, bym zaczął gładzić dłońmi kędzierzawe włosy, całować czoło, zapłakane oczy... a na koniec wilgotne usta. Usta mojej Luizy.
     Usta mojej... Jaseny.
     Wielki Boże. Wszyscy byliśmy przeklęci, wszyscy napiętnowani. Gotów byłem i chciałem ją kochać. Nie jak brat.
     - Odejdź - powiedziałem cicho i ochryple. - Zabierz swoich ludzi, odejdź i nigdy już nie wracaj. Skoro nie potrafisz mieć we mnie brata, tylko brata... Odejdź i nigdy nie wracaj.
     - Nigdy - rzekła głucho. - Dobrze. A więc nigdy.
     Skinęła głową, odwróciła się i poszła przez ruiny klasztoru. Chciałem zawołać, by stanęła - lecz nie zawołałem.
     - Pomóż jej, Panie. I zlituj się nade mną, bo jestem tylko człowiekiem i nie zdołam unieść nowego ciężaru.
     Odwróciłem się, by nie patrzeć na odchodzącą. Wzrok mój padł na drogę; od strony Re Alide przybliżał się kłąb kurzawy.
     Krzyknąwszy na Annę Jasenę pokazałem ręką, po czym biegiem ruszyłem ku klasztornej bramie. Wyrwałem zza pasa pistolet i wypaliłem w powietrze, by ostrzec gwardzistów u stóp wzgórza.
    
    
     VI
    
     Biegnąc w dół, od klasztoru, miałem dosyć czasu by pojąć, że wszystko stracone i pośpiech nie służy niczemu. Pani Dorota Atheves była rozumniejsza i bardziej przebiegła, niźli uważałem. Pędzący galopem oddział liczył co najmniej pięćdziesięciu jeźdźców - gdy zaś pod komendą moją i Jaseny było ledwie kilkunastu ludzi. W jaki sposób pani Atheves odgadła, gdzie mnie szukać? Ach, najprostszy w świecie! Znałem ją, lecz zapomniałem, że i ona zna mnie. Dokąd mógł pojechać hrabia Se Rhame Sar, łzawy głupiec, żyjący tylko bolesnymi wspomnieniami, mający dla umarłych więcej sentymentu, niż dla żywych? Zapewne, mogła puścić moim śladem jakichś szpiegów. Czy też raczej ów magiczny napój ciągle działał? Lecz wątpiłem tak w jedno, jak i w drugie. Znała mię po prostu; ot, i wszystko.
     U podnóża klasztoru usłyszano mój wystrzał i kilku ludzi pobiegło w górę stoku - więc począłem dawać znaki i krzyczeć, by przeciwnie, patrzyli za siebie. Dopiąłem swego. Gwardziści pod wodzą porucznika pospiesznie kulbaczyli konie - jakże zgubne skutki wywołał mój rozkaz! Nie mogło być mowy o ucieczce, stanąłem między swymi żołnierzami w chwili, gdy spowity kurzawą oddział wyłonił się zza garbu drogi w odległości czterystu kroków. Rozpoznałem kapelusze i mundury rajtarów. Cudzoziemski regiment, najemnicy służący za pieniądze i dla samych tylko pieniędzy! Dla tych ludzi hrabia Se Rhame Sar był tylko jednym z wielu generałów, nie mogłem liczyć, że wzbudzę u dowódcy jakikolwiek sentyment.
     Moi żołnierze pospołu z gwardzistami Dostojnej zaniechali kulbaczenia koni, czyniąc w zamian ze zwierząt żywe tarcze, chwytając pistolety i muszkiety. Lecz oto dwaj ludzie znaleźli się na grzbietach gotowych do jazdy wierzchowców, wiodąc ku mnie osiodłane luzaki.
     - Służba, generale! - krzyknął ku mnie Se Noles. - Na koń, proszę!
     Chal-Chenet rzucił cugle drugiego wierzchowca prosto w ręce Benochta.
     - Dalej, wasza dostojność! - zawołał. - Nie ma chwili czasu do stracenia!
     Skoczyłem na siodło, oglądając się na Jasenę, którą wyprzedziłem, biegnąc na złamanie karku w dół stoku.
     - Generale, proszę jechać! My za panem!
     Łomot pięćdziesięciu końskich kopyt na gościńcu zagłuszony został przez salwę. Posłyszałem krzyk ludzi, kwik ranionych zwierząt, przekleństwa - i ostry rozkaz a potem znów tętent, zbliżający się nieubłaganie.
     Nie umiałem odnaleźć siostry.
     - Pani Anna Jasena! - krzyknąłem.
     - Jedź pan, hrabio! Odpowiadam za pańską siostrę!
     - Honorem i głową, Se Noles! - wrzasnąłem dziko w odpowiedzi, wciąż jeszcze poszukując jej wzrokiem.
     Uderzyłem konia ostrogami.
     Zjechawszy z gościńca, galopem puściłem się na przełaj przez błonia, mając u boku Benochta, za plecami zaś Chal-Cheneta. Gdym obejrzał się, słysząc trzask pistoletowej palby, rajtarzy tratowali właśnie gwardzistów, próbujących ściągać ich z koni; nieustraszeni żołnierze desperacko bronili się szpadami i odwróconymi muszkietami, których używali jako maczug. Lecz grupa dziesięciu lub dwunastu konnych ominęła bitewne kłębowisko, puszczając się moim śladem.
     Moje życie - bezcenne życie, będące przecież jedyną zaporą przeciw mrozom, mającym zgubić Valaquet - zależało teraz od rączości kilku dzielnych wierzchowców, których, wbrew rozkazowi, roztropny Se Noles nie pozwolił rozkiełznać.
     Drżałem o Annę Jasenę.
     Znowu oglądnąwszy się do tyłu poznałem, że mam przewagę. Konie rajtarów znużone były wściekłą galopadą po gościńcu, gdy nasze trzy wierzchowce przeciwnie - nie miały kiedy zużyć swych sił. Pomijając sam prosty fakt, że wojskowe zwierzęta rajtarów nie mogły równać się nawet z wybornym biegunem mego sługi, cóż dopiero mówić o pełnokrwistym rumaku dosiadanym przez pana. Pogoń coraz bardziej zostawała w tyle. Trzasnęło kilka pistoletowych strzałów, lecz była to palba na postrach; kule nie mogły donieść.
     Pośród trawy mignęła wąska ścieżka, wiodąca w głąb niedalekiego lasu. Zmieniwszy trochę kierunek, wybrałem ową dróżkę za przewodniczkę. Benocht został nieco z tyłu, lecz poza tym dzielnie dotrzymywał mi kroku; jeszcze lepiej radził sobie Chal-Chenet - owszem, zdało mi się, że powściąga nawet wierzchowca, by stale trzymać się z tyłu, odgradzając mię od pościgu.
     Rajtarzy wykruszali się szybko - kilku zawróciło, inni przystanęli. Tylko czterech jeźdźców pędziło jeszcze za nami, lecz miałem pewność, że ujrzawszy, jak znikamy w lesie, zawrócą i oni.
     Cóż począć, kiedy zły los najwyraźniej zapragnął pokrzyżować nam plany - oto tuż przed zbawczą ścianą lasu, w pełnym galopie wyleciałem z siodła, omal nie łamiąc karku. Zerwawszy się z ziemi ujrzałem, iż moje dzielne zwierzę usiłuje powstać, lecz bez skutku. Opodal, na skraju ścieżki, ziała w ziemi podstępna dziura; wpadłszy w nią, koń mój złamał nogę.
     Wierzchowiec Benochta zarył kopytami, wierny sługa w jednej chwili znalazł się na ziemi, podając mi wodze.
     - Proszę, panie hrabio! Niech pan ucieka, szybko, szybko!
     Pędem nadjechał Chal-Chenet.
     - Dalej, generale! - zawołał, dobywając pistolety i wracając.
     Czterej rajtarzy dostrzegli mój wypadek i ożywieni nową wiarą przymusili wierzchowce do nowego biegu. Dostrzegłem ponadto dwóch innych, którzy wcześniej przystanęli, a teraz podjęli pościg. Pokazałem Benochtowi olstra przy siodle mego konia.
     - Nabite! - krzyknąłem wiedząc, że sługa potrafi zrobić niezgorszy użytek z broni.
     Po czym skoczyłem na grzbiet jego wierzchowca.
     Chal-Chenet z całkowitą pogardą śmierci pędził na spotkanie rajtarów. Strzelono doń kilkakroć - lecz niecelnie. Zaraz potem ozwały się pistolety gwardzisty i najzuchwalszy z prześladowców, pędzący na czele, złapał się za ramię po czym zsunął z siodła na ziemię. Chal-Chenet wpadł pomiędzy pozostałych i porwał jednego z szybkością huraganu. Zaraz znowu zawrócił, ścigając dwóch ocalałych, którzy zdawali się go wcale nie dostrzegać. Myśleli tylko o głównym swym celu, a więc o mnie.
     Dobywszy pistolety z olstrów przy kulbace spokojnie czekałem w miejscu. Gdy odległość dostatecznie zmalała, oddałem dwa strzały ze spokojem i precyzją, które przynosiły chlubę mym nauczycielom.
     Dwa konie bez jeźdźców minęły mię, dalej biegnąc w stronę lasu.
     Chal-Chenet wydał okrzyk radości i ulgi - po czym, niezmordowany, znów obrócił konia przeciw rajtarom, którzy w ślad za pierwszą czwórką podjęli przerwany pościg. Żołnierzom tym zabrało jednak animuszu; widząc, że zostało dwóch przeciwko trzem (Benocht albowiem stał u mego boku, trzymając pistolety ze złowróżbnym spokojem i wprawą) sromotnie podali tyły. Chal-Chenet nie myślał dalej ich prześladować. Zamiast tego, widząc że chwilowo nic mi nie zagraża, zeskoczył na ziemię i podbiegł do rajtara, którego wcześniej postrzelił był w ramię.
     - Poddaj się, człowieku! - zawołał, nacierając z wysuniętą szpadą.
     Żołnierz, pomimo rany, chciał się bronić, lecz jego szpada raz tylko związała się z klingą gwardzisty - i natychmiast została wyłuskana. Chal-Chenet nie bił się o honor, miast szlachcicem wolał być tylko żołnierzem - skorzystał więc z prawa wojny i ugodził bezbronnego w drugie ramię, czyniąc daremnym wszelki dalszy opór.
     - Benocht, konie! - krzyknąłem wiedząc, że niewiele zyskaliśmy czasu; nie odjechaliśmy przecież daleko, miejsce potyczki u podnóża klasztoru było jeszcze widoczne. Liczyłem wprawdzie, że - odwrotnie - z gościńca nie da się dojrzeć małej grupki jeźdźców na tle lasu. Tak czy owak, pośpiech był wskazany.
     Służący pochwycił jednego ze zdobycznych koni i puścił się w pogoń za drugim. Widząc to, zbliżyłem się do miejsca, gdzie Chal-Chenet pilnował swego jeńca.
     - Wystąpiłeś pan zbrojno przeciw swemu dowódcy - rzekłem surowo do rajtara który, skrzyżowawszy przedramiona, obiema dłońmi zaciskał odniesione rany. - Chcę usłyszeć, czy jesteś szlachcicem?
     - Nie panie, ojciec mój jest tylko krawcem, ale znam swojom wojskowom powinność. Lecz o ile ja nie jestem szlachcicem, o tyle pan nie jesteś mym dowódcom - odrzekł dumnie wezwany, dość poprawnie, kalecząc język o tyle tylko, o ile czynił to każdy Nordyjczyk.
     - Wytłumacz mi to, mości zuchwalcze - zażądałem.
     - Zwolniono mnie z posłuszeństwa wobec pana, zresztom bijem siem w służbie pani Se Potres, nie pańskiej.
     - W służbie pani Se Potres? Czy też może raczej w służbie pani Atheves? - zagadnąłem drwiąco.
     - Wasza dostojność rozumie, że to mnie nie obchodzi. Odebrałem rozkaz od swojego dowódcy, on zaś, jak mniemam, odebrał go od swojej zwierzchności. Co pan chcesz, bym w takim wypadku czynił, generale?
     Człowiek ten mówił prawdę. Był tylko narzędziem i mijało się z celem obarczanie go odpowiedzialnością za decyzje innych.
     - Lecz usłyszałeś, że nie jestem już twoim wodzem?
     - Nie inaczej.
     - A od kogo?
     - Od sierżanta, on zaś od pułkownika.
     - Jesteś pan wolny - rzekłem. - O ile, ma się rozumieć, mój towarzysz nie postanowi inaczej, on to bowiem wziął cię do niewoli.
     Rajtar pochylił głowę w skąpym żołnierskim ukłonie. Chal-Chenet zbliżył się do wytrąconej szpady i podrzuciwszy ją w górę czubkiem buta, pochwycił po czym oddał żołnierzowi.
     - Jesteś pan dzielny - powiedział. - Oto twoja szpada, a wraz z nią twoja wolność.
     Rajtar skłonił się po raz wtóry. Nie zajmując się nim więcej, Chal-Chenet odstąpił mi swego konia, sam zaś dosiadł wierzchowca Benochta, który wracał właśnie, też konno, prowadząc ponadto luzaka.
     - Panie hrabio - rzekł sługa - czas w drogę. Z tych koni niewielki pożytek i gdy wyruszy nowy pościg, będzie musiał pan zostawić mnie z tyłu. To pozbawi pana mej pomocy, która choć niewiele jest warta, przecież może się przydać. Lepiej więc ruszajmy i pozwólmy w jakimś cichym miejscu odpocząć wierzchowcom.
     Rada była słuszna - w samej rzeczy należało oddalić się na bezpieczną odległość, zadbać o konie i opatrzyć broń.
     - Benocht, weź pistolet i zechciej proszę skrócić męki tego konia - rzekłem, ukazując nie mogące powstać z ziemi, wierne zwierzę, którego nogi ocaliły wolność, a może i życie jeźdźca.
     Po czym odwróciłem głowę, bo przykro mi było patrzeć.
     Skinąwszy na obu towarzyszy, ruszyłem w stronę lasu.
     Po minucie dogonił mię Chal-Chenet.
     - Wasza dostojność - rzekł z powagą - chcę podziękować za pomoc, lecz zarazem muszę powiedzieć, że postąpił pan nierozważnie. Należało uciekać, pozostawiając zbrojne starcie Benochtowi i mnie.
     - Twoje życie kawalerze jest dla mnie zbyt cenne, bym nim zbytnio szafował. Jesteś pan teraz całym moim wojskiem i nie życzę sobie utracić to wojsko w jednej bitwie.
     - Niemniej, generale...
     - Wystarczy, nie mówmy już o tym. Wiem na pewno, że będziesz miał pan jeszcze sto okazji, by położyć za mnie głowę. I prawie na pewno położysz... Nie spiesz się.
     - Proszę mną zawsze dysponować i nigdy nie oszczędzać, panie hrabio.
     - Dysponować, tak. Lecz owszem, również oszczędzać. Zostaw mi pan łaskawie tę odrobinę wolnej woli i władzy, którą jeszcze zachowałem. Dziś spełniłeś swój obowiązek lepiej, niż potrafię wyrazić.
     Uchyliłem kapelusza dając znak, że rozmowa skończona. Gwardzista odpowiedział ukłonem i wycofał się za moje plecy, równając do konia Benochta.
     Oszczędzając wierzchowce, stępa pogrążaliśmy się coraz głębiej w las, od czasu do czasu przystając i bacznie nasłuchując, czy nie zdąża za nami jakiś pościg.
     Ale nie, las był cichy. Rajtarzy dali za wygraną. Lecz nie miałem złudzeń, że prędzej albo później znów będę zmuszony uciekać. Przy czym - raczej prędzej, niż później.
     Drżałem o Annę Jasenę. Czy ją rozpoznano i została pojmana? A może raczej - na co bardzo liczyłem - roztropnie ukryła się w ruinach klasztoru, co by tłumaczyło jej zniknięcie? A może wreszcie, skryta pod przebraniem, podzieliła los swych gwardzistów? W ferworze walki, jakże łatwo ktoś mógł przeszyć ją rapierem lub ugodzić kulą z pistoletu, dopiero poniewczasie stwierdzając, że zamordował kobietę?
     Czy mogłem liczyć na Se Nolesa? Cóż mógł sprawić, sam jeden, otoczony zewsząd wrogami?
     Ile razy jeszcze miałem pytać Boga, czy nigdy już nie cofnie swej klątwy?
    

* * *
     Zdobyczne konie w samej rzeczy niewielką miały wartość - raz dlatego, że były wymęczone do ostatnich granic, a po wtóre - w kraju gdzie od trzech lat trwała wojna dobre wierzchowce trudno było znaleźć i prostym żołnierzom dawano byle co. Ale w torbach przy siodłach Benocht znalazł duże racje owsa, zwierzęta więc mogły zaspokoić głód czymś lepszym, niż sama tylko trawa. Woda z leśnego potoku przywróciła im nieco wigoru; nie inaczej zresztą było z ludźmi. Zdobyczne żołnierskie suchary smakowały mi wybornie tego dnia.
     Lasy Seyes, w których się znajdowaliśmy, znałem prawie tak dobrze, jak ulice rodzinnego swego miasta - przecież lasy owe, rozpostarte nieopodal Re Alide, ze sto razy służyły mi za teren polowań, w dawnych szczęśliwych czasach. Poznawałem leśne ścieżki, którymi po tylekroć pędziłem z oszczepem w dłoni, ba! ze wzruszeniem dotknąłem kory szlachetnego dębu, trwającego pośrodku jednej z polan - znałem i polanę, i drzewo. Wiedziałem, którędy prowadzić, by dotrzeć... dokądkolwiek.
     Dokądkolwiek. Straszne słowo w uszach bezdomnego wygnańca. Dokądkolwiek, gdziekolwiek...
     Pomnik śmierci i zniszczenia, jakim były ruiny Re Alide, trwał zupełnie samotnie w sercu dość zwyczajnego, a nawet jeszcze wcale zamożnego, bo dotkniętego tylko przez wojnę (ale nie przez mroczną magię) kraju. Dopiero wiele mil dalej, na północnym wschodzie, rozpościerały się wioski i miasta zniszczonego hrabstwa Rhame Sar. Moje włości... Tutaj, wokół smutnych gruzów stolicy, bez żadnego trudu mogłem znaleźć pięćdziesiąt złych i dobrych zajazdów w dziesięciu miasteczkach i miastach - a choć wojna wywołała drożyznę, to przecież z zawartością mojej sakiewki mogłem być spokojny o byt. Przynajmniej przez jakiś czas.
     Niemniej obawiałem się wyjść z lasu - choć skądinąd było oczywiste, że prędzej albo później wyjść muszę. Pytanie, co było właściwsze? Spieszyć się, opuścić hrabstwo Alide Sar, nim pani Atheves pośle szpiegów i wojskowe patrole do każdej, najmniejszej mieściny? Czy też raczej - właśnie przeczekać? Skryć się w lasach, aż potężna przeciwniczka uzna, że zwierzyna wymknęła się z matni i odwoła swoich myśliwych? Po namyśle uznałem, że zwlekać niepodobna. Jeden pomysł wart był drugiego - lecz ten pierwszy pozwalał żywić słabą nadzieję, że zasięgnę skądś wieści o Jasenie, mojej biednej, nieszczęśliwej siostrze. Niepokój zabijał mnie. Nie widziałem jej przez dwa lata i niewiele, a byłbym uwierzył, że nie jest mi już potrzebna. Było wszakże inaczej. Oto przez godzinę, przez długą, wieczną godzinę uważałem... łudziłem się nadzieją, żem odnalazł kogoś bliskiego. Że mam powód nie tylko do tego, by żyć - ale i do tego, by gorąco chcieć żyć.
     Gdy zwierzęta nieco wytchnęły, a starannie nabite pistolety znowu tkwiły w olstrach, zarządziłem wymarsz i najkrótszą drogą powiodłem do Lens-Re-Toy, miasta niezbyt odległego, a przede wszystkim na tyle dużego, by trójka jeźdźców nie wzbudziła tam zaraz sensacji. Obliczyłem przy tym, że rajtarzy, zanim wrócą z raportem do Ammene, gdzie przebywała pani Atheves, stracą dość czasu. Wystarczająco dużo, by nawet gońcy na pocztowych koniach nie zdołali postawić policji i wojska w Lens-Re-Toy na nogi. Miałem kilka godzin czasu, by wjechać do miasta bez zwracania niczyjej uwagi, a następnie ukryć się gdzieś. Odnaleźć przyjaciół - o ile jeszcze miałem takowych. Zasięgnąć wieści - o ile było skąd.
     Wyprowadziwszy swych towarzyszy z lasu, powiodłem ich dalej gościńcem - dość mi było jednego straconego wierzchowca, i jednego kozła w powietrzu; anim myślał jeździć pośród nocy po bezdrożach.
     Bo właśnie zbliżał się wieczór.
     Idąc stępa, to znów kłusując po gościńcu, minęliśmy jakąś wioskę, potem drugą. Nasz wojenny rynsztunek, a zwłaszcza zakurzony, lecz wciąż świetny gwardyjski mundur Chal-Cheneta, zwracały uwagę - chłopi wyglądali zza płotów, dzieciarnia z patykami udającymi szpady biegła naszym śladem. Zła to była wróżba na przyszłość. W kraju, w którym przemarsze wielkich wojsk dawno już przestały dziwić kogokolwiek, trzej orężni podróżni wciąż zwracali uwagę. W tak niebezpiecznych czasach, mało kto podróżował gościńcem ot, bez żadnego powodu. Kurierzy jeździli samotnie, gnając co koń wyskoczy. Szlachta w podróży dobierała sobie liczne poczty sług, do obrony przed bandami zbiegłych z szeregów żołdaków i zresztą rzezimieszków wszelkiego autoramentu.
     Obawiałem się trochę, żem niedobrze policzył czas i mile. Jeśli moje rachuby zawiodły, to zaraz za miejską bramą czekała na nas pułapka. Jadąc ciemnymi ulicami przedmieścia - bo była już młoda noc - podzieliłem się obawami z Chal-Chenetem, a wreszcie stanąłem w zaułku i przywoławszy Benochta, prowadzącego luzaka, raz jeszcze powierzyłem złowrogie zawiniątko jego pieczy.
     - Benocht, przyjacielu - rzekłem, by osłodzić słudze niewdzięczne zadanie - ten malutki pakunek świadczy o tym, jak ogromne pokładam w tobie zaufanie. Obaj wiemy, co ten przedmiot może. W żadnym razie nie pozwól, by zabrała go pani Atheves, ani ktokolwiek z Rodziny, zresztą w ogóle nikt. Pojedziemy teraz przodem, ty zostaniesz z tyłu. Oto zaułek, w którym będziesz czekał na pana Chal-Cheneta. Gdy wróci w ciągu kwadransa, lub najwyżej dwóch, udasz się z nim. Jeśli zaś nie wróci - będzie to oznaczać, że wpadliśmy w pułapkę. Umkniesz wtedy, nie próbując przychodzić nam z pomocą, a gdy tylko zyskasz pewność, że nikt cię nie śledzi, zakopiesz ten przedmiot w najdzikszych leśnych ostępach, bądź utopisz w rzece. To półśrodki: ziemia zamarznie i okryje się szronem, a wodę skuje lód. Liczę wszakże, iż leśne uroczysko zachowa tajemnicę, zaś dno rzeki okaże się miejscem niedostępnym... przynajmniej przez jakiś czas. Obiecaj mi, że spełnisz moją wolę.
     - Nigdy jeszcze nie przeciwstawiłem się waszej dostojności - odparł służący, nie próbując ukryć drżenia głosu.
     - Tak, lecz znając twoją wierność wiem na pewno, że najpierw pomyślisz o pójściu mi na ratunek. Żądam więc obietnicy. Przysięgnij mi, Benocht, że uczynisz jak powiedziałem. Mało tego, gdy ukryjesz powierzony ci depozyt, zaraz potem wyjedziesz z Valaquet, by nikt nigdy nie zdołał cię pochwycić i wyrwać twej tajemnicy. Jeśli będę wolny, odszukam cię.
     - Ale w jaki sposób, panie hrabio?
     - Obaj znamy miejsca, których nie zna nikt inny, albo raczej: które dla nikogo nie mają żadnego znaczenia, tylko dla nas. Gdy pomyślisz, łatwo zgadniesz, o jakich miejscach mówię. Tam znajdziesz wiadomość ode mnie, bądź odwrotnie, ja będę szukał wiadomości od ciebie.
     - Miejsca, w których... bywaliśmy razem, panie hrabio? Tylko my dwaj?
     - Dobrze zrozumiałeś. Właśnie tak.
     Nie chciałem mówić więcej, niż musiałem. Lecz znając i doceniając inteligencję starego służącego, który towarzyszył mi w tak wielu podróżach, pewien byłem, iż znajdziemy się w razie potrzeby.
     - A teraz obiecaj mi, że dokładnie wykonasz, co rzekłem. Nie oglądając się na moją osobę.
     - Obiecuję, panie hrabio. Niech będzie tak, jak pan mówi - odparł stłumionym głosem.
     Mając dziwne przeczucie, że nie ujrzymy się więcej, ze wzruszeniem podałem słudze rękę. Z ogromnym szacunkiem dotknął dłoni samymi końcami palców, po czym otarł zwilgotniałe oczy.
     - Niech Bóg pana prowadzi, panie hrabio.
     Skinąwszy mu głową, wyjechałem z zaułka i mając u boku Chal-Cheneta ruszyłem ku miejskiej bramie.
     Lens-Re-Toy, inaczej niż Re Alide, wciąż było opasane murami, poza którymi szeroko rozłożyły się przedmieścia. Jeszcze przed trzema laty, nikt nie pilnował bram miejskich - bo i po co? Lecz teraz trwała wojna, w miastach stały mniej lub bardziej silne garnizony. Bramy, choć stale otwarte, były jednak strzeżone; ludzi wyglądających podejrzanie zatrzymywano i poddawano kontroli. Lecz cóż to właściwie znaczyło: wyglądać podejrzanie? Nadgorliwy wartownik gotów był każdego bez mała wypytywać o godność i cel podróży - gdy odwrotnie, leniwy bądź niedbały puściłby nawet oczywistego szpiega. Może być, żem po raz pierwszy w życiu życzył sobie ujrzeć niesumiennego żołnierza... Powiedziałem to głośno, chcąc żartem, choćby i bladym, dodać ducha tak sobie, jak i swemu towarzyszowi.
     - W samej rzeczy, generale - odparł Chal-Chenet z uśmiechem - i ja miałbym ochotę ujrzeć przy tej bramie pijanego nicponia, grającego w karty lub w kości z równie podchmielonym kompanem.
     - A widzisz pan.
     - Możliwe że tak właśnie będzie. Za pozwoleniem, generale, wśród wojskowych pańskie szczęście jest aż przysłowiowe.
     - Doprawdy? Lecz zdaje się, że tylko szczęście wojenne. Bo, na honor, kawalerze, poza polami bitew nie ma mi czego zazdrościć.
     Chal-Chenet zamilkł, zrozumiawszy snadź, że dotknął czegoś, co boli.
     - Pilnuj się pan - rzekłem z innej beczki - byś nie nazwał mię przy świadkach generałem, dostojnością, a nawet i hrabią. Bo oto i brama.
     Halabardnik chciał coś powiedzieć, ale zamilkł.
     - Przeciwnie, mów pan - poleciłem. - Rozmawiajmy, gawędźmy. Nie widzę straży, ale nawet jeśli nikt nas nie zaczepi... To tylko brama.
     - A za bramą?
     - Otóż właśnie, za bramą. Jeśli pani Atheves zadziałała szybciej, niż uważam za prawdopodobne, to pułapka będzie właśnie za bramą.
     - Więc brak straży...
     - Raczej mię martwi, niż cieszy.
     Przejechawszy przez ponurą i zimną czeluść, ujrzeliśmy się na ulicy, już wewnątrz murów miasta. Nikt do nas nie podszedł, nikt nie wzywał do zatrzymania. Pod murem, przy świetle pochodni, dostrzegłem dwóch wartowników, żartujących z młodymi kobietami. Dziewczęcy śmiech i jakieś pospieszne zapytania, potem znowu wybuch śmiechu, tym razem grubszego, męskiego.
     - Jesteś pan prorokiem, kawalerze - powiedziałem, wciąż jeszcze gotów do szybkiego wyjęcia pistoletów - albo prawie prorokiem. Kobiety! Przecież to lepiej, niż wino i kości. Prorokuj pan dalej, bardzo cię proszę.
     Ulica, słabo oświetlona pochodniami na miejskim murze, a dalej tylko poblaskiem padającym z okien domów, była niemal całkiem pusta - jeśli nie liczyć spóźnionego przechodnia, skręcającego właśnie za róg. Gdzieś, w znacznej odległości, widać było jeszcze dwóch ludzi, idących prosto przed siebie. Nic podejrzanego.
     - Prorokuję zatem, a raczej widzę, że nikt tu na nas nie czeka.
     - I obyś się nie mylił.
     Pojechaliśmy jeszcze kawałek, skręciliśmy w najbliższą przecznicę. Miałem już pewność, żeśmy wyprzedzili wszystkich, którzy mogli nas ścigać, lub też wieźli wymierzone przeciw nam rozkazy.
     - Zdaje się, że mamy szczęście, kawalerze - powiedziałem, zatrzymując konia. - Masz pan słuszność, nikt tu na nas nie czeka... Posłuchaj zatem uważnie, bo zmienimy trochę nasze plany. Chciałem najpierw pokazać ci miejsce, do którego zmierzam, ale teraz wolę, byś od razu wrócił po Benochta; skoro ci panowie przy bramie tak bardzo są teraz zajęci, nie pozwólmy uciec okazji. I nie traćmy czasu, bo czas dzisiaj to cenna moneta. Słuchasz mnie, kawalerze?
     - Słucham, panie hrabio.
     - Znasz to miasto?
     - Tyle o ile.
     - Kościół Świętej Patrycji?
     - Znajdę.
     - Pytaj tam o proboszcza, księdza Welanese. To człowiek, któremu możesz zaufać.
     - Całkowicie?
     - W pewnych granicach. Nie jesteś pan głupcem, domyśliłeś się już przecie, jaki skarb wiezie Benocht?
     Żołnierz milczał przez krótką chwilę.
     - Rozumiem, że pewien klejnot... i coś więcej, niż tylko klejnot.
     - Może pięć osób na świecie - rzekłem poważnie i dobitnie - ma pojęcie, że lodowa magia tego kraju wiąże się nie tyle z człowiekiem, co przedmiotem. Nie czas teraz, ani miejsce, na zawiłe tłumaczenia. Wiesz waszmość o wiele za dużo, by przyniosło ci to szczęście.
     - Zapewniam pana, panie hrabio...
     - Nie zapewniaj, bo dowiodłeś swej prawości i wierności jak nikt inny, zaś dyskrecja leży w twoim własnym interesie - przerwałem. - Mówię tylko, że nawet zacny ksiądz Welanese nie musi wiedzieć tego, co wiesz ty. Nie dlatego, bym mu nie ufał, przeciwnie. Tak niewielu pozostało mi przyjaciół, że żadnego z nich nie chcę narażać bardziej, niż to konieczne. Wiedza o tym klejnocie to straszliwa wiedza. To ciężar i przekleństwo. Powiedz pan proboszczowi, że uciekamy, powiedz przed kim i zapytaj o radę. Ksiądz Welanese to człowiek bardzo niezwykły, bo tak dobry, że prawie święty. Ma wielu przyjaciół, do których zechce nas skierować, byśmy nie musieli pokazywać się bardziej, niż trzeba.
     - A pan?
     - Ja pojadę gdzie indziej. Wrócę przed świtem. Gdybym zaś nie wrócił...
     - Co wtedy?
     - Wtedy przypomnij pan Benochtowi, co mi obiecał.
     - Lecz mnie ta obietnica nie wiąże?
     Zawahałem się.
     - Prawda, nie. Jeśli więc, w takim wypadku, znajdziesz sposób, by upomnieć się o mnie u pani Atheves... to upomnij się.
     - Tak będzie - rzekł surowo gwardzista, uchylając kapelusza.
     - Jedź pan po Benochta. Kościół Świętej Patrycji, pamiętasz?
     - Ksiądz Welanese - odparł.
     - Jedź pan.
     Gwardzista zawrócił.
    
    
     VII
    
     Uznałem, że mam czas do północy. Obliczenie niewiele warte, lecz musiałem się czegoś trzymać; niepodobna, bym działał, stale oglądając się przez ramię, rachując każdą minutę, lub zgoła każdą sekundę. Rzekłem więc sobie, że do północy nic mi nie grozi, wbiłem tę prawdę w głowę i poczułem się swobodniej - bo jak człowiek, który ma do dyspozycji dwie długie godziny. Pojechawszy znanymi sobie ulicami odnalazłem dom pana Vel-Deery, starego żołnierza, uwielbiającego artylerię, tak jak wielbi się kochaną kobietę. Jeszcze jeden przyjaciel z dawnych czasów - zresztą nie tylko przyjaciel, bo ktoś więcej: opiekun i nauczyciel. Zacny Vel-Deery był przecież człowiekiem, który mi wykładał zasady sztuki wojennej. Kto wie, czy nie jemu właśnie miałem do zawdzięczenia owo "szczęście bitewne", które Chal-Chenet nazwał przysłowiowym? Jest to przecież jedyne szczęście na świecie, które nigdy nie bierze się znikąd... Doceniałem rolę artylerii, tej uczonej, nierycerskiej broni, rozumiałem wybornie, że ciężar ognia położonego w określonym punkcie pola bitwy najłatwiej przeważa szalę zwycięstwa.
     A przecież armaty, owe wypieszczone kochanki mądrego generała Vel-Deery zdradziły go - tak właśnie, jak zwykły zdradzać kochanki na całym świecie. Z przykrością i smutkiem myślałem o przykutej do łoża, bezradnej połówce człowieka, mając przed oczyma wyobraźni rozerwaną armatę, której ogniem generał osobiście kierował.
     Pomimo dość późnej pory, ujrzałem że w wielu oknach pali się jasne światło. Nie zdziwiło mię to bynajmniej. Postradawszy obie nogi i rękę, pan Vel-Deery porzucić musiał służbę - w zamian służba przyszła do niego. Błyskotliwe sądy tego człowieka, jego znajomość spraw związanych z wojskiem, wyrobienie polityczne, wreszcie ogromne życiowe doświadczenie i mądrość - wszystko to sprawiło, że choć obezwładniony, wciąż jaśniał niby pochodnia, do której zlatują się ćmy. Wszelkie nowiny polityczne i wojskowe natychmiast docierały do pana Vel-Deery. Mało tego: całe życie towarzyskie Lens-Re-Toy, i nie tylko, skupiać się poczęło w jego domu. Rzec by można, że to nie kaleki starzec, lecz pełen wigoru młodzieniec jest duszą owych prześwietnych, iskrzących się dowcipem wieczorów, gdzie wszyscy mówili o wszystkim i o wszystkich.
     Byłem niemal pewien, że spotkam u generała ze dwa tuziny osób doskonale mi znanych. Nie obawiałem się tego - przeciwnie. Uznałem wszak, że do północy jestem zupełnie bezpieczny; owszem, chciałem zobaczyć tak wielu wojskowych i ludzi z towarzystwa, jak to tylko możliwe. A dlatego, że wciąż będąc - w ich oczach - naczelnym wodzem księżnej Se Potres, mogłem wydać polecenia i rozkazy stawiające tamę planom pani Atheves. Mówiąc krótko: zamierzałem zamieszać ludziom w głowach. I to tak potężnie, by sam diabeł nie zdołał pojąć, o co w tym wszystkim chodzi.
     Wjechawszy przez bramę na dziedziniec przed domem, natychmiast dojrzałem służących, którzy biegli mi na spotkanie. Zsiadłszy z konia, powierzyłem go ich opiece i kazałem zapowiedzieć się generałowi. Polecenie spełniono w mig - bo też i wciąż jeszcze byłem dla tych ludzi człowiekiem mającym władzę i wpływy. Niezwłocznie wprowadzono mię na pokoje.
     Poczułem naraz, że jestem w innym świecie. Beztroski gwar, śmiechy... Przez otwarte drzwi ujrzałem olbrzymie, kolorowe suknie kobiet, trzepoczące wachlarze... Asystowali damom strojni mężczyźni przy paradnych szpadach, brzęczący nie ostrogami, a srebrnymi klamrami trzewików - gdy ja na nogach, miast pończoch, miałem długie buty do jazdy konnej, pokryte kurzem... Byłem tu intruzem.
     Owszem. Czemuż by nie?
     Na dźwięk mojego nazwiska rozmowy pogasły i wszyscy obrócili się ku drzwiom. Ogarnąwszy wzrokiem doskonale znany mi, duży pokój, którego centralnym punktem było ogromne łoże z rozsuniętymi firankami, z baldachimem ostro odcinającym się od stonowanych obić ścian, skierowałem się właśnie ku owemu łożu, rozdając na prawo i lewo pospieszne, nieomal zdawkowe ukłony, nie pomijając ludzi mi niechętnych, lecz i nie wyróżniając tych, z którymi byłem w dobrych stosunkach; rozumiałem świetnie, że ów pośpiech, prawie niegrzeczny, nieomal arogancki, w połączeniu z wymiętym, przybrudzonym odzieniem, jakie miałem na sobie, wywrze odpowiednie wrażenie i przygotuje zebranych na niezwykłe nowiny.
     - Hrabia Se Rhame Sar, jakaż niespodzianka! Jakże się cieszę, panie hrabio, żeś nie zapomniał o starym przyjacielu! - rzekł leżący w łóżku, białowłosy starzec, wyciągając ku mnie ocalałą dłoń.
     Skłoniwszy się, ująłem tę rękę z szacunkiem, jaki uczeń zawsze jest winien nauczycielowi, choćby nawet urodzenie postawiło ich w pozycji odwrotnej.
     - I ja się cieszę, kochany generale - rzekłem. - Przykro mi, żem przerwał rozmowę; znajduję, iż tyczyła rzeczy ciekawych - dorzuciłem zwracając się do sześciu bądź siedmiu osób zgromadzonych przy łóżku gospodarza, których twarze, rozpalone dyskusją, zdawały się potwierdzać moje słowa.
     - Liczymy, że przyłączysz się, hrabio - powiedziała pani Del Bouitie, spoglądając ponad wachlarzem. - Pańskie zdanie, zawsze tak rozumne i trafne, liczy się w każdym sporze.
     Zapewne; lecz w moich oczach baronowa Bouitie zawsze była zwykłą kokietką, pustogłową pięknością, za cały kapitał mającą właśnie tylko urodę. Nie umiałem pojąć, czemu ta kobieta zagięła na mnie parol. Nie lubiłem jej i nie szanowałem; oględnie i nie przekraczając granic, pozwalałem odgadnąć te uczucia.
     - O, więc miał miejsce jakiś spór?
     - Tylko różnica zdań, panie hrabio, tylko różnica zdań - powiedział pan Vel-Deery, dając znak baronowej, że nie zgadza się z jej opinią. - Ale cóż pan robisz, do licha, w Lens-Re-Toy, a jeszcze w takim stroju? Można by pomyśleć, że wracasz z jakiejś podróży? Czy to tajemnica?
     - Proszę mi wybaczyć, generale. Nie miałem dość czasu, by się przebrać. A czy tajemnica? Nie, bynajmniej. Przeciwnie, przynoszę wieści,
     Obecni poczęli skupiać się wokół łoża.
     - Wieści, panie hrabio?
     - Złe wieści.
     Pozwoliłem, by przez chwilę trwała cisza.
     - Panie Se Bouxienes - rzekłem, dojrzawszy już wcześniej, bo przy samym wejściu, dowódcę cudzoziemskich regimentów jazdy - racz mi proszę powiedzieć, kto dowodzi pułkiem Nordyjczyków? Mam na myśli rajtarów - uściśliłem.
     - Którym pułkiem, wasza dostojność? Bo są dwa.
     - Pułkiem "szarym".
     Rajtarzy nosili szare, bądź czarne kapelusze, stąd zwani byli powszechnie "szarymi" i "czarnymi".
     Oficer wymienił nazwisko.
     - Czy potrafisz mi pan wyjaśnić, dlaczego żołnierze tego pułku napadli mię dzisiaj na trakcie?
     Se Bouxienes zdębiał. Zewsząd dobiegły wyrazy niedowierzenia i trwożne westchnienia kobiet.
     - Ale... co pan mówi, generale? - wymamrotał nieszczęsny oficer.
     Był uczciwym człowiekiem i dobrym szlachcicem; przez chwilę było mi przykro, że muszę go upokorzyć.
     - Mówię, że nie panujesz pan nad swymi ludźmi. Mówię, że oficer dowodzący szarym pułkiem rajtarów podjął się spełnić niesłychany rozkaz, nie porozumiawszy się wcześniej z panem, swym dowódcą.
     - Jaki rozkaz?
     - Pojmania mnie, bądź zabicia.
     - Na litość boską, proszę przyznać, że żartuje pan, wasza dostojność! - Se Bouxienes złożył ręce, gotów niemal modlić się do mnie.
     - Wykryto spisek na dworze księżnej Se Potres, mojej siostry - rzekłem w odpowiedzi. - Spisek bardzo rozgałęziony.
     Zaległo głuche milczenie. Spoglądano na mnie z istnym przerażeniem.
     "Oto, hrabio - rzekłem sobie w myślach - jak pięknie można zepsuć beztroski wieczór ludziom dyskutującym o modzie i wierszach pana Laerou".
     - Sprawa jest tak poważna - mówiłem dalej - że wziąwszy oddział żołnierzy, sam ruszyłem z Ammene do Lens-Re-Toy, by zażądać wyjaśnień od kilku osób tu przebywających. Po drodze zostałem napadnięty przez pańskich rajtarów, panie Se Bouxienes, moich ludzi wybito wszystkich oprócz jednego, ja zaś cudem uszedłem z życiem. Czy potrafi mi pan wyjaśnić, jak do tego doszło? Kto mógł wydać ten rozkaz dowódcy jednemu z pańskich pułków? Zresztą mniejsza o to, bo wiem. Rad bym za to wiedzieć coś innego.
     - A mianowicie? - zapytał oficer, pobladłszy jak ściana.
     - Chciałbym wiedzieć, dlaczego rozkaz wykonano? Powody mogą być dwa. Albo pański pułkownik sam przynależy do spisku; albo też jest niewinny, i działał w dobrej wierze, oszukany przez kogoś, komu winien jest posłuszeństwo. A pułkownik cudzoziemskiego regimentu jazdy winien jest posłuszeństwo tylko trzem osobom: dostojnej księżnej Se Potres, naczelnemu dowódcy jej armii, oraz panu. Powiedz mi pan proszę, czy to moja siostra rozkazała mię zabić? A może sam wydałem taki rozkaz?
     - Czy zarzuca mi pan... Na honor, panie hrabio, przecież... Pan nie może wierzyć w to, co mówi, niepodobna byś uwierzył w coś takiego! - zawołał Se Bouxienes, wokół którego nagle zrobiło się dużo wolnego miejsca.
     Odwróciłem się doń plecami. Żal mi było tego uczciwego człowieka - lecz skądinąd zasłużył sobie na to, co go spotkało. Bo w samej rzeczy, choć opowieść o spisku (w każdym razie tak, jakem to przedstawił) była bajką, to oficer dowodzący szarymi rajtarami odebrał od kogoś rozkazy. I wykonał je, za plecami swego przełożonego. Źle to świadczyło o szacunku, jakim cieszył się ów przełożony.
     - Wybacz mi pan, generale - rzekłem do gospodarza - że uczyniłem z twego domu coś na kształt pokoju przesłuchań. Nie ośmieliłbym się tak postąpić, gdyby sprawa była mniej nagląca. Ale lada chwila do Lens-Re-Toy może wpaść cała armia kurierów, wiozących niebywałe rozkazy, nie wiadomo od kogo pochodzące, choć pozornie nic nie można będzie zarzucić ani pieczęciom, ani podpisom. I jeśli wszystkie te rozkazy zostaną wykonane, ze skrupulatnością podobną do tej, jaką miałem możność obserwować na trakcie, to skutki będą straszliwe. Ocaliłem dziś życie tylko dlatego, żem miał szczęście.
     - Czyń, hrabio, co uważasz za słuszne - surowo powiedział kaleka. - Przyniosłeś okropne wieści i rozumiem powagę sytuacji.
     Podziękowawszy gospodarzowi ukłonem, znów zwróciłem się do obecnych. Ludzie ci stali w miejscu, wymieniając pospieszne uwagi. Odprowadzono kobiety ku fotelom i krzesłom; kilku młodych szlachciców dokładało starań, by zapewnić je o swoim oddaniu i otoczyć tkliwą opieką.
     Nikt nie ważył się opuścić pokoju. Przecież, wobec wieści o szeroko zakrojonym spisku, wyglądałoby to na ucieczkę.
     - Kto dowodzi strażami w mieście? - zapytałem.
     Wymieniono nazwisko pana Del Equet - oficera tępego i niezbyt sumiennego; zresztą najlepszym świadectwem jego żołnierskiej wartości był sposób, w jaki pełniono warty przy bramie.
     - Panie, czy zechcesz wyświadczyć mi przysługę? - zwróciłem się do jednego z młodych ludzi, zupełnie mi nie znanego. - Racz pan proszę odszukać oficera, którego nazwisko słyszałeś i poproś go, by stawił się tutaj.
     Szlachcic skłonił się i wyszedł natychmiast, mile połechtany zaufaniem, które mu przy wszystkich okazałem.
     - Panie Renne, cieszę się, że tu jesteś - powiedziałem, zwracając spojrzenie ku innemu mężczyźnie, skromnie stojącemu przy oknie. - Trzeba, byś złożył wizytę panu burmistrzowi. Obudź go, jeśli będzie trzeba.
     - Co mam powiedzieć panu burmistrzowi? - zapytał rajca, podchodząc.
     - Że wszelkie listy, jakie otrzyma z Ammene, otwarte być mogą tylko w mojej obecności. Powiedz pan, że w przeciwnym wypadku zawarte w tych listach polecenia będzie pan burmistrz łaskaw wypełnić na własną odpowiedzialność, nie ma bowiem gwarancji, że istotnie wydane zostały przez osoby, których podpisy ujrzy.
     - Natychmiast idę do pana burmistrza.
     - Dziękuję, panie Renne; jesteś pan nieoceniony.
     Rajca skłonił się i wyszedł.
     Burmistrz miał w ręku policję Lens-Re-Toy. Na jakiś czas uczyniłem ją bezużyteczną.
     - A teraz, generale, czy zechciałby pan odstąpić mi jakiś pokój, gdzie mógłbym odbyć kilka poufnych rozmów? - zapytałem, prosząc gospodarza gestem o wyrozumiałość.
     - Mój gabinet. Wybaczy pan, hrabio, nieporządek jaki tam panuje, ale jest to pokój, z którego już nie korzystam, bo korzystać nie mogę.
     To rzekłszy, gospodarz posłał przodem służącego, by zapalił świece w gabinecie, drugiego zaś wyznaczył mi na przewodnika.
     Wymieniłem trzy nazwiska. Noszący je mężczyźni spojrzeli po sobie, po czym udali się za mną.
     - Proszę panów, byście poczekali - rzekłem do dwóch szlachciców, zaraz za progiem wielkiej sali z łożem. - Pan zaś, Se Bouxienes, proszę ze mną.
     Oficer, wciąż jeszcze oszołomiony i blady, w milczeniu spełnił polecenie. Przekroczywszy próg gabinetu odprawiłem służbę i kazałem mu siadać.
     - Wybacz mi pan zarzuty, które postawiłem ci publicznie - powiedziałem z ogromną powagą, zajmując miejsce za stołem. - Oczyszczę cię z nich przy pierwszej sposobności, bo wiem, że nie jesteś winien. Teraz jednak musiałem tak postąpić i zaraz przekonasz się dlaczego. Otóż uczyniłem cię bez mała jednym ze spiskowców, czy nie tak?
     - Przyznam - rzekł oficer niepewnie - że udało się panu znakomicie, panie hrabio. Jeśli jednak nie posądza mnie pan, to przysięgam, że nie rozumiem...
     - Nie, nie posądzam. Ale słuchaj pan, bo czasu jest mało. Gdzie masz czarnych rajtarów?
     - Tutaj, w Lens-Re-Toy.
     - Bardzo dobrze. Poślesz ich natychmiast do Ammene z rozkazem rozbrojenia dragonów księżnej Se Potres.
     - Dragonów księżnej?
     - Nie inaczej. Oficerowie tego pułku przynależą do spisku.
     Se Bouxienes zadrżał.
     - Chciałem zlecić to zadanie twoim szarym rajtarom, lecz usłyszałem w Ammene, że pułk wrócił do Lens-Re-Toy pod twoją bezpośrednią komendę - mówiłem spokojnie i dobitnie, kłamiąc niczym król wszystkich łgarzy. - Okazało się, że to nieprawda: twoich rajtarów użyto do obstawienia traktów, by posłańcy księżnej i moi nie mogli wydostać się z Ammene; omal nie podzieliłem losu nieszczęsnych kurierów. W ten sposób oddalono z miasta jedyny pewny regiment lekkiej jazdy, okłamawszy jego dowódcę. Pojmujesz pan, jak bardzo niepokoi mię los mojej siostry? Przecież pozostała w Ammene otoczona oddziałami o nader wątpliwej wierności!
     - Są tam jeszcze moi arkebuzerzy.
     - Tak, których ktoś gotów wykorzystać w ten sam sposób, jak szarych rajtarów. Pańska obecność w Ammene jest nieodzowna, czy tego nie rozumiesz?
     - Mam więc rozbroić dragonów?
     - Nie inaczej.
     - A piechota?
     - Piechota jest wierna księżnej - rzekłem czując, że przeciągnąłbym strunę, dowodząc czegoś innego. - Rozbroisz pan tylko dragonów i obejmiesz osobistą komendę nad wszystkimi oddziałami rajtarów, jakie spotkasz jadąc do Ammene. Teraz słuchaj, bo to najważniejsze. Wepchnąłem cię w skórę spiskowca (co wybaczysz mi przecież) bo dzięki temu zjawią się u ciebie spiskowcy prawdziwi, licząc na twoją pomoc. Intryga zatoczyła wielkie kręgi i, na nasze szczęście, buntownicy utajnili się aż nazbyt dobrze. Mało kto wie tam coś o drugich, ręczę więc, że przyjdą do ciebie rzekomi wysłannicy dostojnej mojej siostry z różnymi poleceniami. Natychmiast aresztujesz tych ludzi. Nie słuchaj żadnych pisemnych rozkazów i nie słuchaj w ogóle nikogo, staw się raczej osobiście przed księżną i zapytaj, czego żąda od ciebie - mówiłem dobrze wiedząc, że to niemożliwe; Wanesy nie było w Ammene od dwóch dni. - Jeśli nie uzyskasz rozkazów od dostojnej księżnej Se Potres, obowiązywać cię będą tylko rozkazy moje.
     - Zrozumiałem, panie hrabio.
     - Bierz więc swoich ludzi i ruszaj. Na trakcie zatrzymuj posłańców i odbieraj im listy, na moją odpowiedzialność. Przekażesz je w ręce księżnej.
     - Wyruszam natychmiast, panie hrabio.
     - Jedź pan. Poproś teraz do mnie pana Se Thevor.
     Gdy wyszedł, odetchnąłem, podparłszy głowę dłońmi. Przez chwilę rozważałem, czym nie popełnił błędu - ale chyba nie. Było rzeczą najzupełniej oczywistą, że kłamstwa tak grubymi nićmi szyte wyjdą na jaw w niedługim czasie. Przecież już jadąc do Ammene, pan Se Bouxienes zacznie się zastanawiać, czy akurat brat księżnej Se Potres zasługuje na zaufanie. Dla nikogo nie było tajemnicą, że dostojna moja siostra żywi wobec mnie uczucia raczej chłodne, trzymając u swego boku ze względu na talenta wojskowe; wygrywałem dla niej bitwy, i nic więcej. Intryga, spisek? Ależ, gdyby rzeczywiście coś takiego wykryto, stałbym się raczej pierwszym podejrzanym, niźli emisariuszem wysłanym dla poskromienia buntowników. Lecz, na szczęście, nie było moim celem trwałe przekonanie wszystkich. Chciałem tylko chaosu, choćby i chwilowego, chciałem zamieszania, sprzecznych rozkazów i wzajemnej nieufności. Wyglądało, że dostanę, com zamierzył.
     W progu gabinetu stanął Se Thevor. Był to człowiek pani Atheves; mógłbym zaręczyć głową, że znał prawdziwe powody jej obecności u boku księżnej Se Potres. Mało tego: wiedział prawie na pewno, żem był zausznikiem jego pani, pomagając w urzeczywistnieniu planów króla (co przecież, jeszcze przed paroma godzinami, nie mijało się z prawdą).
     Ale teraz mógłbym przyjąć każdy zakład, że nim noc przeminie, zacny ów szlachcic otrzyma list od pani Atheves, z poleceniem zaszkodzenia mi, gdyby nadarzyła się sposobność.
     - Jesteś pan; bardzo dobrze - powiedziałam, skinieniem dłoni odpowiadając na ukłon. - Panie Se Thevor, trzeba byśmy odrzucili nasze maski. Pan wiesz, i ja wiem, jaką misję ma do spełnienia pani Dorota Atheves.
     Doskonale udał zdziwienie.
     - Misję, panie hrabio?
     - Na honor, przestań pan, proszę. Albo lepiej: nic w ogóle nie mów, słuchaj tylko, co ja ci powiem. Szanuję i cenię twą dyskrecję.
     Szlachcic skłonił się powściągliwie.
     - A zatem - rzekłem. - Spisek, o którym słyszałeś, nie istnieje. Stało się coś znacznie gorszego, to mianowicie, że zdemaskowano panią Atheves. Milcz pan proszę, bo przerywając mi po każdym słowie, nigdy nie dowiesz się wszystkiego. Mówię ci, że pani Atheves została aresztowana z polecenia księżnej Se Potres, mojej siostry; mówię ci, że niewiele brakowało, by spotkał mię los podobny; mówię ci, że musiałem uciekać z Ammene i zaraz po naszej rozmowie zamierzam uciekać dalej. Teraz posłuchaj, co ci radzę: otóż najlepiej uczynisz, uciekając wraz ze mną, bo mam za rzecz najzupełniej pewną, że najdalej o milę od bram miasta znajduje się kurier wiozący rozkaz twego uwięzienia.
     Szlachcic przeląkł się i nie zdołał tego ukryć przed mym wzrokiem.
     - Nic nie mówisz, bardzo dobrze - oceniłem. - Pamiętaj, że cię ostrzegłem. Wyruszam zaraz i jadę prosto do króla, do Lazenne, gdzie zamierzam stawić się w dwa tygodnie, choćby przyszło mi zajeździć dwa tuziny koni na śmierć. Pan zaś uczynisz, co uznasz za słuszne.
     Skinąłem głową na znak, że rozmowa skończona. Se Thevor otworzył usta, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale skłonił się tylko.
     - Dziękuję panu, panie hrabio.
     Odwrócił się i wyszedł pospiesznie.
     Wyglądało na to, żem na jakiś czas obezwładnił groźnego przeciwnika. Se Thevor miał pieniądze i miał ludzi - ale żadnych powodów, by nie wierzyć w moje słowa. Ten akurat, odwrotnie niż pan Se Bouxienes, miał prawo głęboko połknąć haczyk. Wiedział, jak blisko byłem z tą, której służył; nie mógł znać powodów, dla których przymierze z dnia na dzień (ba! z godziny na godzinę!) przemieniło się w śmiertelną nieprzyjaźń. Teraz, jeśli nawet nie zamierzał uciec, to na pewno nie mógł zaufać żadnym listom od pani Atheves; wiedział przecie ode mnie, że ją aresztowano i - przykładowo - pismo o treści: Poślij pan swych ludzi, by pojmali hrabiego Se Rhame Sar - powinien uznać za niepewne, bo może sfałszowane z rozkazu księżnej Se Potres.
     Wyszedłszy z gabinetu, odnalazłem trzeciego szlachcica.
     - Mości kapitanie - powiedziałem - wiem, że trzymasz pan półregiment muszkieterów księżnej, stojący w...
     - Tutaj, w Lens-Re-Toy, na Przedmieściu Dwóch Krzyży.
     - Wyślij pan połowę swoich ludzi do Torres, gdzie mają na mnie czekać za dwa dni.
     - Słucham, generale.
     - Jeszcze jedno: trzeba, by nikt o tym nie wiedział, to sprawa między tobą a mną. Czy obiecasz mi pan dyskrecję? - zapytałem, mając pewność, że gdy prawda wyjdzie na jaw, człowiek ten wyzna wszystko; służył przecież księżnej Se Potres i nie miał prawa zatajać przed nią wydanych przez siebie rozkazów, choćby i wydał je na polecenie swego generała (zwłaszcza, gdy ów generał nagle przestawał nim być).
     - Ma pan moje słowo, generale.
     - Dziękuję, jesteś pan wolny.
     Anim myślał jechać do Torres. Chciałem tylko zająć uwagę moich prześladowców.
     Odnalazłszy pióro i papier, napisałem krótki rozkaz, posypałem piaskiem i zapieczętowałem.
     Wróciłem do opustoszałego pokoju, w którym ostatni goście pana Vel-Deery wyrażali mu swój szacunek, żegnając się i wychodząc; za oknami, na dziedzińcu, turkotały koła sprowadzonych karet, stukały końskie kopyta.
     - Drogi przyjacielu i nauczycielu - rzekłem z wielką powagą, gdym został sam na sam z gospodarzem. - Po raz kolejny tego wieczoru muszę prosić cię o przebaczenie.
     Stary generał przez długą chwilę spoglądał na moją twarz, która na pewno była twarzą człowieka smutnego i zmęczonego, po czym gestem odprawił stojącego przy drzwiach służącego.
     - W czym mogę być panu pomocny, panie hrabio?
     Spojrzałem na wskazówki wielkiego zegara, stojącego w kącie pokoju. Była za kwadrans dwunasta.
     - Przede wszystkim, racz pan oddać ten rozkaz panu Del Equet, oficerowi straży miejskich, gdy stawi się tutaj - powiedziałem podając przygotowane w gabinecie pismo. - Polecam tam, by warty przy bramach przejmowały wszystkie listy od kurierów, wjeżdżających do miasta.
     - Czy to wszystko, młodzieńcze? Wiesz, że dochowam każdej tajemnicy, jaką mi zechcesz powierzyć.
     - Moja tajemnica, kochany przyjacielu, jest tego rodzaju, jak trąd. Każdy, kto jej dotknie, umrze prędzej lub później.
     - Nie nalegam, hrabio. Ale w moim położeniu jakiekolwiek niebezpieczeństwo staje się chciwie wyglądaną rozrywką - powiedział stary żołnierz, przywołując na twarz pogodny uśmiech. - Cóż zresztą może mi grozić, panie hrabio? Więzienie? A czyż nie jestem więźniem? Może śmierć? A czyż ja jeszcze żyję, sam pan powiedz?
     Zachęcony gestem, przysiadłem na łóżku, u boku szlachetnego starca i, skinąwszy głową, powiedziałem mu całą prawdę. Bo choć niewiele mógł mi pomóc (a przeciwnie, ja mu mogłem bardzo zaszkodzić) - to potrzebowałem spowiednika i, zwyczajnie, przyjaciela, który rzekłby mi: "Dobrześ zrobił".
     Gdy skończyłem, zmilczawszy tylko o tym, żem był - jeszcze niedawno - sojusznikiem w intrygach pani Doroty Atheves (musiałbym przecież przyznać się w ten sposób do oczywistej zdrady...) pan Vel-Deery jął potrząsać głową, wreszcie ujął moją rękę i powiedział:
     - Postąpiłeś pan odważnie i szlachetnie, panie hrabio. Dobrześ zrobił, lecz jesteś zgubiony.
     Nie odpowiedziałem, bom myślał dokładnie to samo.
     - Czego ci trzeba? Mów, hrabio.
     - Pieniędzy. Podróż kosztuje, a ucieczka kosztuje w dwójnasób.
     - Dam ci wszystko, co mogę w tej chwili - rzekł dzwoniąc na służącego. - Gdybyś jutro...
     - Jutro będę o dwadzieścia mil stąd. Lub o wieczność stąd, generale.
     - Niestety! - rzekł ze smutkiem.
     Przez chwilę nic nie mówiliśmy.
     - Wybierz sobie najlepszego konia z mojej stajni, albo lepiej weź tyle koni, ile ci potrzeba. Ja już ich nie używam.
     - Dziękuję, dobry koń bardzo się przyda.
     Zegar wybił dwunastą.
     - Pora na mnie - rzekłem wyciągając dłoń - Uściskaj mię pan, generale.
     Pożegnawszy się, pospiesznie wyszedłem.
    
    
     VIII
    
     Kościół Świętej Patrycji położony był ledwie kilka ulic dalej, wybrawszy więc konia ze stajni pana Vel-Deery, dosiadłem go i po kilku minutach stanąłem u celu. Nie spotkałem nikogo po drodze, nikt mi się nie naprzykrzał i wątpiłem, by ktoś mię śledził. Rozejrzawszy się uważnie dokoła, zeskoczyłem z siodła i powiodłem konia pod drzwi plebanii. Nigdzie nie paliło się światło; pochwaliłem w duchu tę ostrożność, wiedząc zresztą od dawna, że zacny ksiądz Welanese jest człowiekiem roztropnym i przezornym. Stanąwszy na ganku, zapukałem do drzwi, niezbyt mocno, bo byłem pewien, że mnie wyglądają. Lecz gdy nikt nie otwierał, zastukałem mocniej. Po pewnym czasie znowu użyłem kołatki - aż wreszcie trochę niepewny i przestraszony głos zapytał przez drzwi:
     - Kto tam?
     Ogarnął mię nagły niepokój.
     - Hrabia Se Rhame Sar - powiedziałem. - Chciałbym się zobaczyć z księdzem proboszczem.
     - Z księdzem proboszczem? Ale ksiądz proboszcz śpi - padła odpowiedź. - Zaś dostojny pan hrabia Se Rhame Sar jest w Ammene. Proszę odejść.
     Skóra ścierpła mi na karku i plecach.
     - Posłuchaj mnie, mój poczciwcze, jestem hrabia Se Rhame Sar i żądam rozmowy z proboszczem. Sprawa jest pilna i lepiej zrobisz nie podejmując pochopnych decyzji. Nakazuję ci, byś obudził gospodarza.
     Gdym to mówił, głośno i stanowczo, za drzwiami wszczął się jakiś ruch, usłyszałem już dwa głosy, nie jeden, w następnej chwili szczęknęła zasuwa i w blasku świecy ujrzałem przed sobą tego, kogo chciałem zobaczyć.
     - Pan hrabia! Pan hrabia w Lens-Re-Toy! U mnie, o tej porze!
     Pospiesznie wszedłem do środka.
     - Zechciej, drogi księże, posłać służącego, by ukrył gdzieś mego konia - powiedziałem. - Albo nie, niech zaczeka... Tylko jedno pytanie: czy nikt księdza dziś nie odwiedził?
     - Kogo ma pan na myśli?
     - Benochta, mojego służącego, ksiądz go przecież zna.
     - Czy Benocht miał pojawić się tutaj?
     - Na litość boską, księże proboszczu. Więc go tutaj nie było? Proszę mi odpowiedzieć.
     - Nie.
     - I nikogo, przysłanego przeze mnie? Szlachcic służący w gwardii, pan Chal-Chenet?
     - Nie wiem, o kim pan mówi, panie hrabio.
     Nogi ugięły się pode mną.
     - Czy coś się stało? Ale... czy pan dobrze się czuje, panie hrabio?
     - Już dobrze... Czy ksiądz może zapomnieć, że mnie dzisiaj widział?
     - Zapomnieć?
     - Tak, zapomnieć. Gdyby ktoś pytał, to owszem, dobijał się do drzwi plebanii jakiś podejrzany opryszek. Lecz nie ja.
     - Opryszek... Nie rozumiem nic z tego, co pan mówi.
     - Niech mi ksiądz zaufa - poprosiłem, ujmując kapłana za łokieć i ściskając znacząco. - Proszę mi wybaczyć to najście i zapomnieć o nim.
     Biedny proboszcz w samej rzeczy nie rozumiał ani słowa. Zostawiłem go, stojącego na progu w nocnej koszuli i ze świecą w dłoni, dosiadłem konia i raz jeszcze pokazałem gestem, by milczał. W następnej chwili jechałem ku bramie, przez którą przed trzema godzinami dostałem się do Lens-Re-Toy.
     Co zaszło? Co powstrzymało Benochta i Chal-Cheneta? Gdzie miałem szukać odpowiedzi? Łudziłem się nadzieją, że gdy żołnierz wrócił po sługę na przedmieście, niedbali strażnicy przy bramie przypomnieli sobie naraz o swoich obowiązkach. Gdyby tylko to zaszło, gdybym znalazł Chal-Cheneta i Benochta czekających na przedmieściu, nie byłoby to jeszcze katastrofą.
     Ponaglając konia, szybko stawiłem się przy bramie.
     Strażnicy zajęci byli rozmową. Rozmową dosyć burzliwą, bo obaj gwałtownie gestykulowali; zdaje się, że nawzajem czynili sobie wyrzuty. Na mój widok zamilkli i przez chwilę spoglądali tylko, jakby oceniając, ktom zacz. Wreszcie jeden zbliżył się i grzecznie uchyliwszy kapelusza zapytał:
     - Proszę o wybaczenie waszej wielmożności... Powiedziano nam, że ktoś o pańskim wyglądzie...
     Był to prosty człowiek, z wielkim trudem próbujący nadać wypowiedzi przyzwoitą formę.
     - Czy jest pan może... czy wraca pan z pewnego kościoła?
     - Tak, z kościoła - odparłem nie widząc powodu, dla którego miałbym kłamać komuś, kto wyraźnie wiedział, co mówi; przyszło mi zresztą do głowy, że Chal-Chenet zostawił tym ludziom jakąś wiadomość. Któż inny mógłby wiedzieć, że byłem tej nocy w kościele?
     - Nakazano nam, w przypadku, gdyby pan się tu zjawił... przekazać panu... Lecz to na pewno pan?
     - Powtarzam, że przyjechałem tu prosto z kościoła - rzekłem niecierpliwie. - Zostawiono dla mnie wiadomość?
     - Tak, wasza wielmożność.
     - Słucham.
     - Kazano mi wymienić nazwisko kawalera Chal-Chenet. Ten kto je nosi, popędził na przedmieście za oddziałem jeźdźców, którzy sami kogoś ścigali.
     A zatem domyślałem się słusznie.
     - Od jak dawna pełnicie tu służbę?
     - Od godziny ósmej wieczór, panie.
     - Czy w tym czasie wydarzyło się coś niezwykłego?
     Wartownicy popatrzyli po sobie.
     - Zadałem pytanie - rzekłem z całą surowością. - Wierzyć mi się nie chce, doprawdy, by żołnierze księżnej Se Potres nie umieli poznać, czy ten, kto ich pyta, ma do pytań prawo?
     Strażnik przestraszył się.
     - Bez wątpienia, wasza...
     - Skoro więc mam prawo pytać, to pytam i oczekuję ścisłych odpowiedzi. Słucham. Chcę wiedzieć, co się tu wydarzyło.
     - Około godziny dziesiątej przyjechał oficer, który nas wezwał do siebie.
     - Oficer?
     - Tak, wasza wielmożność, oficer rajtarów.
     - Był sam?
     - Nie, wasza wielmożność, jechał za nim oddział.
     - Co powiedział ten oficer?
     - Właśnie o to chodzi, że nic, wasza wielmożność. Zaczął pytać, w jakim regimencie służymy i pod czyją komendą. Wtem na przedmieściu rozległy się okrzyki, wołano "Panie poruczniku, tutaj!". I coś jeszcze, aleśmy nie zrozumieli, bo nie po naszemu.
     - Co dalej?
     - Oficer odjechał galopem i cały oddział rzucił się za kimś w pogoń, bo słyszeliśmy okrzyki, które tego dowodziły. A zaraz potem... - wartownik zawahał się, spoglądając na swego towarzysza.
     - Co potem?
     - Potem pojawił się szlachcic w świetnym mundurze, właśnie ten, którego nazwisko podałem waszej wielmożności. Powiedział, że gdyby przyjechał znakomity pan na dzielnym koniu, i opisał tego pana, czyli waszą wielmożność... kazał pytać, czy był pan w kościele...
     - To już wiem.
     Wydobyłem monetę i podałem żołnierzowi.
     - Oddaliście przysługę księżnej Se Potres. Gdyby ktoś wypytywał o wypadki, jakie miały miejsce tej nocy, powiedzcie żeście nic nie widzieli, tak będzie najlepiej.
     - Słucham, wasza wielmożność! - odparł żołnierz, najwyraźniej uradowany, żem nie wypytywał dokładnie o przebieg jego służby przy bramie.
     - I jeszcze jedno. Czy znane wam jest nazwisko generała hrabiego Se Rhame Sar?
     - Jakże nie, wasza wielmożność! - żołnierz pospiesznie zdjął kapelusz, usłyszawszy nazwisko swego wodza.
     - Gdyby pytano, powiedzcie że generał jest w Lens-Re-Toy.
     - O Jezu... - wartownik zapomniał języka w gębie. - Czy naprawdę?
     - Mówię wam to z polecenia pana
     Del Equet, który mię wyprawił, bym sprawdził straże w mieście i ronty na przedmieściach.
     Odprawiwszy wartowników gestem, wyjechałem poza bramę i, nie chcąc pokazywać, jak mi spieszno, stępa pojechałem ku rogatce. Dopiero po pewnym czasie puściłem konia kłusem, a na koniec galopem.
     Już nie zamierzałem wracać do Lens-Re-Toy.
     Zgadywałem, że jakimś trafem odkryto Benochta, czekającego w zaułku. Służący dosiadał rajtarskiego wierzchowca, prowadził zaś drugiego. Rzędy obu koni musiały zwrócić uwagę żołnierzy. Jak było, tak było, dość że Benocht najwyraźniej musiał uciekać, zaś świadkiem całego zajścia był Chal-Chenet. Rozumiałem, ze puścił się śladem rajtarów, chcąc poznać los mojego biednego służącego i donieść mi o wszystkim. Lecz minęły trzy długie godziny! Co zaszło na trakcie? Niepodobna, by galopada trwała aż tak długo. Doskonale wiedziałem, jak zdrożone były zwierzęta Benochta, zaś konie żołnierzy, po niezwykle forsownych marszach aż z Ammene, musiały prezentować się tak samo. Chal-Chenet dawno już powinien wrócić; bez względu na to, czy Benocht zdołał uciec, korzystając z mroku nocy, czy też go pojmano, bądź zabito.
     Chyba, że pojmano lub zabito także Chal-Cheneta.
     Czy przeczuwał, że tak może się zdarzyć, zostawiając dla mnie wiadomość?
     Świetny wierzchowiec, którego dosiadałem (dzięki ci, Vel-Deery, stary przyjacielu!) galopował z czarodziejską lekkością. Zrobiłem dobrą milę i dałem mu nieco odpocząć; potem znowu ruszyłem galopem. Ale czy na pewno powinienem był trzymać się gościńca?
     Okazało się, że tak. Koń mój parsknął nagle, przestraszywszy się cienia na samym środku drogi. Ściągnąłem wodze, zeskoczyłem z siodła i przyjrzałem się martwemu zwierzęciu. Był to koń rajtarski, najwyraźniej zajeżdżony na śmierć.
     Puściłem się w dalszą drogę, nieco wolniej. Ujechawszy kawałek, zobaczyłem drugie zwierzę, też martwe.
     Jechałem dalej.
     Noc nie była szczególnie ciemna, spoza chmur wyglądał czasem ostry sierp księżyca, widziałem też trochę gwiazd. W pewnej chwili zdało mi się, że dostrzegam podłużny kształt na poboczu drogi, więc znów zatrzymałem konia i zeskoczyłem na ziemię.
     Martwy żołnierz, rajtar, zapewne właściciel któregoś z zajeżdżonych wierzchowców. Zwłoki były już sztywne i chłodne.
     Domyśliłem się w tym ręki Chal-Cheneta.
     Zastanowiło mnie, dlaczego ciało spoczywa na poboczu, nie zaś na samej drodze. Wytężając wzrok i macając rękami, znalazłem odpowiedź, odbitą w miękkiej ziemi. Liczne podkowy zerwały tutaj trawę; dalsza jazda gościńcem nie miała żadnego sensu. Benocht porzucił trakt, kierując się na bezdroża. Czy do lasu, majaczącego w niedużej odległości? Nie mogłem pełzać krok za krokiem, szukając końskich śladów. Posłuszny domysłom, pojechałem w stronę lasu i dopiero na jego skraju zacząłem szukać znowu. Znalazłem. Wielu jeźdźców zapuściło się w tym miejscu między drzewa.
     Czy miałem krążyć w nocy po lesie? Nie było to rozsądne. Stałem, nieomal bezwiednie wytężając słuch - i w samej rzeczy, zdało mi się, że z głębi lasu dobiegają odległe nawoływania... Lecz może było to tylko złudzenie?
     Nie, na pewno słyszałem ludzkie głosy! Słabe, dalekie, lecz jednak dość wyraźne. Wielki Boże, w tym oto lesie, tuż obok, polowano na mojego nieszczęsnego Benochta, dźwigającego śmiertelne brzemię - zaś człowiek, który go tym brzemieniem obarczył, nie mógł uczynić nic! Bo czy miałem wjechać między drzewa i błądzić, natykając się w ciemnościach na wrogów... Ach, wrogów! Ale przyjaciół! Czy miałem strzelać do cieni między drzewami, trafiając może wiernego sługę? Albo ryzykować, że odwrotnie - Chal-Chenet przeszyje mnie swą szpadą, biorąc za rajtara? Cóż za upiorna gonitwa, jakaż ponura gra toczyła się w głębi tego lasu!
     Co miałem robić? Wielkie nieba, co robić? Stać i słuchać? Oto strzał, strzał z pistoletu! Nie mogło już być żadnych wątpliwości!
     Kto tam strzelał? Do kogo strzelano?
     Podjąwszy decyzję, pochwyciłem konia za uzdę i wprowadziłem go do lasu. Wszystko było lepsze, niż bezczynność.
     Gęsty mrok otulił mię zewsząd i przez minutę lub dwie nie widziałem zupełnie nic. Wreszcie oczy przywykły do ciemności, bardziej zwartych i gęstych niż te na gościńcu i błoniach. Zacząłem odróżniać pnie drzew, gałęzie, krzewy. Z ręką wyciągniętą daleko przed siebie, szedłem krok po kroku - aż wreszcie przystanąłem, bo zaczęło mi się wydawać, że nawoływania rozbrzmiewające w głębi lasu przybliżyły się... Rzeczywiście, nie mogło być wątpliwości! Bez względu na to, jaki skutek miało owo straszne polowanie na człowieka - skończyło się.
     Wprowadziłem konia w najgęstsze zarośla, jakie zdołałem dojrzeć i przykryłem mu chrapy dłonią. Czekałem nieruchomo, drżąc z niecierpliwości. Jak liczny mógł być oddział prześladowców Benochta? Na pewno nie aż tak liczny, jak ten, który zmusił mię do ucieczki u podnóża klasztoru. Ale jakie to miało znaczenie? Choćby rajtarów było tylko dziesięciu - przecież nie mogłem rzucić się na nich i zmusić do mówienia. Mógłbym może pokonać dwóch, albo trzech zaskoczonych ludzi - ale nie dziesięciu.
     Cierpliwość moja wystawiona została na bardzo ciężką próbę - bo minęło przynajmniej pół godziny, nim głosy przybliżyły się na tyle, że zacząłem rozróżniać wypowiadane słowa. Żołnierze przeklinali w trzech lub czterech językach (bo w regimentach rajtarów Nordyjczycy stanowili zaledwie większość), najczęściej po nordyjsku lub wersku - z których to języków znałem tylko ten drugi. Uderzyło mię wszakże co innego: otóż sprzeczka, której byłem świadkiem, dowodziła niezbicie, że ludzie ci nie byli dowodzeni, nikt ich nie przywołał do porządku. Gdzież więc był oficer, o którym mówili strażnicy przy bramie? Zabłądził w lesie? Może zginął?
     Coraz pilniej nadstawiałem uszu, bo brak dowodzącego to była okoliczność, którą mogłem obrócić na swą korzyść. Czy którykolwiek z tych prostych żołnierzy mógłby mię rozpoznać po ciemku, tu w tym lesie, mówiącego po wersku? Należało prędko zmyślić historię, która wyjaśniłaby moją obecność. Kogo miałem udawać?
     Oddział zaczął mijać moją kryjówkę w odległości parudziesięciu kroków. Wszczęto jakiś nowy spór - ktoś tam gniewał się na drugiego, że niedobrze prowadzi, dowodził (nie wiedząc, że jest prawie u celu) iż wszyscy pobłądzili i najlepiej poczekać do brzasku. Rzeczywiście, musiało być już po drugiej, może nawet dochodziła trzecia. Wczesny wiosenny świt był niedaleko. To mi uświadomiło, że nie powinienem się ujawniać. Byle cień podejrzenia i byłbym zmuszony pozostać z tymi ludźmi do rana, a wtedy rozpoznano by mnie z całą pewnością. Nie, musiałem pozostać w ukryciu. Zresztą, miałem już serdecznie dosyć kłamstw i udawania; zwątpiłem naraz, czy będąc w takim nastroju, zdołałbym przekonująco odegrać swoją rolę.
     Rajtarzy kłócili się dalej - chyba nawet doszło tam do przepychanki. O nieba, jakże marne było wojsko, którym dowodziłem! Ze wstydem musiałem powiedzieć sam sobie, iż nie miałem pojęcia o tak wielkim rozprzężeniu i upadku dyscypliny. Ale przecież, stale otoczony przez sztab oficerów, prawie nigdy nie przebywałem z prostymi żołnierzami...
     W mroku zapadła decyzja, by iść dalej. Ledwie to postanowiono, czyjś radosny okrzyk obwieścił innym skraj lasu. Sprzeczka poszła w niepamięć, zamiast tego rozbrzmiały liczne żarty i śmiechy. Najbardziej pokpiwano z nieboraka, który jeszcze przed chwilą dowodził, że trzeba czekać do świtu, bo w przeciwnym wypadku nie odnajdą drogi.
     Przywiązałem konia do drzewa, licząc że w najgorszym razie odnajdę go z nastaniem dnia, po czym ostrożnie podążyłem na skraj lasu. Wyglądając spomiędzy drzew (zdało mi się nagle, że na otwartej przestrzeni jest bez mała widno...) ujrzałem rajtarów dosiadających koni. Kilkunastu jeźdźców... i pieszych. Dowodziło to, że dwa wierzchowce padłe na gościńcu nie były jedynymi postradanymi przez oddział.
     Rajtarzy odjechali. Nasłuchiwałem bacznie; do ostatniej chwili żywiłem nadzieję, że pochwycę jakieś słowo, które wyjaśni mi los Benochta. Nie pojmano go - a więc uciekł, bądź zginął. Bardziej prawdopodobne wydało mi się to pierwsze. Ten las, pogrążony w mroku, był niczym piekielna czeluść - w jaki sposób można było znaleźć człowieka, który pragnął się schować?
     Lecz na próżno wytężałem słuch. Głosy oddalały się, a na koniec umilkły, stłumione odległością. Nie dowiedziałem się niczego.
     Zawróciłem między drzewa i odnalazłem konia. Zagłębiwszy się dalej w las, zacząłem nawoływać Benochta i Chal-Cheneta, nie żywiąc wszakże zbyt wielkich nadziei, że usłyszę odpowiedź. Jeśli zdołali wymknąć się prześladowcom, byli już daleko. Jeśli ich zabito - odpowiedzieć nie mogli. Jakież więc było moje zdumienie i radość, gdym niespodziewanie usłyszał silny głos gwardzisty! To nawołując, to znów odpowiadając na wezwania, kierowałem się ku miejscu, skąd dobiegał. Niebo nad lasem poczynało już szarzeć, gdym odnalazł dzielnego żołnierza, siedzącego pod drzewem.
     - Tutaj, panie hrabio - powiedział, dostrzegłszy mnie szybciej, niż ja jego.
     - Dzięki Bogu - powiedziałem tylko, schylając się ku niemu. - Dzięki Bogu, kawalerze... Jesteś ranny?
     - Niestety tak, panie hrabio.
     - Czy poważnie?
     - Postrzelono mię w udo, zawiązałem już ranę - rzekł spokojnie. - Ukryłem konia dość daleko stąd, na samym skraju lasu. Chciałem tu poczekać do świtu, gdy wtem usłyszałem pański głos...
     - Jakim cudem zostawiono cię w spokoju, zamiast pojmać lub dobić?
     - Bo stado wilków, goniąc kozła, nie wiedziało o rysiu, który też polował - odrzekł z cierpkim szyderstwem. - Toteż ryś zdołał porwać największego wilka.
     - Zabiłeś pan oficera?
     - Nie inaczej.
     - A inni nie wiedzieli o tobie?
     - Nie. Sądzili, że postrzelony jest tym, kogo ścigają.
     - Ty zaś...
     - Nie pomogłem pańskiemu słudze - rzekł z goryczą. - Przykro mi to mówić, panie hrabio... Ten człowiek miał rycerskie serce, klnę się na honor, generale.
     - Mówisz więc...
     - Że Benocht nie żyje.
     Zamilkłem.
     - Czy odebrano mu... - zapytałem po długiej chwili, lecz zreflektowałem się zaraz. - Prawda, skąd możesz wiedzieć.
     - Kiedy właśnie mówię panu, że Benocht był dzielnym człowiekiem, że w jego piersi biło serce godne niejednego szlachcica - powiedział z ogromną powagą. - Oto pański klejnot, panie hrabio. Nie odnalazłem Benochta, lecz Benocht odnalazł mnie...
     Krzyknąłem ze zdumienia, czując w dłoni mroźne zawiniątko.
     - Po czym odciągnął ode mnie prześladowców, dał się pochwycić i zginął - dokończył Chal-Chenet. - Zawdzięczam mu życie, generale. Pan zaś winien zawsze pamiętać, iż ten człowiek umarł, by ocalić powierzony mu przez pana depozyt. Wybacz mi, wasza dostojność, ale czasem myślę, że wszystkie wielkie sprawy tego świata nie są warte, by sługa tak wierny jak Benocht płacił za nie życiem - dodał, nie tając smutku i wzruszenia.
     Zamilkł, nie podejrzewając zapewne, jak głęboko te słowa zapadły w serce hrabiego Se Rhame Sar.
     - Co za ludzie... - szepnąłem sam do siebie. - Powiedz mi, kawalerze, gdzie znajdę ciało Benochta - zażądałem po długiej chwili.
     - Robi się coraz widniej, panie hrabio. Za kwadrans odnajdziesz je bez trudu. To najwyżej sto kroków.
     Znów zaległo milczenie.
     - Chal-Chenet, posłuchaj co ci powiem - rzekłem, rozważywszy wszystko w myślach. - Wytłumaczysz mi, jak znaleźć twojego wierzchowca. Sprowadzę ci go, a wtedy zabierzesz ciało Benochta do Lens-Re-Toy. Pojedziesz do księdza Welanese, tak jak miałeś uczynić to w nocy, lecz w innej sprawie. Bo chcę, by Benocht miał pogrzeb. Poczekaj, to jeszcze nie wszystko. Nikt nie będzie cię prześladował, bo jesteś pan żołnierzem i wypełniałeś jedynie moje rozkazy. Powiedz to śmiało każdemu, kto zapyta. Zwalniam cię ze służby u mojego boku, od tej chwili winien jesteś posłuszeństwo pani Se Potres, tylko jej i nikomu innemu.
     - Generale!
     - Zamilcz pan. Jesteś ranny, więc nawet gdybym chciał, nie mogę już korzystać z twej pomocy. Księżna Wanesa, dostojna moja siostra, potrafi ocenić męstwo, poświęcenie i lojalność, będziesz więc mógł jej służyć, lub ze służby odejść; powiesz księżnej, żem obiecał ci, w jej imieniu, wolny wybór. Ona tego dotrzyma.
     - Generale! - gwardzista próbował powstać.
     - Poza tym odpowiesz na wszystkie pytania, jakie ktokolwiek ci zada. Od tej chwili nie mam już tajemnic, poza jedną: nie powiem ci, dokąd teraz pojadę. Lecz gdy będą cię o to pytać, powiesz tak: "Hrabia Se Rhame Sar obiecuje, że najdalej w przeciągu kilku dni będzie głośno o tym, gdzie pojechał i co uczynił".
     - Wasza dostojność - rzekł Chal-Chenet żarliwie - proszę mi pozwolić służyć sobie dalej!
     - Przecież o nic innego nie proszę, kawalerze. Właśnie chcę, byś mi służył, wypełniając ostatnią moją wolę. Ty zaś pragniesz tylko zginąć wraz ze mną, bezsensownie i bezpożytecznie.
     - Więc postanowił pan umrzeć?
     Nie odpowiedziałem.
     - Wasza dostojność! Proszę o odpowiedź!
     - Nie krzycz pan na mnie, kawalerze. Zrobię, co zechcę. Ty zaś wypełnisz moje ostatnie rozkazy. Nie życzę sobie niesubordynacji.
     To rzekłszy podniosłem się z ziemi.
     Dniało.
     - Pokaż mi pan kierunek - zażądałem.
     Chal-Chenet, blady i milczący, wskazał palcem. Ruszyłem, brodząc w paprociach. Las nie był ani tak gęsty, ani tak ponury, jak wyobrażałem sobie w nocy. Zwykły las...
     Szukałem ciała wiernego sługi i przyjaciela, który oddał życie za sprawę swego pana.
    
    
     IX
    
     Chal-Chenet, pomimo rany (raczej bolesnej niż ciężkiej), bardzo dobrze trzymał się w siodle - jeśli więc odwracałem spojrzenie w bok, to dlatego, żem nie chciał patrzeć na nieruchomy tłumok, okutany wojskowym płaszczem... Gwardzista przytrzymywał go ręką, by nie zsunął się z karku wierzchowca.
     Unikaliśmy wzajem swych spojrzeń.
     - Jedź pan - rzekłem wreszcie, gdyśmy stanęli na gościńcu. - Masz przed sobą wielką przyszłość, kawalerze; ludzie twojej miary potrafią zajść bardzo wysoko. Posłuchaj więc ostatniej rady człowieka, który był twoim przełożonym, teraz zaś jest szczerym przyjacielem... Oto, co ci radzę: skorzystaj z pierwszej sposobności i wyjedź z Valaquet. Jedź do Lazenne; jedź do króla; zresztą jedź dokądkolwiek. Tutaj, w tym kraju przeklętym przez Boga, twoje męstwo, uczciwość i honor zostaną podle zbrukane.
     - Nie chcę pana porzucać, panie hrabio.
     - Toteż nie porzucasz, przeciwnie. Wypełniasz wyraźny mój rozkaz, z honorem służąc do końca. Oto pieniądze; patrz, byłbym zapomniał... Oddasz je księdzu Welanese, by pokrył koszta pogrzebu i odprawił mszę za spokój duszy Benochta. Bądź zdrów, Chal-Chenet... i ruszaj.
     Co rzekłszy, sam skierowałem konia na gościniec i ruszyłem w lewo - gdy droga do Lens-Re-Toy wiodła w prawo.
     Jechałem stępa - alem nie obejrzał się ani razu. Dalibóg, dość już w życiu spoglądałem za siebie... Teraz nadszedł czas, by patrzeć - tylko w przyszłość. Zaś przyszłość była przede mną, nie za mną.
     Wkrótce zjechałem z traktu, by przekradać się bocznymi drogami i lasami. Na głównym gościńcu zbyt łatwo napotkać mogłem kogoś, kogo napotkać bym nie chciał. Nie wątpiłem wprawdzie w skuteczność swych zabiegów w domu pana Vel-Deery; było więcej niż pewne, żem zdrowo pomieszał szyki swoim wrogom. Jednak nie uważałem, by ostrożność teraz, w najważniejszym momencie, mogła jakkolwiek zaszkodzić.
     Wracałem do zniszczonej stolicy.
     Wiedziałem, co chcę zrobić - i po raz pierwszy w życiu zupełnie obojętne mi było, czy wyrządzę swym uczynkiem komuś krzywdę, czy też nie. Tak miało być; tak być powinno. Tak być musiało - oto, co myślałem. Przekonałem się, że nie przechytrzę potężnych prześladowców. Ucieczka nie mogła się udać, prędzej albo później pochwycono by mnie i wydarto z rąk zdradziecki klejnot, rządzący mrozem i śniegiem.
     Wolałem więc go zwrócić właścicielce, odkupując przy tym chociaż jedną zbrodnię, ciążącą na mym sumieniu. Odebrałem życie hrabinie Se Rhame Sar - a teraz chciałem je oddać. Pani Dorota Atheves przeliczyła się, nie doceniając mych rozterek i wahań. One to miały zadecydować o przyszłości prowincji Valaquet.
     Pojechałem do Re Alide tą samą drogą, którą - w odwrotnym kierunku - podążałem dzień wcześniej, mając jeszcze u boku Benochta i Chal-Cheneta. Zjechawszy z traktu, zagłębiłem się w Lasy Seyes i stanąłem na krótki popas w tym samym miejscu, które już raz udzieliło mi gościny. Koń napił się wody ze strumienia, ja uczyniłem tak samo - po czym ruszyłem dalej. Byłem zmęczony i senny (bo przecież od chwili, gdym wyruszył na swą wyprawę, prawie wcale nie jadłem i nie zmrużyłem oka); bałem się więc, że usnę, jeśli dłużej zabawię nad owym leśnym potokiem, gdzie było tak spokojnie i cicho. Tak bezpiecznie i dobrze - jak może być tylko z dala od ludzi i ludzkich spraw.
     Stanąwszy na skraju lasu, w miejscu gdzie doszło do pamiętnej potyczki z rajtarami, zobaczyłem że ciała zabitych zebrano; leżał tylko trup mego konia, obsiądnięty przez wstrętne wrony. Pod klasztornym wzgórzem zastałem obraz podobny - lecz że walka miała tu przebieg bardziej gwałtowny, oprócz trzech trupów końskich znalazłem jeszcze potrzaskany muszkiet, podartą wojskową opończę i zgnieciony kapelusz, oraz ułamaną klingę szpady. Ze ściśniętym sercem próbowałem wyczytać z owych śladów więcej, niż w nich było zapisane. Bo nic niestety nie mówiły o losie mojej biednej Anny Jaseny; milczały też, gdym pytał o życie mężnego Se Nolesa.
     Zwróciwszy spojrzenie ku ruinom klasztoru, przez chwilę zmagałem się z chęcią, by raz jeszcze pomówić z Ranelą... Ale nie. Obiecałem sobie przecież, że już nigdy nie spojrzę wstecz.
     A zresztą... Co mogłem powiedzieć Raneli?
     Ruszyłem do zniszczonej stolicy. Ostrożnie przejechałem - lub też raczej przeszedłem, bom prowadził konia za uzdę - po moście św. Eustachego, który trzymał się nieledwie cudem; nadwerężony przez moce lodowej magii, począł rozsypywać się na dobre, gdy wczesną wiosną ruszyły lody. Nie miałem żadnych złudzeń: byle przybór wody, byle burza, musiały oznaczać koniec tej wspaniałej budowli. Lecz tymczasem, ów wytwór ludzkiej pracy i ludzkiego geniuszu, stał na przekór wszystkim siłom, które sprzysięgły się, by go zgubić - przekrzywiony, wybrzuszony i spękany w wielu miejscach, po raz ostatni, być może, posłużył człowiekowi.
     Przeszedłszy przez most, znowu dosiadłem konia i zagłębiłem się w labirynty zamordowanej stolicy.
     Puste, martwe ruiny nie zmieniły się wcale - jakże zresztą mogły się zmienić w przeciągu jednej doby? A wreszcie... Czy nie dziwna jest ułomność ludzkiego umysłu, który pragnie widzieć, jak świat cały podziela jego rozterki? Tym ruinom było wszystko jedno, czy hrabia Se Rhame Sar ocali kolię swej żony, czy też zgubi ją na gościńcu, bądź zgoła przegra w karty... Ciężar, który wziąłem na siebie, odpowiedzialność, która mię dusiła - wszystko to nie istniało dla zimnych gruzów Re Alide.
     Minąłem ruiny pałacu wicekrólowej.
     A więc, pomimo wszystko, rację miała Jasena. Chcąc nie chcąc, zostałem władcą Valaquet, bo tylko ode mnie w tej chwili zależało, jak dalej potoczą się losy tej prowincji. Nie na polach bitew, lecz tutaj, w sercu umarłego miasta, miało się zdecydować, komu przypadnie w udziale niepodzielna władza. Dostojny Robert hrabia Se Rhame Sar, Pierwszy Kawaler Bractwa Rycerskiego postanowił, że Świecki Zakon odda władzę w ręce tej, która była spadkobierczynią wszystkich starych, pogańskich kultów tego, podbitego przed wiekami, kraju.
     Jadąc pustymi, cichymi ulicami, dotarłem do miejsca, gdzie minionego dnia czekali na mnie wierni towarzysze, pilnujący koni. Dalej musiałem iść pieszo. Zsunąwszy się z siodła na ziemię, wyjąłem z olstrów pistolety i rozładowałem je - tylko po to, by z największą starannością załadować ponownie. Zatknąłem broń za pas.
     Czy spodziewałem się walki?
     Być może. Choć raczej nie. Prawdę rzekłszy, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Niemożliwe, by ktokolwiek domyślił się, że wrócę do miejsca, w którym tak niedawno byłem - że wrócę tylko po to, by uczynić rzecz, której wcześniej nie uczyniłem, chociaż mogłem... Uśmiechnąłem się gorzko do swych myśli - bo naraz samemu mi się zdało, że dostojny hrabia raczy gonić w piętkę. Gdybym dzień wcześniej umiał podjąć decyzję! Jakże wielu ludzi musiało stracić życie, by Robert Se Rhame Sar mógł zatoczyć koło i wrócić do punktu wyjścia! Benocht... Dzielni gwardziści moi i Jaseny... A choćby i ci rajtarzy, którym rozkazano umierać w imię cudzych ambicji i niegodnych celów... Przyszły mi naraz do głowy słowa, którem posłyszał z ust młodszej siostry, gdy krzyczała na mnie w klasztorze:
     "Nie uczyniłeś nic, miotałeś się tylko. Kogo ocaliłeś? Nikogo! Co ocaliłeś? Nic! Czemu zapobiegłeś? Niczemu!"
     - To prawda - rzekłem trochę do siebie, a trochę do ruin miasta. - Po stokroć prawda. Nie umiesz pan działać, generale. Na polach bitew, i owszem... Ale tylko tam. Jesteś pan dodatkiem do armat.
     Ruszyłem na przełaj przez gruzy, spiętrzone tak, jakby tę część miasta całą wysadzono w powietrze. Całą - oprócz fragmentów wiekowych murów i baszt, ku którym szedłem.
     Z daleka już widziałem krępą sylwetę oktogonu-grobowca. Jeśli była tam jakaś pułapka, to zastawiono ją sprytnie. Ukryty w ruinach, narzuciwszy sobie cierpliwość, odczekałem dziesięć minut, potem drugie tyle - lecz nie dostrzegłem nic, co mogłoby wzbudzić cień podejrzenia. Żadnych ludzi, w ogóle żadnego ruchu. Żadnych podejrzanych dźwięków... Nic, zupełnie nic.
     Odczekawszy pół godziny uznałem, że to wystarczy. Szybko przedostałem się do wieży. Drzwi były uchylone - zdawało mi się, że tak, jekem je zostawił.
     Na schodach nie było już szronu. Lecz smugi światła tak samo przecinały powietrze, plamy słońca kładły się na ścianach i stopniach. Pobiegłem do góry, potem przestałem biec i tylko szedłem, zresztą coraz wolniej... Pierwsze drzwi były otwarte, potem kilkanaście stopni i następne drzwi - też otwarte. Zatrzymałem się, z bijącym mocno sercem. Wreszcie uczyniłem ostatnie cztery kroki i przekroczyłem próg izby, z której tak niedawno wybiegałem, zdjęty bólem, ścigany przez wyrzuty sumienia. Przystanąłem pod ścianą, w tym samym miejscu, co dzień wcześniej - i zamarłem. Zamknąłem oczy.
     Ktoś coś mówił... Ach nie, to ja sam mówiłem. Kilka słów bez związku i sensu, zresztą bez ładu i składu; mówiłem przecież tak samo, jak żyłem; mówiłem do nikogo, żyłem dla nikogo, mówiłem na próżno i żyłem nadaremnie; gdybym nie mówił i nie żył, wszystko byłoby dokładnie tak samo. Mogłem mówić do tych czterech ścian, mogłem mówić do pustej izby, do przewróconego stołu i krzesła, na którym nikt nie siedział. Mogłem wreszcie patrzeć na zardzewiały, tkwiący w ścianie hak, do którego przytwierdzony był sznur; mogłem, jeśli wola, patrzeć w martwe oczy Anny Jaseny, która przecież wiedziała, że tu wrócę - i być może nawet marzyła, że ten jeden, jedyny raz w życiu - zdążę.
     Ale nie zdążyłem, bo do ostatka pragnąłem zbawić świat.
     Bo czy to tak trudno zapamiętać i wbić sobie w głowę raz na zawsze, że diabelskie pałace są wzniesione rękami ludzi prawych, zaś piekielne ulice brukowane zacnymi intencjami?
     Patrząc w martwe oczy nieszczęśliwej dziewczyny, której nikt nigdy prawdziwie nie kochał, trzęsąc się i dygocząc, wydobyłem zawiniętą w chustkę kolię, odwinąłem ją i drżącymi palcami jąłem zapinać na szyi, aż wyszło na jaw, że zrobiona na szyję kobiety, żadną miarą nie będzie pasować... Klęcząc na zimnej posadzce, chichotałem bełkotliwie i ze łzami w oczach, oglądając trzymany w dłoniach klejnot, który nie był dla mnie przeznaczony. Zacząłem urągać Bogu, który siedząc na swym tronie nic chyba innego nie czynił, tylko stale wymyślał nowe próby dla niegodnego Roberta pana Se Rhame Sar, pogrążając go bez końca i bez końca, bo nawet aż do śmieszności. Nareszcie zamilkłem - i znowu patrzyłem w zeszklone śmiercią oczy Jaseny. Odrzuciwszy kolię zerwałem się z posadzki, dobyłem szpady i odciąłem wisielczy sznur, a potem ułożyłem sztywne ciało pod ścianą. Oswobodziwszy szyję mojej siostry z morderczego uścisku pętli, znów porwałem kolię - i pokazałem zmarłej.
     - Zabrali tamtą, lecz nie wiedzieli o tobie - powiedziałem ochryple. - Nie wiedzieli, że tu przyjdziesz. Tak, na Boga... albo raczej tak, do stu diabłów. Jeśli tylko ten klejnot cię zechce... Jeśli tylko cię zechce, zostaniesz królową śniegu. Wybaczysz mi i zrozumiesz, czemu nie stanąłem u twojego boku; pomścisz mnie i będziesz panowała w tym kraju, tak mi dopomóż... tak mi dopomóż piekło i wszyscy szatani w piekle.
     Pocałowałem ją w czoło, zapiąłem kolię na szyi, po czym cofnąłem się w mroczny kąt izby, czekając na huk śnieżnej zawiei.
     Diamenty poczęły migotać - i zgasły.
     Lecz po chwili zapłonęły raz jeszcze - i jarzyły się, lśniły czysto, przemienione w okruchy lodu. Gdym ujrzał słabe rumieńce wracające na policzki dziewczyny - zrozumiałem, żem nareszcie, kierując się ludzkim odruchem, uczynił coś zacnego i coś, co koniecznie uczynić należało. Ściany posępnego oktogonu jęły pękać od mrozu, zaś tumany śniegu z dziką furią miotały się po izbie, aż znalazły ujście przez wąskie, strzelnicze okienka i wypadły na świat - niosąc jego mieszkańcom dar dobrego, głupiego brata nowej władczyni Valaquet.
    
    
    
     Feliks W. Kres
     sierpień 1998r.