Pole Miki


Od Redakcji:
     Tworząc przed laty Fahrenheita zgodziliśmy się co do jednej rzeczy: publikujemy wszystko, każdy tekst, pod warunkiem, że autor pisze poprawnie po polsku. Fahrenheit miał być "lustrem epoki" - czymś co konotowałoby nastroje i trendy w tworzącej się wówczas polskiej sieci. No i doczekaliśmy się. Tekst (pod średnio poprawnym tytułem - bądźmy zgryźliwi): "Do czego służy fantastyka?" - autorstwa pana Jarosława Dudziewicza. Przyznam się, że był to pierwszy tekst (jak najbardziej poprawnie napisany po polsku), nad którym debatowaliśmy: "puszczać czy nie". Zwyciężyła opcja "puszczać" zgodnie z naszym statutem i tym co sobie założyliśmy na początku. Zmieniliśmy jednak tytuł na "Prowokacja".
     Zwykle w takich wypadkach umieszcza się zastrzeżenie: Poglądy Autorów nie muszą być zgodne z poglądami Redakcji. Redakcja nie bierze na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności za wszelkie opinie zamieszczone w publikowanych tekstach - to tylko "lustro epoki". Po dyskusji przy piwie my pójdziemy trochę dalej: w dużej części się z Autorem nie zgadzamy.
     [Proszę więc jaka wolność w F. Czy w Stanach na przykład byłoby możliwe zamieszczenie w jakimkolwiek piśmie tekstu, niezgodnego z poglądami właściciela gazety :-)) ?]
     Coś jeszcze jednak od siebie dodamy. Chcielibyśmy powiedzieć, że naszym zdaniem temat dzieła nie ma się w żaden sposób do jego "jakości". Jak powiedział Gombrowicz (cytat z pamięci): "Wiele wyśmienitych dzieł literatury światowej napisanych zostało na straszliwie banalne tematy typu - "przyroda jest fajna", "życie z grubsza jest OK" albo "pan zakochał się w pani"... I szata powieściowa nie jest tu ważna... Równie dobrze "pan mógł się zakochać w pani" w czasach pierwszej wojny światowej na terenie Grenlandii jak i w dalekiej przyszłości na kosmicznym krążowniku.
    
     Copyright © by Jarosław Dudziewicz, 1999
     PROWOKACJA
    
     ("Do czego służy fantastyka?")
    
     Gremia zajmujące się fantastyką naukową (lub kompletnie antynaukową - jak Fantasy) od dawna znacznie przekraczają liczbę uciekinierów z Kosowa, a jednak, w przeciwieństwie do "katastrofy humanitarnej" nie mówi się w ogóle o "katastrofie fantastycznej", czyli atrofii zdrowego rozumu u sporej części społeczeństwa światowego.
     Fantastyka. Co zacz? Kto zacz? Po co zacz?
     Już Daniel Dafoe mówił, że jest rzeczą właściwą "pokazać coś co istnieje przez coś co w ogóle nie miało miejsca". Na tą maksymę powołują się pokolenia "fantastów" bowiem czas robi swoje. Dafoe co prawda nie napisał niczego szczególnego (no może poza "Dziennikiem czasu zarazy" - bodaj) ale minęło wiele lat od jego śmierci, klasykiem stał się w międzyczasie, więc jego maksymy wagę swoją mają.
     Wiem, wiem, zakrzykniecie Polacy: A "Robinson Crusoe"? Taaaa... Robinsona to czytaliście (w większości) jako powieść, którą "według Daniela Dafoe napisał Stanisław Stampf"... [sprawdźcie czy na Waszym egzemplarzu nie ma powyższej notki - jeśli jest, nie wpierajcie, że czytaliście tą nuuuudęęęęęęęę w oryginalnym ujęciu].
     Ale wracając do fantastyki. Na jaką cholerę komu krążowniki kosmiczne? Meduzowate monstra? Wiedźminowie mieczem morderstwa kolejne sprawiający? Ot zagwozdka współczesnej kultury, którą wyłącznie eskapizmem zbyć się nie da.
     Weźmy sobie parę przykładów z brzegu. "Aliens 2" chociażby. Odległości gwiazdowe (poważnie), hibernacja, pani Ripley ze dwa pokolenia przespała uchodząc od straszliwości obcej, a tu nagle... wyprawa ratunkowa, wspomniani Marines i kiedy ich rozwalili, pada pytanie: "Jeśli się nie zgłosimy radiowo do bazy to po jakim czasie przyleci pomoc?". "Po siedemnastu dniach" - pada odpowiedź. Mmmmmmmmmmmm... Nie będę się pytał jak długo leci sygnał radiowy z planety "X" do bazy. Nie będę pytał jak szybko latają ich statki. Zapytam jeno... po co hibernować załogę skoro dany dystans można przebyć w... siedemnaście dni? [zakładam, że sygnał radiowy dotrze do bazy po paru minutach (czy sekundach?...) - więc odległości mniejsze niż w układzie słonecznym - straszne uproszczenie, ale nie chcę wdawać się w zawiłości techniczno-spekulacyjne].
     Oczywiście, hibernacja może wtedy już być zabiegiem ambulatoryjnym i może się po prostu opłacać jako, na przykład, próba zaoszczędzenia siedemnastu racji żywnościowych razy ilość żołnierzy... Taaaa... Mając statki zdolne przemierzać galaktykę warto zaoszczędzić 1530 znormalizowanych racji żywnościowych, plus tlen, plus koszty sprzątania toalet, plus koszt prania pościeli... Doskonałe obliczenie. Ciekawe ile kosztował sam lot do planety "X"?
     ALE IDŹMY DALEJ. Żołnierze używają praktycznie dzisiejszych karabinów na odpalane prochem (odpowiednikiem kordytu?) ładunki (z eksplodującymi końcówkami, oczywiście), plus granaty, plus miotacze ognia... To mniej więcej tak jakby powiedzieć, że generał Patton używał swoich czołgów jedynie do podwiezienia piechoty, która znalazłszy się w pobliżu nieprzyjaciela wylegała gremialnie i wyła głośno potrząsając groźnie pięściakami i grubymi, dębowymi maczugami. Oczywiście można takie coś przeprowadzić, pytanie tylko: po co? Nie lepiej odpalić z dział i szyć z karabinów maszynowych plus artyleryjskie wsparcie?
     Ale... czepiam się jednego filmu. (Naprawdę jednego? A "Piąty element"? Trata ta ta ta ta w przyszłym wieku? Rakieta tam jakaś poleciała we wroga? To może lepiej wprost - z procy go, albo kamieniem w głowę? Wyobraźmy sobie scenę w operze, która działaby się w 1945 roku. Patton wychylając się z wieżyczki czołgu: Ciąć mieczami żołnierze! Montgomery przez radio: Katapulty! Katapulty! Podrzucić ciężarówkami i odpalać kamieniami!!! Dobre. No... takie sobie).
     Ale niepotrzebnie skupiam się na szczegółach.
     Po co istnieje fantastyka? Żeby pokazać rzeczy, których "pokazać" przy pomocy literatury klasycznej nie sposób. Okay.
    
    
     Stanisław Lem w "Fantastyce i Futurologii" powiedział: "Napisanie młota na fantastykę nie było moim zamiarem". Ale napisał. Zmieszał SF&F z błotem w sposób tak straszny, że potem bluzgano na niego z prawa i lewa. Pamiętam opinię Kagarlickiego: "Lem spojrzawszy na fantastykę poprzez pryzmat literackiego dna skrzywił sobie perspektywę". Dick, Tolkien, LeGuin, Heinlein, Bradbury, Bester i inni są literackim dnem? To... to gdzież w takim razie są te szczyty??? W Himalajach?...
    
     Czepiam się straszliwie, ale spróbujmy kontynuować ten wątek. Skoro fantastykę pisze się (między innymi) po to, żeby pokazać pewne sprawy, których literatura "normalna" nie udźwignie to gdzież one są? Oczywiście, można pokusić się o stwierdzenie, że fantastyka to po prostu zwykłe bajki (nie mam nic przeciw bajkom - sam czytam fantastykę w miarę regularnie) tylko... dlaczego tak straszne gromy spadły na głowę Mirosława Bugowskiego, który napisał, że proza Sapkowskiego to stek (pięknie napisanych) bzdur? Jest tam coś mądrego? Moim zdaniem owszem. To rzecz o przyjaźni, honorze, może przeznaczeniu, więzach ważniejszych niż sprawy przyziemne (upraszczam, oczywiście)... No dobrze. Skoro rzecz traktuje o sprawach, które wymieniłem to po co autorowi szaty fantasy? Nie dałoby się napisać normalnej prozy? Dałoby się. Na ten sam temat. Stąd wniosek: szaty fantasy to zwykłe "ubajkowienie"? Owszem. Nie wiem dlaczego Marek Szyjewski tak straszliwie bronił Sapkowskiego przed nazwaniem go bajkopisarzem. Nie do końca zgadzam się z argumentami p. Bugowskiego, ale w jednym muszę go przegonić. Otóż cała fantastyka to jedna wielka bajka. Tak samo zresztą jak cała twórczość kryminalna, sensacyjna, romansowa itp. Tyle tylko, że twórcy kryminałów, sensacji, westernów, powieści biurowych, sądowych czy romansów nie usiłują nam wmówić, że tworzą rzeczy wielkie i niezmiernie mądre. Produkują czytadła i raczej tego nie kryją. Natomiast klasyczny fan fantastyki będzie się do końca upierał, że SF czy F to rzeczy (przede wszystkim) MĄDRE! Czemu? Nie wiem.
     Twórcy pewnej dziedziny fantastyki - myślę o horrorze - już nigdy czegoś takiego nie powiedzą. Są skłonni przyznać, że tworzą czytadła do poczekalni u dentysty, pociągu czy na nudne zebranie... Czemu? Również nie wiem. Można powiedzieć, że duchów, wilkołaków, wampirów, czarownic, miejsc przeklętych nie ma. Natomiast kosmoloty, obcy, podróże międzyplanetarne, historie alternatywne, światy równoległe, jeszcze mogą być... Stąd (mylny) wniosek, że "naocznie" widać, iż autorzy horrorów wypisują bzdury. To (z kolei) nie prawda. Światów po koniunkcji sfer, wiedźminow, smoków, walki na miecze z potworami, potężnych magów również nie ma, a czytelnicy fantasy i tak się upierają, że ten gatunek może poszczycić się wieloma rzeczami MĄDRYMI. Hm... Jakimi? A jeśli tak to czy nie dałoby się napisać tego samego bez bajkowego przebrania?
     Dać to by się dało ale wtedy nie byłoby się już czym podniecać i klasyczny fan fantastyki przez takie rzeczy już (raczej) by nie przebrnął (bo czyta się dość trudno, śmiem twierdzić). Możemy więc otrzymać laserowo-magiczny erzatz, plastikowy, łatwo wchłanialny substytut "prawdziwej" literatury, który w uproszczeniu i ładnym opakowaniu poda nam fantastyka. Zećpać to łatwo i przyjemnie. Wydalić również...
     Nie czepiam się fantastyki za to, że istnieje. Czepiam się tych jej fanów, którzy twierdzą, że to literatura MĄDRA.
     Mam wrażenie, że precyzyjny zabieg dentystyczny, który serwuje nam literatura "mainstreamu" to rzecz dla niektórych nieprzyjemna. Jednak wykonuje ona swoje zadanie (jak dentysta), sprawnie i skutecznie. Fantastyka natomiast to kowal czy stolarz, który swoimi kowalskimi lub stolarskimi narzędziami usiłuje dłubać w zębach. To się nie uda. Ani kowal, ani stolarz nie są czymś gorszym od dentysty, ale... Niech zajmą się swoją robotą, nie róbmy z nich stomatologów i nie każmy serwować laserowo utwardzanych (heblem na kowadle) plomb.
     Czy nie ma więc w fantastyce niczego mądrego? Nie ma niczego, czego nie uniosłaby literatura "mainstearmu". Po co więc pisze się fantastykę? Żeby ubajkowić, uatrakcyjnić, spojrzeć innym (bardzo stereotypowym na przykład) okiem na tematy od dawien dawna znane literaturze tradycyjnej. Fantastyka to bryki, uproszczone ściągawki, erzatz prawdziwych problemów podanych jako lekkostrawna papka dla tych, którym nie chce się przebrnąć przez choćby "Czarodziejską Górę", "Wilka Stepowego" czy nawet "Pustynię Tatarów"...
     Czytelnik "Trędowatej" mimo wszystko nie będzie wpierał, że ukochał najbardziej dzieło MĄDRE. Świetnie napisane (według Jego kryteriów, oczywiście), wzruszające, wspaniałe, poruszające do głębi niezrozumiałości... - owszem) - ale nie MĄDRE! Skąd więc upór zwolenników Diuny, Wiedźminowskiej sagi, Aliens, Człowieka z Wysokiego Zamku, Adepta Magii, Królewskiego Skrytobójcy, cyklu Amberowskiego i innych, częstokroć bardzo ładnych, bajek... że są to dzieła MĄDRE? Nie wiem.
     Dlaczego nie upierają się w ten sam sposób czytelnicy Zeydlera-Zborowskiego, Joanny Chmielewskiej, Alfreda Szklarskiego, Karola Maya, Zbigniewa Nienackiego i Juliusza Verne'a... Ouuuuuuuups! Ostatnim nazwiskiem zahaczyłem jednak o fantastykę i teraz jej zwolennicy zmiażdżą mnie straszliwymi argumentami. Na przykład, że nie wiem jak się pisze "Zeydler-Zborowski"! Istotnie nie wiem - piszę sobie z pamięci.
     Pamiętam jakim zażenowaniem napełniły mnie argumenty pana Szyjewskiego (w dyskusji z P. Bugowskim), jakoby ten ostatni nie wiedział jak się pisze "Sevres"... Kiedy jednak pan Bugowski wytknął panu Szyjewskiemu, że ten nie wie jak się pisze (cyt.) "satny zjednoczone" szanowny adwersarz nie raczył się już odezwać. Cóż. Jak to ktoś ładnie już w Fahrenheit'cie napisał: "rozdawanie razów to jednak nie to samo co ich przyjmowanie"...
     Ale nie zajmujmy się przeszłymi dyskusjami (z panem Bugowskim się nie zgadzam generalnie, choć z innych pobudek niż Jego Kontrdyskutant - przyznaję całkowitą rację, że "saga" to totalna bajeczka ze źle wymyślonymi realiami - siła prozy Sapkowskiego tkwi jednak we wczesnych opowiadaniach - również bajkowych, a jednak konsekwentnych, takie bajki lubię czytać, choć rozdymanie ich do rozmiarów pięcioksiągu to zaiste przesada...). Widzę, że się zagalopowałem. Teraz ja powinienem zarzucić panu Bugowskiemu, "że spojrzał na prozę Sapkowskiego przez pryzmat literackiego dna (to jest przez pięcioksiąg tegoż autora) i skrzywił sobie perspektywę"... To oczywiście tylko żart.
     Cała fantastyka nie jest literackim dnem. Choć na poparcie tego argumentu mam zaledwie kilka pozycji, choćby (O Jezu... jak ja mogę w TYM kontekście wymienić TO nazwisko) Lema... No nie, nie... Jest jeszcze wiele wspaniałych nazwisk jak choćby ten... no... Jezu, jak mu było? Nie, ten nie... No to może ten... Jak mu... Nie, nie, ten też nie. To w takim razie... Jak on się nazywał?... :_)))
     Wracając do tematu: fantastyka nie jest literackim dnem. Naprawdę lubię czytać bajki. Jak tą o Jasiu i Małgosi. Głupie to nie jest. Choć mądre raczej też nie... Może być za to śliczne i już. Ciekawe i koniec. Ale nie dam sobie wmówić, że fantastyka czegoś mnie uczy.
    
     Tu mały dopisek: po dyskusji nad wstępnym tekstem z jednym z Redaktorów Fahrenheita, muszę przyznać, że pominąłem w swoich wywodach nurt "spekulatywny". Jego przedstawicielem jest choćby "Ostatni brzeg" Nevilla Shute'a. Książka, a właściwie film, mógł oczywiście odegrać jakąś tam rolę w kształtowaniu świadomości ówczesnych społeczeństw. Chociaż żadnego wpływu na politykę to nie miało (tu raczej Fahrenheitowcy się ze mną zgodzili). Ale... Czy książki takie jak "Ostatni brzeg" są fantastyką? Nie będę pusto kpił, że nie ma tam żadnych czarowników ani choćby Obcych. To była rzecz osadzona ściśle w ówczesnych realiach ale jeśli ktoś chce to zaliczyć do SF - proszę bardzo - nie będę obstawał. Zresztą... wojna atomowa, w wyniku której ginie cała cywilizacja ludzka to raczej średnio dobry przykład dydaktyki stosowanej. Znowu posłużę się przykładem lemowskim. Obraz totalnej zagłady jest takim samym zabiegiem dydaktycznym jak próba ostrzeżenia przed szkodliwością obżarstwa poprzez pokazywanie trzystukilowych grubasów. Raczej nikt z nas nie zostanie trzystukilowym grubasem (choć przytłaczająca większość z nas umrze z powodu nadmiernej ilości spożywanych potraw) i tak samo nikt z nas nie będzie miał wpływu na wybuch (lub zaniechanie) wojny atomowej, choć wszyscy możemy zginąć w jej wyniku. Pachnie to "rozwiązaniem zerowym", przekonywaniem przekonanych i, co gorsze, kierowaniem uwagi na zupełnie marginalne zjawiska. Na szczęście żadna książka (oprócz dzieł religijnych i ideologicznych w pewnym sensie) nie wpłynęła w żaden sposób na losy świata, więc możemy nie wałkować dalej tego tematu.
    
     Reasumując chciałbym stwierdzić jedno. Nie ma żadnych przeciwskazań do czytania bajek. Nie są głupie (nie są też, z reguły mądre), ale mogą być piękne. Nie można jednak powiedzieć, że fantastyka (czy też, ściślej, jej największe osiągnięcia) są literaturą mądrą. Jeżeli czytamy na przykład "Adepta magii" to przecież nie głównym tematem w tym dziele są czary - i nie o czarach traktuje ta książka. Domyślam się (potwornie upraszczając), że chodzi Autorowi raczej o jakieś tam relacje międzyludzkie. Czy dałoby się to opisać bez czarów i wymyślonych krain? Owszem, dałoby się. Sprawniej, lepiej, MĄDRZEJ. Ale niestety, wspomniane czary i wymyślanie nieistniejących krain "zjadły" znaczną część materii powieściowej przez co zabrakło już możliwości "przedstawienia relacji międzyludzkich" w sposób bardziej subtelny.
     Oczywiście, Ci, którzy lubią tę książkę mogą powiedzieć: "A cóż mnie obchodzi to co Autor chciał powiedzieć"??? I będą mieli rację. CAŁKOWITĄ. Nic mnie to nie obchodzi. Tylko proszę mnie nie przekonywać, że całokształt SF&F ma cokolwiek do zaproponowania poza pięknym opowiadaniem bajek. Wstyd tylko stwierdzić, że literatura "klasyczna" robi to lepiej, sięga głębiej, opowiada ciekawiej i... znowu wstyd... tworzy jednak jakąś nową wartość.
     Ale oczywiście mogę się mylić.
    
    
     Jarosław Dudziewicz
    
     P.S. "Fahrenheit'owcy" zgodzili się opublikować ten tekst tylko pod warunkiem, że umieszczą powyżej własny wstęp. Ciekawe czy skomentują ten ustęp, będący już jawną prowokacją:
     "SF&F to czysty koszmar i kompletna grafomania".
    
     To powyższe to rodzaj Cenzurometru. Cenzurometr to mój stary pomysł (nigdy nie zrealizowany), który polegał na tym by za socjalizmu (kiedy istniała prawdziwa cenzura) umieszczać na końcu każdej publikowanej książki tabelę składającą się z dziesięciu pozycji. Punkt pierwszy zawierałby np. zdanie:
     - najwspanialszy komunizm być może kiedyś zostanie zastąpiony przez ustrój jeszcze choć trochę lepszy, wywodzący się oczywiście od samego komunizmu marksistowsko-leninowskiego jako jego logiczne rozwinięcie.
     Punkt ostatni mógłby brzmieć tak:
     - komunizm to czysty kretynizm i kompletne kłamstwo.
    
     Punkty pośrednie (od 2 do 9) byłyby oczywiście coraz bardziej zaostrzoną wersją zdania pierwszego, powoli zbliżającego się do brzmienia zdania ostatniego.
     Gdyby gra pomiędzy Autorem a cenzurą była wtedy "czysta" to cenzor musiałby skreślać od końca kolejne punkty aż doszedłby do tego punktu, który byłby w stanie zaakceptować. Można byłoby wtedy mówić tak: "Ta książka doszła do trzeciego stopnia cenzury" (tzn.: ostro skrojona). Lub też: "Ta ma ósmy stopień..." (pewnie pisał "komuch" albo cenzor łagodny, ewentualnie znowu "wiatr historii" zamierza zmieść obecnie panujące Biuro polityczne)...
    
     Oczywiście stwierdzenie "SF&F to czysty koszmar i kompletna grafomania" nie jest pełną wersją Cenzurometru. To ostatni punkt - dziesiąty. Po prostu prywatnie, dla własnej uciechy i radości chcę się przekonać jak z cenzurą w periodyku "Fahrenheit". Jeśli zobaczycie to zdanie na własnych ekranach (a mówimy bądź co bądź o piśmie SF&F) to znaczy, że "Fahrenhait'owcy są albo perfidnymi świntuchami, albo rzeczywiście, uczciwie i zgodnie ze statutem zamieszczają wszystko...
    
    



Copyright © by Michał Rams, 1999
    
Polemika
    
1. Moje czepianie się.

     Nazywanie fantasy "antynaukowa" należy do gatunku bzdura, podgatunek ciężka. Antynaukowy to moze byc romans astronauty z Egipcjanka, poznana przy okazji budowy piramidy Cheopsa, ewentualnie powieść współczesna o telepacie. Ale i tego nie jestem pewien, bo równie dobrze antynaukowa można nazwać każda "historie alternatywna" (bo tak się nie stało) a stad już blisko do nazywania tak każdej literatury za wyjątkiem reportażu.
     Natomiast opowiastki o dzielnym rycerzu wyruszającym w bój z podłym czarownikiem, albo dzielnym elektrycerzu ścigającym obmierzłego bladawca, każdym swoim zdaniem podkreślają ze z rzeczywistością nie maja nic wspólnego - poza ewentualnie tymi przemyśleniami, jakie w głowie czytelnika po przeczytaniu pozostaną. Nie jest to wiec literatura antynaukowa, podobnie jak nie jest to antypropaganda używania pasty do zębów, której jako żywo żaden z bohaterów (być może poza bladawcem - bohaterem negatywnym!) na oczy nie widział.
     Oprócz wypowiedzi wspierających bądź zwalczających naukę są po prostu także wypowiedzi nauce doskonale obojętne.
    

2. Moje poglądy (i niech inni się czepiają)

     Pewien dobry polski brydżysta i nieco mniej dobry polityk powiedział kiedyś, ze nie dzieli muzyki na pop, rock, jazz, klasyczna i co tam jeszcze jest, tylko na dobra i zła.
     I tak mniej więcej jest również w innych dziedzinach. Jeżeli ktoś lubi czytać literaturę fantastyczna, to nie oznacza to przecież że czyta TYLKO fantastykę i CAŁA fantastyka mu się podoba, prawda? Ten "klasyczny fan" p. Dudziewicza to klasyczne ustawianie sobie przeciwnika, aby mu następnie widowiskowo przyłożyć.
     Zgadzam się bez żadnych zastrzeżeń, że przerażająco duża cześć fantastyki jest bzdurna. Powiem więcej, zdecydowana większość całej literatury jest bzdurna! Większość muzyki to szmira, a malunków to kicz. No i co? Nie czytać, nie słuchać, nie oglądać? Czy może jednak wybierać rzeczy dobre z morza gniotów?
     Nie zgadzam się wcale z poglądem, że jeśli można o czymś napisać bez fantastycznego sztafażu to tylko tak należy to robić. A jeśli można o tym napisać bez użycia litery "w"?
     Dla mnie fantastyka w literaturze (w porównaniu z "mainstreamem") to jak muzyka elektroniczna w porównaniu z klasyczna. Wszystko co można skomponować na kwartet smyczkowy, można tez ułożyć na odpowiednio dobry syntezator. Niektórzy twierdza, że również na odwrót - ale nie wydaje mi się aby ktokolwiek to przekonująco uzasadnił. W każdym razie, jest wiele rzeczy, które na instrumentach elektronicznych można uzyskać znacznie łatwiej niż na klasycznych. Ludzie, którzy chcą pracować ciężej (dzięki przyjętym przez siebie ograniczeniom) aby uzyskać ten sam efekt, mogą budzić we mnie szacunek, ale jako odbiorcę muzyki interesuje mnie jedynie muzyka. A ta jest dobra albo zła.
     Wróćmy do literatury. Pewnie, można napisać "realistyczna" wersje np. "Powrotu z gwiazd" (Robinson wraca do domu? ostatni japoński żołnierz wychodzi z dżungli?). Albo "Niezwyciężonego" (drwal z Puszczy Amazońskiej? Stary człowiek co może?). Tylko wcale nie musza one być w jakikolwiek sposób lepsze od pierwowzorów. A już "Solaris" jest chyba zupełnie nieprzetłumaczalna (to a propos "wszystko może unieść literatura mainstreamu"...).
     Zaletą (części) fantastyki jest możliwość przedstawienia świata podobnego do naszego, jedynie z pewnymi pozornie drobnymi zmianami, i zastanowienie się nad ich efektami. Np. jak mógłby wyglądać świat gdyby "stare było piękne" albo gdyby z umarłymi można było rozmawiać - patrz "Ubik" (co niekoniecznie musi oznaczać, że pomysły autora na ten temat są zawsze bardzo inteligentne...). To pozwala na lepsze zrozumienie zasad działania naszego społeczeństwa, i prawdę mówiąc wydaje mi się - obok psychologii pojedynczego człowieka, postawionego w "realistycznie nieosiągalnej" sytuacji, jak w "Solaris" - główna "wartością dodana" tej części literatury.
     Natomiast minusem jaki ma literatura fantastyczna z samej swojej istoty - i ten minus również dzieli ona z muzyką elektroniczną - jest liczniejsza niż gdzie indziej obecność rożnego rodzaju grafomanów. Po prostu tak pisać jest łatwiej. Tyle ze grafoman popełniający fantastykę ma z Lemem tyle samo wspólnego, co grafoman którego nazwisko zaczyna się na "L", a odpowiedzialności zbiorowej nie uznaję.
     Reasumując, jeżeli ktoś pisze fantastykę to nie oznacza to od razu, że tworzy "laserowo-magiczny erzatz, plastikowy substytut prawdziwej literatury", choćby 99% wyglądało właśnie tak. A jeśli "klasyczny fan" czyta "MADRE rzeczy" tylko w "bajkowym przebraniu", to jest to raczej argument za tym, by tak właśnie je pisać a nie na odwrót...
    
Pozdrawiam

    Michał Rams