wstępniak
 literatura
 brykalski
 pierwuszina
 pierwuszin
 prozorow
 rossa
 wojaczek
 wojtkiewicz
 zimniak
 interaktywna...
 w iezioranna-h
 publicystyka
 pole miki
 hot dog
 gin & tonic
 dystans
 erotyka
 galeria
 random fandom
 film

linki:
 polska
 sąsiedzi
 świat
 antykwariat
 kontakt

nagrody:
 on-line
 APPF

 title
 home

 
 
 
  Jacek "Mezon" Wojtkiewicz  
 
 
 

    A teraz trochę historii. Tekst "Mezona" powstał w czasach stanu wojennego, był prezentowany na jednym z pierwszych LOFów (jeszcze nie w miejscowości Frankenstein ale gdzieś w okolicach zamku Grodno). Opowiadanie jednak, mam wrażenie, czyta się świetnie i dziś. Z powodu jednak jego tematyki, chciałbym dodać notę:

    Od Redakcji:
    Nie chcemy nikogo deprecjonować poniższym tekstem, nikogo obrażać, wywoływać nienawiści ani ośmieszać. Tekst powstał w stanie wojennym i był odbiciem ówczesnych zapatrywań na pewne sprawy. Prezentujemy zwierciadło tamtej epoki. Autor nie jest winny temu, że tak właśnie, a nie inaczej wyrażał wtedy swoje emocje. Nie On był winny temu co się wtedy działo :-) i być może stąd pojawiły się pewne "przerysowania". To fantastyka Anno Domini 1982. A czy tekst jest aktualny jeszcze dziś... To już osądzą czytelnicy.


Copyright © by Jacek "Mezon" Wojtkiewicz


    PIERWSZY KONTAKT

    Planetoida bojowa BP//w 23811 "Niepobiedimyj Wsiechkosmiczeskij Sowietskij Sojuz", wchodząca w skład 33. Korpusu SWKS (Sowietskich Woorużionych Kosmiczeskich Sił), już od dłuższego czasu krążyła po kołowej orbicie gdzieś między Jowiszem a Saturnem. Jej historia była dosyć typowa. Po zbadaniu i stwierdzeniu, że wielkość i budowa pozwalają zrobić z niej Planetoidę Bojową -zwieziono na nią pięćdziesiąt kilka brygad zeków z 82. Korpusu Inżynieryjnego. Ci bili sztolnie, kuli korytarze, montowali fundamenty wyrzutni rakietowych i konstrukcji mieszkalnych, aby mogli wkroczyć ich następcy - zeki z Wojenstrojbatów. Wyposażali oni wnętrza, montowali zespoły energetyczne, kwatery mieszkalne, przetwórnie żywności i tlenu, inni zaś stanowiska zbrojne. Nie wszyscy doczekali do końca robót. Bardzo często przecierały się skafandry, inni mieli pecha przy wyciąganiu zaklinowanych głowic uranowych z wyrzutni, jeszcze inni przekonali się, że kąpiel w ciekłym tlenie może być zabójcza -przy pracy z uszkodzonymi zbiornikami tegoż. Ale i tak wszystkich spotkał ten sam los - postąpiono z nimi według instrukcji, mówiącej o postępowaniu z zekami, prowadzącymi prace powyżej trzeciego stopnia tajności.
    
    Potem wprowadziła się załoga: dowódca -generał-lejtnant Pedofiłow i jego zastępcy: politruk - major Kopuladze, ds. ogólnych - major Pojebanoscew i starszy lejtnant Sodomitin, czuwający nad uzbrojeniem. Mieli pod sobą kilku jeszcze niższych rangą, ale podstawowy trzon załogi stanowili nie żołnierze, lecz Błagi (Bywszyje łagierniki). Byli oni rekrutowani z więźniów, którzy odsiedzieli wyroki - nie więcej niż dziesięcioletnie. Nic by nie skłoniło dowództwa SWKS, pięciogwiazdkowych marszałków, do oparcia większości załóg Planetoid Bojowych na tak niepewnym elemencie, jak Błagi -nic poza bezlitosną, nagą koniecznością. Bowiem podobnie jak w okresie NEP-u Ojcowie Rewolucji musieli poluzować trochę rygory komunizmu wojennego, by rozwinąć nieco gospodarkę, i stworzyć podstawy do Pięciolatek -tak i teraz, w sytuacji Wojny Nieustającej, która wybuchła już mało kto pamiętał kiedy i o co, i 3/4 ludności stanowili zeki, a dalszą 1/8 - ci którzy zekami niegdyś byli -otóż w tej sytuacji nie było skądinąd czerpać podstawowej masy ludzkiej do zasilania załóg, jak tylko spośród stosunkowo najmniej skażonej jeszcze warstwy - spośród Błagów. Istniały oczywiście też inne planetoidy: Bpą i BP/b, nazywane też czasem Swierch- i Nadplanetoidami, złożone głównie z wolnych, ale, jako niepomiernie cenniejsze - bojowo i zwłaszcza KLASOWO (stąd zresztą wywodziły się przydomki) -były raczej zachowywane do dalszych, końcowych etapów Wojny Nieustającej - a zwłaszcza niechybnie mającej nastąpić po zwycięskiej wojnie defiladzie. Główną siłę bojową stanowiły błackie Planetoidy BP/w.
    
    Sama służba była raczej monotonnym zajęciem, przynajmniej w tym rejonie Układu Słonecznego. W pobliżu planet bywało inaczej, trwała walka o źródła surowców i często zdarzały się tam potyczki na gigatonowe głowice. Ale tu, gdzie wokół była próżnia, najbliższy sąsiad - towarzysz broni znajdował się o milion kilometrów, a wróg jeszcze dalej - wydarzenia bojowe nie były częste. Najczęściej były to zasadzki na transportowce, bo łup ze statku transportowego bywał znacznie bardziej interesujący i pożyteczny, niż z bojowego. Największa taka gratka przytrafiła się Błagom z BP/w 13425 "śmierć wszawym imperialistom", którzy zgarnęli nieuszkodzony transportowiec należący do US Army Brothel Department, wiozący kolejną zmianę do placówek gdzieś w okolicach Urana. Jednak entuzjazm Błagów dla tego, co zdobyli, był nadmierny - żadna z pracownic tego nie przeżyła, nawet brothel-mother... Inna rzecz, że dla Błagów okazało to się zgubne. W myśl instrukcji powinni byli przekazać łup, zwłaszcza TAKI, dowództwu Korpusu Swierchplanetoid. Ktoś doniósł i wszystkim Błagom, co do jednego, dano po ćwiarze w łagrach Plutona, gdzie temperatura w Słońcu jest tylko o pół stopnia wyższa od Kelvinowskiego zera. (Po ćwiarze, nie licząc dojazdu, który trwał dziesięć lat w jedną stronę).
    
    Takie gratki były jednak wyjątkowe. Za udany łup uważano taki statek, który miał -jako ładunek, bądź elementy wyposażenia -tworzywa zawierające węgiel. Błagi przerabiali go na bimber - dostawy z Ziemi były rzadkie, małe, a ponadto nieregularne. Gorzej było z zasilaniem bimbrowni. Potrzeba było do tego dużo energii, surowiec musiał zostać rozbity termicznie na atomy i z nich dopiero można było syntetyzować alkohol. (Chodziły słuchy, że amerykańscy żołnierze wynaleźli kulturę drożdży, żywiącą się wszystkim, co zawiera węgiel; ale żadnemu wywiadowcy z SWKS nie udało się wpaść na jej trop). Energia z reaktora planetoidy była ściśle reglamentowana i za każdego kilodżula wziętego ponad normę groził rok łagru. Różnie sobie z tym radzono. Błagi z BP/w 23811 "Niepobiedimyj..." postąpili w ten sposób, że w odległym zakątku planetoidy ustawili wielką sieć, a przed nią napis I//I B A H bI, i łapali każde plugastwo, które się na ten napis złakomiło - Pershingi, Cruise'y, Minutemany czy Tomahawki. Z ich głowic bojowych wyciągano pluton, służący do zasilania bimbrownic, i w ten sposób Błagi radzili sobie z artykułem pierwszej potrzeby wszystkich epok radzieckiego państwa.
    
    Drugą rzeczą, którą Błagi zajmowali się niemal równie intensywnie, były wzajemne podchody, podgryzania i donosy. Wieść niosła bowiem, że jeżeli ktoś mógł się pochwalić ilością donosów, na podstawie których można było innych skazać na więcej niż pięćdziesiąt lat -to miał szanse trafić do załogi Nadplanetoid. Nie wszyscy Błagi zajmowali się tym z równą ochotą. Ale często jedyną obroną był atak, poza tym brak donosu przez pół roku znamionował już SCzR - "stępienie czujności rewolucyjnej" - paragraf 583.15, na podstawie którego już można było zarobić dychę. To jednak był stały element życia, więc prawie nikt nie zwracał na to uwagi.
    
    Tak więc życie na BP/w 23811 płynęło monotonnie, z rzadka przerywane większymi wstrząsami -kontrolą dowództwa, zerwaniem sieci przez większego Pershinga czy dostawą z Ziemi. Te ostatnie były bardzo rzadkie, bo wydajność fabryk, znajdujących się kilometr pod powierzchnią gruntu, nie może być zbyt wielka. A wyżej to znajdował się tylko radioaktywny gruz. Regularnie dopływały tylko radiowe wiadomości, niezmiennie zaczynające się od kwestii: "W ciągu ubiegłego tygodnia nasze niezwyciężone SWKS pod wodzą naszego Genialissimusa, towarzysza Ironowa, odniosły kolejne miażdżące zwycięstwo nad imperialno - faszystowskim zwierzem, niszcząc mu..." -i tu następował wykaz ok. 1/4 zasobów bojowych strony przeciwnej. Wizja tym wiadomościom towarzyszyła niesłychanie rzadko.
    
    W miarę regularnie, choć też rzadko, Błagi wyruszali tylko na patrole...
    - Swinin i Wielikoknurow, mam dla was spiecjalnuju bojewuju zadaczu - powiedział powoli Kopuladze, patrząc zza biurka na Błagów, prężących się przed nim. Gdyby nie stali na baczność i mogli na siebie spojrzeć - niechybnie uczyniliby to. Ton Kopuladze i jego cedzenie słów przez zęby nie wróżyły niczego dobrego.
    - Otóż, jak bez wątpienia wiecie, została dla was chwilowo wstrzymana wypłata ekwiwalentu za działalność informacyjną.
    - Właśnie, już tydzień temu miałem dostać cztery i pół litra! - wyrwał się gorączkowo Swinin.
    - Naprawdę? -oczy Kopuladze zwęziły się w szparki, a bezkrwiste wargi rozciągnęły się w jadowitym, wężowym uśmiechu. Cały Kopuladze w ogóle przypominał węża - swoim wyglądem; niezbyt może wysoki, za to chudy i nadzwyczaj giętki (mówiono, że sam siebie może pocałować w dupę). I zwłaszcza w oczach tkwiła zimna, oślizgła wężowość - nad tym jednym elementem Kopuladze nie umiał zapanować, poza tym był aktorem doskonałym, i bardzo mało kto nie dawał się zmylić jego serdecznościom, obejmowaniu, poklepywaniu i ściskaniu, kiedy ten chciał zrobić dodatnie wrażenie, żeby się czegoś dowiedzieć. A już szczególnie przy piciu! Wypić Kopuladze umiał jak mało kto i wykorzystać to również -większość źródeł jego informacji stanowiły właśnie picia. Nabierano się na jego serdeczności niemal bezbłędnie i zazwyczaj płacono bardzo drogo - Kopuladze umiał wykorzystywać informacje, miał już "haki" na większość tutejszej załogi i wielu ludzi z sąsiednich Planetoid Bojowych; wiedział, że jeszcze parę posunięć, a awansuje na politycznego na którejś Nadplanetoidzie. Teraz jednak, w rozmowie z Błagami, nie potrzebował się maskować i jego twarz miała wyraz taki, jak zazwyczaj w kontaktach z nimi - dynamicznie sardoniczny, jakby kto rozciągał worek gumowy z wymalowaną na nim twarzą. Tak że jadowicie cedził dalej:
    - Masz za dużo pewności siebie, Swinin. A wpaść na dno gnojówki możesz w każdej chwili. Przypomnij sobie, czyj portret wymalowałeś gównem na ścianach kibla trzy tygodnie temu. Wiesz, ile możesz dostać z paragrafu za szkalowanie przełożonych?
    Drżąc na całym ciele, Swinin wolno kojarzył fakty. Trzy tygodnie temu miał ostrą awanturę. Ten łajdak Opasow wypił mu ostatni gąsiorek oleju do konserwacji wyrzutni Antypershingów -pijał wszystko, glikol, hydrazynę, dwutlenek azotu, tylko ciekły tlen na razie zostawiał - i nie chciał się do niczego przyznać, mimo że z gęby buchało mu jak z rafinerii. Swinin był wkurzony maksymalnie, ale nic nie mógł zrobić, więc tylko narysował w kiblu Opasowa tak, jak tamten rzeczywiście wyglądał - grubego, pofałdowanego od zwałów tłuszczu wieprza. Ryj nawet udatnie mu wyszedł. Ale chyba nie o tak małą rzecz chodziło Kopuladzemu, poza tym Opasow nie był jego przełożonym.
    - Ale... ale ja przecież tylko... Opasowa... wyjąkał Swinin.
    - Narysowałeś Opasowa z generalskimi gwiazdkami? - spytał ze zniecierpliwionym westchnieniem Kopuladze, jakby się dziwił naiwności Swinina. Ten dopiero teraz zmartwiał, skojarzywszy wszystko. Ktoś dorysował generalskie gwiazdki i doniósł - a wtedy skojarzenie z tłustym Pedofiłowem samo się narzucało.
    Nasyciwszy się widokiem spotniałego nagle czoła Swinina, Kopuladze ciągnął dalej:
    - Więc twoja pewność siebie jest naprawdę nieuzasadniona. Ale widzicie -tu jego uśmiech stał się raptem przyjacielski, wstał zza biurka i podszedł do nich, rozkładając ramiona -nie mówię, że ten bimber wam się nie należy. Po prostu nie możemy wydzielić wam go teraz. Widzicie, meteoryt trafił w zbiornik...
    Wściekłość zagotowała się w nich. Wielikoknurow sam pilnował zeków, kujących korytarz pod cysternę; znajdowała się pięćdziesiąt metrów pod powierzchnią, nad nią były mocne skały, megatonowy ładunek nie dałby im rady, a co dopiero meteoryt. Ale mogli tylko zacisnąć zęby i patrzeć ponuro przed siebie.
    - I nie mamy z czego wam wypłacić. Gdybyście w czasie tego lotu patrolowego przywieźli trochę tych resztek organicznych, to jakieś dwadzieścia procent byłoby dla was...
    Uśmiechnęli się ironicznie. Wiedzieli, że Kopuladzemu oddaliby najwyżej połowę łupu, a resztę przepędziliby w rektyfikatorni, którą samodzielnie zbudowali z jeszcze dwoma Błagami. Ale Kopuladze jeszcze nie skończył.
    - Tylko nie próbujcie zachować czegoś z tych resztek organicznych dla siebie. Nie mielibyście gdzie przepędzić. Wczoraj znaleziono właśnie bezpańską destylatornię w dyszy wylotowej Antypershinga No. 257...
    Nie wytrzymali i spojrzeli po sobie, z wyrazem bezsilnej wściekłości i podejrzenia. Kto z ich czwórki mógł donieść?
    - No więc lećcie, i nie wracajcie bez jakichś pięciu ton tych świństw organicznych - usiadł z powrotem za biurkiem. - Aha: żeby się wam nie nudziło w czasie drogi, to koledzy pożyczyli wam trochę ze swoich zapasów. Oddacie z tego, co przywieziecie, z jakimś znikomym procentem. - I pokazał oczami na dwa wiadra samogonu, stojące przy drzwiach.
    
    Wyszli od Kopuladzego ze zwieszonymi głowami i wydłużonymi twarzami. Jeżeli nie wiedzieli, to przeczuwali, co ich teraz czeka ze strony innych Błagów. Nie wytłumaczą, że to nie oni donieśli o destylatorni. Jak wrócą, to spotkają ich krzyki: - Gdzie nasze dwadzieścia litrów?! - a od Kopuladzego dostali tylko dziesięć. On sam potrzebował dużo samogonu na podtrzymywanie źródeł informacji. Nie gardził nawet dziesięcioma litrami, zdobytymi w taki sposób... Nie pozostało im nic innego, jak tylko wsiąść w patrolową rakietę i przycisnąć gaz do dechy. Rakietę stanowił złowiony niegdyś Pershing, z którego wymontowano głowicę bojową. Na to miejsce wstawiono pomieszczenie dla załogi -dwumetrowy sześcian, zbity z desek, ze skrzynkami do siedzenia, bo foteli nie udało się nigdzie znaleźć, rękojeść sterownicza z trzonka do łopaty, zegarów żadnych kontrolnych nie było -bo i po co, nad tym wszystkim telewizor, pełniący na zmianę rolę monitora radaru i ekranu komputerowego. Przycisnęli dźwignię gazu -a stanowiła ją klepka parkietowa -i polecieli, nie wiedząc jeszcze, że Kopuladze rozpuścił dyskretnie wieść, iż polecieli, aby przepić samogon z cysterny, tej, w którą rzekomo trafił meteoryt. Polityka wewnętrzna Kopuladzego istotnie była skuteczna...
    
    
    
    Lecieli już piętnasty dzień i wiodło im się jako tako. Spotkali dotąd sześć wraków, z których dwa były niewyszabrowane, i udało im się wydobyć z nich jakieś dwie tony mas plastycznych i innych resztek zawierających węgiel. Wiedzieli jednak, że aby móc powrócić, muszą znaleźć jeszcze przynajmniej drugie tyle. Najgorzej, że coraz mniej było jedzenia i -zwłaszcza - bimbru. Mimo iż pili go jak najwolniej, po naparstku, wcierając językiem w podniebienie i torturując się na wszystkie możliwe sposoby, nie biorąc tylko w kanał - bo to, choć najoszczędniejsze, byłoby jednocześnie najbardziej degenerackie - byli już znacznie za połową zapasów.
    
    TO wydarzyło się w chwili nie odróżniającej się od tysięcy innych, przeciekających bezustannie i monotonnie. Swinin odrywał właśnie pośladki od otworu w boku kabiny. Bowiem przed odlotem koledzy, w rewanżu za bimber, zrobili im świetny dowcip, uszkadzając w skafandrach urządzenia, dzięki którym nie trzeba wychodzić za potrzebą (inna sprawa, że nie bardzo byłoby gdzie). Musieli więc wydrążyć dziurę w desce, wystawiać odpowiednią część ciała w próżnię i defekować bezpośrednio tam. Nie było to groźne ani specjalnie niebezpieczne -chyba, że się to robiło za długo, bo wtedy można było przymarznąć, co się właśnie zdarzyło Swininowi. Wielikoknurow zaś próbował radarową anteną złapać jakiś program dla amerykańskich żołnierzy. Oboje pociągali przy tym z plastikowych gruszek -w stanie nieważkości stanowiły one najodpowiedniejsze naczynia, zapobiegające rozlewaniu się zawartości. Kontemplowali po raz kolejny ze smutkiem, jak szybko im ten samogon wychodzi, i dopiero po chwili przenieśli wzrok z naczyń na ekran, gdy ten zamigotał i pojawił się na nim napis:
    
    "JESTEŚMY OBCĄ CYWILIZACJĄ. CHCEMY NAWIĄZAĆ Z WAMI KONTAKT".
    
    Trwali przez moment, jak skamieniali. Potem, jak na komendę, rzucili się do broni.
    - To oni, to te faszystowskie skurwiele!! Lutuj w nich!! - wrzeszczał jak opętany Swinin, piorąc ze sprzężonych laserów po małym, latającym talerzu, widocznym pod napisem w rogu ekranu. Wrzeszczał zresztą niepotrzebnie, bo Wielikoknurow naprowadził już na talerz i odpalił dwie półmegatonowe głowice. Widzieli wyraźnie, jak lasery poszatkowały talerz na kawałki, a już pierwsza głowica zmieniła go w oślepiający, szybko rozpraszający się obłoczek gazów.
    Inny sposób reakcji nie przyszedłby im do głowy. Mogło by tak, jak krzyczał Swinin -że jest to pułapka strony przeciwnej. A z materiałów z zajęć politycznych, i zresztą z własnych metod postępowania z jeńcami, wiedzieli, co stałoby się, gdyby trafili do niewoli. Mogła to też być -o wiele prawdopodobniejsza - podpucha Kopuladze, sprawdzanie ich czujności bojowej i badanie, jak się zachowają w niespodziewanej sytuacji. Ich reakcja musiała być natychmiastowa i jednoznaczna, aby uniknąć oskarżenia o SBCz -"stępienie czujności bojowej" -paragraf 581.4...
    Ale to nie był sprawdzian Kopuladzego, ani zasadzka United States Interstellar Force. To był rzeczywiście talerz, wysłany przez załogę statku, pochodzącego z któregoś ze słońc w okolicy Tau-Ceti. Odebrali oni sygnały, wysłane przed stuleciem przez przodków jednej z walczących stron, i przylecieli jak najszybciej - podprzestrzennie -statkiem. Chcieli jak najszybciej nawiązać kontakt osobiście. Dlatego też wysłano tam gdzie tylko wyczuwano (telepatycznie) obecność myślaków, patrolowe latające talerze. Obecność bezpośrednią uznano za konieczną także i z tego względu, że mimo iż łatwo radzono sobie z telepatyczną penetracją rozumów myślaków, to najtęższe komputery, wspomagane głowami, nie były w stanie dać wyobrażenia o treści tych myśli. Formalnie były one proste, ich złożoność była niska, ale nikt nie potrafił się domyśleć, co stanowi treść myśli - myślaków, tak były one odległe od skojarzeń, snów i wyobrażeń Cetan.
    Ze względu na kontakt telepatyczny, patrolowe latające talerze były pozbawione wszelkiej osłony -zresztą ich załogi uznawały zgodnie ją za niepotrzebną. I w ten sposób wszyscy Cetanie ze statków patrolowych zostali zgubieni - wszyscy napotkani traktowali przybyszów tak, jak Swinin i Wielikoknurow.
    W ciągu kilkunastu minut unicestwiono 54 -wszystkie wysłane - patrolowe talerze Cetan.
    A wysłano jeszcze w drugim rzucie 387 takich talerzy. Aby je ocalić, można było zrobić tylko jedno -tam, gdzie tylko dało się stwierdzić telepatycznie obecność myślaków, skierowano wyloty najskuteczniejszej broni Wszechświata - miotaczy antymaterii. Z radosnym skowytem runęły zgraje pozytonów i antyprotonów - w cel. Nie było przed nimi ostrzeżenia - każdy foton radarowy, zderzywszy się z tak impetyczną chmurą, twardniał natychmiast i nie mógł już być zebrany przez swój emiter. Dosięgnąwszy celu, wżerały się natychmiast w stal, beton, ceramit - jakże mogłyby je powstrzymać kłaczki elektronów, miarowo kręcących się dookoła jąder? Powolne, stały tylko cząstki i czekały, aż dopadną je anty-bracia -i ginęli razem, w ostatnim tylko krzyku miotając kwanty gamma. One leciały krótko - traciły impet przy dziesiątkach zderzeń z jądrowymi zawalidrogami, aż wreszcie znajdowały spoczynek w jakimś jądrze. A tymczasem parły niepowstrzymanie dalsze watahy niszczycieli, obracając wszystko na swej drodze w rozpierzchające się promieniowanie, zrywając wiązania jak pajęczyny, i nie miało znaczenia, że same też giną -na miejsce tych, którzy zginęli, napierały następne, znowu i znowu, tabuny pocisków z antymaterii.
    
    
    Dowódcy statku Cetan stali przed monitorami i patrzyli na coraz to nowe iskierki, zapalające się na ekranach. Każda taka iskierka oznaczała śmierć kilku -a może kilku tysięcy, bądź kilku milionów - myślaków. Nie umieli ich żałować - zbyt świeża była strata ich towarzyszy, posłanych, wydawałoby się, do pierwszego kontaktu -a okazało się, że na śmierć. Cóż innego mogli zrobić? Wyłuskiwać każdego myślaka z jego opancerzonej kryjówki, żeby go reedukować i mu tłumaczyć? Można by pewnie odebrać im broń, uwięzić gdzieś tak, by ich mordercza fantazja nie mogła znaleźć ujścia w czynach; ale co by dało pozostawienie takich istot, hodujących w swym wnętrzu nienawiść, starców, którzy nie mają zębów a chcą gryźć? Można było usunąć i pamięć; ale co wówczas z tych istot pozostanie? Zresztą wszystkie te rzeczy były technicznie niewykonalne, zdecydowano się więc na odwet. Nie chciano zresztą zabijać wszystkich myślaków. Ale iskierki na ekranach tylko w małej części stanowiły dzieło Cetan. To dowódcy obu stron, znalazłszy się w sytuacji, której nie rozumieli, uruchomili wszystkie posiadane środki bojowe, i myślaki nieśli śmierć - sami sobie.
    
    Po pewnym czasie iskierek przestało przybywać na ekranach, a te, które były -powoli przygasały. Dowódcy spojrzeli po sobie: - Lecimy z powrotem. - Decyzja była jednogłośna. Dyżurny zaczął wystukiwać na klawiaturze program lotu powrotnego.
    
    
    Starsi lejtnanci Bladianow i Oskurwiancew z BP/w 32544 "Walczymy o promienne jutro" już ponad tydzień leczyli potwornego kaca. Dziesięć dni temu wykryli niespodziewanie i przypadkowo, gdzie Błagi trzymali swój żelazny zapas samogonu. Było tego tylko po wiadrze na głowę, a i to zanieczyszczony w połowie izopropanolem - ale i tak stanowił ambrozję dla ich spragnionych gardeł. Wlali w siebie wszystko, co znaleźli, i starczyło im jeszcze rozsądku i trzeźwości w sam raz, żeby wsiąść do rakiety patrolowej i odlecieć - bunt Błagów mógł się bowiem dla nich zakończyć tragicznie. (Zdarzało się już, że zdesperowani Błagi wkładali do bimbrownic ciała swoich przełożonych). Wkrótce po starcie film urwał się im totalnie i na kilkadziesiąt godzin. Prawdopodobnie temu zawdzięczali ocalenie - aktywność ich mózgów w czasie zamroczenia była tak nikła, że Cetanie nie wykryli jej telepatycznie. Teraz zaś nie wiedzieli, czy obudzili się już z pijackiego widu, czy trwają w nim nadal -tak nowa rzeczywistość była niepodobna do tej sprzed ich startu. Nie mogli złapać kontaktu z żadną planetoidą, optycznie zaś widzieli tylko jarzące się punkty, o temperaturze wieluset tysięcy stopni. Ziemi początkowo w ogóle nie znaleźli, dopiero potem uświadomili sobie, że to musi być ta nowa gwiazdka, kręcąca się dookoła Słońca pomiędzy Wenus a Marsem, a co do której nie mieli pojęcia, skąd się wzięła.
    Licznik obrony przeciwmeteorytowej co chwila wystukiwał kolejną cyfrę - to przelatywał kolejny szczątek jakiejś rozbitej planetoidy.
    
    Następne dni utwierdziły ich w przekonaniu, że są jedynymi ludźmi, którzy pozostali w Układzie Słonecznym przy życiu.
    - Musimy założyć nowe społeczeństwo -powiedział Bladianow.
    - Jasne! Łagier nr 1.
    Tylko tę formę bytowania społecznego znali...
    - Będziemy stanowić jego załogę i obsługę.
    - Możemy już zaczynać, tylko trzeba skombinować ubiór łagiernika.
    Nagle spojrzeli po sobie i nastroszyli się błyskawicznie.
    - A kto będzie tym zekiem? Może ja, co?
    - A chciałbyś, żeby ja? Niedoczekanie!
    - Twoje niedoczekanie, ścierwo!
    - Ścierwo to ty zobaczysz, jak się w lustrze przejrzysz!
    Wstali i mierzyli się wzrokiem. Ale ponieważ obaj byli podobnej postury, to bali się rzucić jeden na drugiego, gdyż wiedzieli, że jeżeliby któryś wygrał -to byłoby to pyrrusowe zwycięstwo.
    Nagle Bladianow rozpromienił się i klasnął dłonią w czoło:
    - Chłopie! Już mam! Kombinuj tylko ten ubiór zeka i znajdź jeszcze monetę.
    - Co chcesz zrobić?! -groźnie spytał Oskurwiancew.
    - Jak to nie rozumiesz? Musimy wylosować, kto z nas pierwszy będzie zekiem, bo będziemy to robili na zmianę!

Jacek "Mezon" Wojtkiewicz