Science fiction, fantasy & horror - a first polish sf&f web periodic







Kowa

copyright © by Bartosz Kowa, 1999

bartosz kowa

Capita aut navia

    Pięknie było wokół, niczym w ogrodach Arkadii. Ławice lśniąco białych cumulusów płynęły niesione letnią bryzą. Śmiertelnik, choćby usilnie próbował, zgoła nie wydołałby wzrokiem objąć na raz wszystkiego, dlatego on przystanął. Udało mu się dopaść wzrokiem, wydawałoby się, świeżo zmontowaną parkową ławkę. Właśnie tego potrzebował. Doskoczył i przysiadł na niej tak, że po obu jego stronach zostały jeszcze wolne miejsca. O takim siedzisku właśnie pomyślał zanim się go dopatrzył. Dziwna to była koniunktura, lecz bardzo pożądana. Ale nie o tym było mu teraz myśleć, wszak uroda miejsca, w którym miał szczęście się znaleźć całkowicie zaćmiła inne rozważania. Rozrosłe dęby, wierzby płaczące, brzozy urosłe na jasno-zielonej, gęstej darninie, wypełniały teraz całkowicie zarówno jego oczy jak i duszę. Za nic nie dawało się tego porównać do starego Baku, Warszawy, ni też połyskujących świateł we włości. To miejsce jak ze snu było. Ptaki... Tak, ptaki też, tworzyły cukierkowate, szczebiotliwe tło do błogiego obrazu. Ale czy robiły to zanim o nich pomyślał?...
     W oddali błyszczało coś quasi-oppidum. Szklane?... Bynajmniej, złudzenie to czyste, słońcem w zenicie wywołane. Lecz w pierwszej chwili obserwator skłonny był, iż autentycznie to miasto jest szklane, ze stuprocentową pewnością stwierdzić. Nie - było to miasto, lecz zwyczajnie szare.
     Siedziwszy tak na nieskończenie wygodnej ławce, zauważał coraz to więcej szczegółów w otaczającej go panoramie. W dziwnie nie zaobserwowanym wcześniej stawie pływały grążyce i brodziły po brzegach czaple złotawe. Po pobliskich polach, obfitych w przepiękne okazy flory, pasły się kare, siwe i myszate konie, wymachując swymi zadbanymi kudłami. Niesamowita harmonia łączyła ten obraz wypełniając z wolna, podziurowaną przez melancholie, na wzór sera ze Szwajcarii, duszę obserwatora.
     Proces ten trwałby tak jeszcze czas długi, lecz urwał się gdy w zasięg wzroku zakłócenie wdepnęło. Dwie człowiecze postacie. Jeden w tunice i todze, drugi zaś w szmatławych łachmanach. To jedno zdarzenie kompletnie, do imaginacyjnie przez obserwatora kreowanego świta, nie pasowało. Szli na niego niosąc trwogę, jakby zbliżały się dwa nie karmione i dzikie lwy. Wnet osiągnęli ławkę.
     - Możesz do mnie mówić Piotr - zagaił ten w todze gdy obaj przybysze rozsiedli się po obu stronach lustratora. - A to jest - nonszalancko wskazał ręką łachmaniarza - mój hebrajski przeciwnik.
     - Piotr i Oponent, powiadasz? - mruknął ledwo słyszalnie obserwator. - Nie mam z goła najmniejszej ochoty wymieniać z wami poglądy, więc przedstawiać się nie muszę. Optowałbym nawet za tym, abyście już poszli.
     - A czy nie interesuje cię gdzie się znalazłeś? - nie dawał się spławić siedzący po stronie lewej obszarpaniec. - Nie jesteś ciekawy Czaruś jak nazywa się to miejsce?
     Słowa ostatnie wyraźnie poruszyły obserwującego. Widać łapserdak trafił w temat bardzo ciekawy. A co więcej znał imię ławkowicza.
     - Dobrze więc, nazywam się Cezary Ba... - zaczął lecz nie zdążył dokończyć.
     - Jak się zwiesz my wiemy - odezwał się tym razem Piotr, jak mówić na siebie kazał. - Jesteś tu, bo czekasz na sąd. A my, jesteśmy trybunałem, który wyda werdykt.
     - Jaki sąd? O jaki wyrok chodzi nie mam pojęcia! - zirytował się Cezary i poderwał z ławki raptownie.
     - Usiądź lepiej, bo spór się wielki o ciebie toczy. A ty możesz znacząco nań teraz wpłynąć - uspokoił rozemocjonowanego Baryke Piotr.
     Świat wokół przestał już żyć tak płynnie, jak zaledwie parę minut temu. Ptaki przestały komponować tło, a czaple złotawe gdzieś się poukrywały. W Cezarym jęły kłębić się dziwaczne refleksje, których nie chciał jednak ujawnić nieznajomym, choć oni byli równie kuriozalni jak myśli. Jedno pytanie wszelako wypłynęło z niego samoczynnie, z potężną siłą, jak gdyby boja wyrzucana ciśnieniem na powierzchnię oceanu:
     - Gdzie jestem? - starał się by pytanie to zabrzmiało jakby odpowiedz na nie nic dla niego nie znaczyła.
     - Ciekawość to pierwszy stopień...
     - Tylko bez takich Piotrze - przerwał poszarpaniec Piotrowi, poczym zwrócił się do Cezarego:
     - Piotr używa podstępów, ale ja ci powiem gdzieś trafił. Widzisz: - wziął większy oddech i począł mówić - ostatnio gdyś o fabrykę się siłował, pałka policjanta zlądowała na twym czerepie niejednokrotnie. Jakoś tak wyszło, że na domiar koń racicami cię poharatał, a ideowcy stadem na oślep krocząc, poprawili okaleczenie. Delikatnie mówiąc zrobili z ciebie ścierwo, padlinę rewolucji... - łachmyta spostrzegł się, iż dalej ciągnąć tłumaczeń nie musi. Zmętniały wzrok Cezarego, zwrócony teraz w dal, tam gdzie zdawało mu się, że widzi szklane miasto, mówił: - rozumiem, to nie miasto, a rumowisko, zgliszcza jakieś, popielisko.
     Piotr widząc spazmatyczną reakcje Cezarego, w śmiechu objawianą, chwycił go pod ramię i podźwignął z ławki.
     Szli teraz zwolna brukowaną ścieżką. Nieodłączny hebrajski przeciwnik zerwał się, by do nich doskoczyć i zagarnąć swe miejsce po lewicy. Cezary, ten silny i brutalny niegdyś demonstrant, łkał żałośnie.
     - Nie ma sensu ci rozpaczać. - pocieszyć próbował Piotr Cezarego - Trafiłbyś tu kiedy mimo wszystko. Teraz z konduity twojej wyciągam argument na twe dobre jestestwo. Szczerze żałujesz, za coś, coś uczynił ongiś.
     - Cóż ty gadasz Piotrze. - zaoponował po wtóry łachmaniarz - On chlipie, bo dopaść strażnika z pałką mu się nie udało, ani jego podobnych.
     - Oponencie mój - jął mówić Piotr nie zmieniając odcienia swego głosu do oponenta, - zdołasz ty zawsze na swoją stronę wywrócić całość. Ale ja mam kolejną kontrę...
     Sprzeczać się na dobre wnet zaczęli, a każdy argument pozytywny, złym był bez zwłoki przygniatany. Sam Cezary nie śmiał się wplątać w tą wojnę na słowa. Cierpliwie stawiał kolejne kroki wraz ze swymi prokuratorami. A zwada trwać by mogła tak nieskończenie, jak ścieżka brukowana przed nimi się rozwijająca. Ale wkrótce dwóch kłótniarzy do konkluzji pewnej doszło:
     - Jest to wszystko nasz Cezarku - zwrócił się Piotr z prawej - jak polityka. Losem i opatrznością rozstrzygane, jak życie twoje. Tak i tym razem niezmiennie, identycznie być musi. - Jął wówczas grzebać w swych wielkich kieszeniach togi, aż dobyć z miej mu się udało monetę starorzymską, złotą. Wetknął ją Cezarkowi w rękę, wyjaśniać począł:
     - Monetę z głową i statkiem na odwrocie teraz trzymasz, by ona nasz spór rozstrzygła i werdykt wydała. Gdy wyrzucisz ją w górę, spadnie en face, pójdziesz wraz ze mną, gdy jednak okrętem na wierzch padnie, popłyniesz nim razem z mym oponentem. Ten system wydaje się być jedynym i harmonii nie zakłócającym.
     Cezary pojął jak niewiele gramów złota decyduje o jego losie. Lecz zwłoka nie jest korzyścią, tylko gra, wyścig i zwycięstwo, on o tym wiedział, bardzo dobrze wiedział. Złożył monetę na kciuku, twarzą w jego twarz zwróconą i...
     - A czy nie lepiej by było jakbym pozostał tutaj? - próbował Cezary na gwałt cokolwiek wymyślić innego.
     Piotr i jego hebrajski przeciwnik spojrzeli po sobie, przeszedł im pod nosem uśmieszek sarkastyczny, i jak na znak jednocześnie zamachali rytmicznie głowami na lewo i prawo. Cezary w momencie tym samym uwolnił naprężonego, ostatniego knykcia. Rzymski pieniążek wystrzelił w powietrze. Teraz jakby wszystko stanęło, jedyne co ruch jaki odbywało to pieniążek, twarz czy statek, statek czy twarz. Piotr z łachmaniarzem trzymali w rękach dzienniki jakie i naraz nazwisko Cezary Baryłka skreślili. Cezary zanim moneta osiągnęła punkt zwrotu zdążył spojrzeć na te zapiski. Jego nazwisko było tylko jednym z tysięcy, milionów, ba, kwadrylionów. Moneta poczęła spadać, nie, sfruwać wolno jak krew z nosa, choć ta cieknie nie sfruwa. Obaj prokuratorzy patrzyli już tylko z obowiązku, chętnie by pewno odeszli, by zająć się kolejnym. A moneta już nie cieknie wolno, lecz "pełznie" w powietrzu, jak ślimak po liściach dziurawych. Żeton już wnet podłoże osiągnie i się wynik okaże. Cezary nie śmiał drgnąć nawet. Jest, Ziemi dotknęła, kręci się teraz, wiruje. Ale nie coraz ociężalej jak być powinno - szybciej coraz. Co znaczyć to mogło?
     Łachmyta w niecierpliwości swej, butem czarnym, bez sznurowadeł przygniótł krążek wirujący. Wynik, wieczność całą chyba oczekiwany, ukazał się parom trzem oczu.
    
    
     Posłowie
     Już w tym miejscu, z góry, za kontrowersyjną wypowiedz niektórych przepraszam.
     Jakem tekst napisał takem zagasił zapał czytacza do podobnych czytania! I cel w tym mój był właśnie taki. Nie rozumie Ktoś czystej gadki, wyjaśnić Mu trzeba samym czynem. Aliści czas teraz zmienić język na bardziej uwspółcześniony. Tak więc: napisałem epizod kolejny znanej powieści ("Przedwiośnie" S. Żeromskiego - lektura szkolna, obowiązkowa) w celu, którym już objaśniłem powyżej (był też i inny powód, lecz ujawniać go tu nie trzeba), ale i tego ktoś mógł nie pojąć, w związku z tym powtarzam po aktualno-polskiemu: Tekst główny rozmyślnie napisałem tak zagmatwany w swej budowie (czyli jak to trafnie określił pewien krytyk z pewnego periodyka literackiego z trudnego gatunku parodia-pastisz), by jasno i bardzo obrazowo przedstawić mój sprzeciw: Niemożliwym jest czytanie czegoś z pełnym zrozumieniem, co do gustu w ogóle nie podchodzi, lub też zrozumieć nie idzie.
     Stworzyłem, a przynajmniej starałem się stworzyć najskuteczniejszy medykament.
     To tyle od siebie. Liczę, iż ciąg dalszy komentarza dopiszesz TY, sam czytelnik znaczy.
    

na górę