Science fiction, fantasy & horror - a first polish sf&f web periodic







Remiezowicz

copyright © by Eryk Remiezowicz, 1999

Ciemno jak cholera.

Sprowadzamy pierwszego. Wszyscy stoją. Szef przylazł i stoi, więc i my stoimy. Tak to już jest z wielkimi projektami - męczą bardziej niż małe.
     - Jest! - wrzasnął operator. Szef skrzywił się z niesmakiem. Żaden dziw. Christian Nkutjechi, operator szesnastej maszyny czasu Andersona, potrafił głosem wybijać szyby, a jak się wzruszył to i drzwi wyłamywał. A teraz był najwyraźniej wzruszony.
     - Panowie, pierwsza faza za nami. Rozpoczynamy fazę drugą. Oswajanie z szokiem kulturowym.
     Powiało zgrozą.
    
     ***
    
     Było ciemno jak cholera, gdyby nie mruganie powiekami czułbym się ślepy. Jednak mruganie upewniało mnie, że mam powieki. Wsadziwszy sobie palec w oko, upewniłem się, że reszta też jest na miejscu. Z tyłu odezwał się skrzypiący głos:
     - Z Ziemi?
     - Tak. Co ja tu... ?.
     - Mężczyzna?
     - Tak. Czy mogę... ?
     - Imię nazwisko, data urodzenia?
     - Patryk Nachtmann, dziesiąty marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty czwarty. Ale...?
     - Z którego roku? - cholera, nie zdążyłem zadać pytania. Zdążyłem się za to wściec do białości.
     - Dwa tysiące dwudziesty szósty.
     - Według jakiej rachuby?
     - Zaraz, chwileczkę, może mi pan coś wytłumaczy? - stwierdziłem, że czas już przerwać tą rozmowę.
     - Nie. Według jakiej rachuby? - w skrzypieniu brzmiało zniecierpliwienie.
     - Jak mi pan nie powie, co się tu dzieje, to nie będę odpowiadał - zagroziłem.
     - Proszę bardzo - tym razem skrzypienie przesączone było znudzeniem. - Dopóki nie dostanę odpowiedzi, pan tu zostanie. A wytłumaczyć nic nie mogę, bo sam niewiele wiem. Mam zadać panu pytania i dostać odpowiedzi. Mój program obejmuje również tą wypowiedź, ponieważ stwierdzono, że pytania, takie jak pańskie pojawiają się ciągle.
     Cholerny komputer. "Aż ty, mać", wycedziłem przez zęby. Ścisnąłem z wściekłości zęby i pięści, a potem odwróciłem się. Widok miałem wprawdzie trochę rozmyty, ale po krótkim, intensywnym łzawieniu zdołałem zobaczyć, to co do mnie skrzypiało. Bydlę siedziało za biurkiem i wyglądało... staro. Miało kwadratowy łeb w którym umieszczone było sześć lampek o różnej wielkości i kolorze. Całkiem dobrze udawały one nos, oczy, uszy i usta, przy okazji dając odrobinkę światła. Łeb osadzony był na prostokątnym tułowiu, z którego wystawały dwie ręce, zakończone czymś przypominającym cęgi. W jednej łapie "coś" trzymało długopis. Dołu nie widziałem, przesłaniało go biurko. Typowy robot. Podszedłem i kopnąłem gnoja z całej siły w bok.
     - Aua- zaskrzypiał robot ze znudzeniem.
     Szczerze mówiąc, przypuszczam, że mnie bardziej zabolało. Ból podziałał jednak na mnie uspokajająco. Zacząłem się rozglądać za jakąś skuteczniejszą metodą uszkodzenia bydlaka.
     Zaświeciło światło. W tym samym momencie metalowe pudło przestało migać lampkami. Do pomieszczenia wszedł sprężysty młodzieniec w błękitnym mundurze.
     - Czterdzieści dwie sekundy - powiedział. - Trzeci czas w historii. Gratuluję wytrzymałości. To bydlę ma witać sprowadzonych z przeszłości i wprowadzać ich w rzeczywistość dwudziestego szóstego wieku, ale jakoś się nie sprawdza. Niestety, szef naczytał się o sztucznej inteligencji i forsuje ten projekt. Witamy w przyszłości. Przenieśliśmy pana, bo potrzebujemy pomocy, a istnieje szansa, że może pan nam jej udzielić. Proponuje szczegóły omówić w przyjemniejszym otoczeniu. Pan pozwoli - pokazał ręką drzwi.
    
     ***
    
     Wyciągnąłem biedaka ze szponów znieruchomiałego już robota. Szef machnął ręką, co miało chyba oznaczać, że mam wykonać zadanie, przy którym zawiódł automat witający. Szef mówił właśnie do paru specjalistów, którzy grzecznie potakiwali, i nie miał czasu na pierdoły, takie jak ja, lub zszokowany gość z dwudziestego pierwszego wieku. Szybko zrobiłem w myślach przegląd pomieszczeń stacji, które nadawały się do rozmowy. Coś, co przypominało mu dwudziesty pierwszy wiek...
     Było takie miejsce - mój pokój mianowicie. Jestem świeżo upieczonym historykiem-lingwistą. Dlatego znam jeszcze dość dużo języków i zwyczajów z dawnych lat. Specjalnie dla potrzeb programu "Ręka Losu" ściągnięto kilkunastu takich niespecjalistów. Nigdy nie wiadomo kto wylezie z szesnastej maszyny Andersona.
     Zaciągnąłem go tam możliwie szybko. Pobyt na korytarzach nic by mu nie dał. Języka nie znał, urządzeń nie umie obsługiwać, połowy kobiet nie odróżniłby od mężczyzn. Jego reakcji na spotkanie kogoś ze zmienioną genetyką wolałem nie obserwować. Na miejscu natychmiast otworzyłem lodówkę i poczęstowałem go piwem Po wykładach z historii dwudziestego wieku zacząłem stosować tą procedurę do uspokajania samego siebie, i stwierdziłem, że jest ona zdumiewająco skuteczna.
     - Jestem Erwin, mam ci wszystko wytłumaczyć. Proponuję następujący tryb rozmowy - podle wykorzystałem moment, w którym z lubością przechylił piwo. - Ja mówię, ty przerywasz mi w odstępach nie większych niż minuta. Jeżeli zamiast odpowiadać kiwam lewą ręką, to znaczy, że problem wyjaśnię później. Jeżeli kiwam prawą, to znaczy, że nie ma to nic do rzeczy i wyjaśnię to jeszcze później.
     Oj, dobrze, że właśnie pił to piwo. Odstawił je precyzyjnie na kant stołu, zaciskając na nim rękę i wycedził przez zaciśnięte zęby:
     - Robotem nie jesteś?
     - Nie, wręcz przeciwnie. Zacznę od podstaw - postanowiłem szybko wykorzystać ofiarowaną mi chwilę czasu i walnąć go po głowie paroma oszałamiającymi faktami. Zmiękczony powinien być łatwiejszy w obróbce.
     - Skąd się tu wziąłem?
     Szybki był. Nie dał mi szansy.
     - Zabraliśmy cię z dwudziestego pierwszego wieku.
     - Dlaczego?
     - Nie wiemy - uniosłem lewą rękę. Popatrzył na mnie dziwnie. - Mamy maszynę czasu ale ma ona pewne trudne do wytłumaczenia właściwości. Wiemy wprawdzie, że masz rozwiązać nasz problem, ale nie wiemy jak.
     - Jak rozwiążę, to wrócę z powrotem?
     Aua. Ale sobie wybrał pytanie.
     - Nie, nie wrócisz - w końcu udało mi się go oszołomić. Oby nie za bardzo. - Ta maszyna tak działa. W momencie, w którym cię zabraliśmy, powstała idealna kopia ciebie, i to właśnie ona żyje w twoim czasie, pamiętając jedynie chwilowe zemdlenie. Ty nie możesz zaś powrócić, bo natychmiast zginiesz. Tak po prostu jest, i nikt nie potrafi tego zmienić.
     Zamilkł. Nie spodobało mu się. Mnie też by się nie spodobało. Za jednym zamachem stracić całą rodzinę, przyjaciół, ulubione miejsca - właściwie całe życie, to nie jest rzecz miła.
     - Czego chcecie?
     - Jesteś z dwa tysiące dwudziestego szóstego, więc wiesz na czym polegała Ekspansja.
     Musiał wiedzieć. Nie było wtedy niczego ważniejszego. Ziemia eksplodowała przeciążona ludzkim motłochem. Bogaci i potężni wzięli świat za mordę i zaczęli zapędzać karabinami nieposłusznych do hibernatorów. Opustoszał Tybet i Bałkany, przedmieścia Kalkuty i Meksyku. Uciekali biali z RPA i czarni ze Szwecji, Kurdowie z Turcji i Rosjanie z Ukrainy.
     Budowano ogromne statki kosmiczne, pakowano do nich nieszczęśników i wysyłano na ślepo, licząc na znalezienie planety nadającej się do zamieszkania.
     Podziałało. Tłok działał na nas wyraźnie jak na lemingi. Nie była to metoda piękna, ale skuteczna. Miałem tylko nadzieję, że nie zechcą wrócić.
     - Pracowałem w stoczniach księżycowych. Mógłbym się przydać, jeżeli wysyłacie nadal.
     Uff, zapewne jakiś inżynier. Będzie łatwiej tłumaczyć.
     - Nadal wysyłamy, ale już nie tak na ślepo. Wy posyłaliście statki do jakiejś gwiazdy, tam mieli sami zdecydować czego chcą. Uzupełnić masę reakcyjną i dalej w drogę, czy założyć kolonię i żyć. My postępujemy inaczej. Wysyłamy przodem sondy z wyposażeniem i czekamy
     - To musi strasznie trwać? - spytał Patryk otwierając następne piwo.
     - Niekoniecznie - uśmiechnąłem się z wyższością. Miło jest wiedzieć więcej od bliźnich. - Możemy poruszać się z szybkością większą od światła.
     - Jak ?
     Powoli dochodziliśmy do sedna sprawy. To był nasz problem, i po to go sprowadziliśmy.
     - Słyszałeś o paradoksie Dakiniewicza?
     Nie słyszał. Mało kto słyszał przez długi czas. Na tyle, na ile rozumiem fizykę, opiera się to na tym, że grawiton, cząstka przenosząca oddziaływania grawitacyjne ma masę. Dakiniewicz, chemik z zawodu zadał w dwudziestym wieku pytanie: a co jeżeli pole grawitacyjne nie pozwala uciec grawitonowi? Czarna dziura przyciąga grawiton wysyłając grawiton. Ale drugi wysłany grawiton też przyciąga. Jak? Wysyłając grawiton, rzecz jasna. I tak w kółko aż do nieskończenie małych odległości. Fizycy z pasją liczyli, kręcili i mataczyli, ale żadnego wyniku nie byli do końca pewni.
     - W końcu zdecydowano się na przeprowadzenie doświadczenia - tłumaczyłem to wszystko Patrykowi. Kiwał głową ze spokojnym wyrazem twarzy. - Polecieli za Plutona, tak w razie czego i zgnietli parę protonów do odpowiedniej gęstości tworząc mikroskopijną czarną dziurę. Wykorzystali zasadę działania silnika pozaodrzutowego. Wiesz o co chodzi?
     Pokiwał głową. Szczęściarz. Ja tego nigdy nie rozumiałem. Wiem, że wykorzystują energię zawartą w polu grawitacyjnym Słońca i zasadę równości masy bezwładnościowej i grawitacyjnej, ale pojąć tego nigdy nie mogłem. Wiem tyle, że silnik tego typu pozwala latać w oparciu o zewnętrzne źródło energii i bardzo małe ilości masy reakcyjnej. Jego stworzenie pozwoliło na wykorzystanie zasobów Układu Słonecznego.
     - Eksperyment się w zasadzie udał - na gruncie historii czułem się już znacznie pewniej. - Aż za bardzo. Pieprznęło tak, że z Ziemi było widać. Laboratorium i przeraźliwie droga instalacja rozleciały się po całym Kosmosie razem z całą załogą. Nikt nie wiedział co się stało i dlaczego. Dopiero kilkadziesiąt lat później dostaliśmy wiadomość, że fragmenty stacji odnaleziono.
     - Wiadomość przyszła z Pegasi 51. To jedna z pierwszych kolonii. Jedyne pięćdziesiąt lat świetlnych stąd. Wiadomość przyszła też po pięćdziesięciu latach. Spory fragment laboratorium wyrżnął w ich planetę. Znaleźli ziemskie oznaczenia i myśleli, że chcemy zacząć wojnę.
     - Załagodziliście konflikt? - spytał Patryk.
     Zero przejęcia. Albo ma żelazne nerwy, albo nic nie rozumie. Zdecydowałem się na pierwsze - gość wyglądał na pojętnego.
     - Wysłano jakieś przeprosiny. Ale nikt specjalnie nie zwracał na to uwagi. Policzyli mianowicie dokładnie czas w jakim odłamki osiągnęły planetę Skrzydło Pegaza i wyszło im, że to kilka dni. Rozpoczęła się frustrująca swoją powolnością wymiana listów na odległość pięćdziesięciu lat świetlnych. Jednocześnie zaczęto budować następne urządzenia i prowadzić coraz więcej obliczeń. Odpaliliśmy kilkanaście eksperymentalnych sond i czekaliśmy na efekty. Wkrótce przyszły odpowiedzi. Działało! Okazało się, że podczas doświadczenia mającego na celu zbadanie paradoksu Dakiniewicza powtarzamy w niewielkiej skali Wielki Wybuch. Przez moment przestrzeń rozszerza się znacznie szybciej niż światło i unosi ze sobą nasze statki. Wysłaliśmy tą technologię innym i dysponujemy w chwili obecnej całkiem sensownym systemem komunikacji międzygwiezdnej.
     Przerwałem. Patryk właśnie obudził się i patrzył na mnie półprzytomnie. Powinienem mu chyba dać się wyspać.
    
     ***
    
     Wyspałem się u Erwina. Rano cos zjedliśmy i magiel zaczął się od nowa. Tym razem było ich dwóch. Dołączył jakiś czarnowłosy chudy facecik z nerwowym tikiem. Wyglądał normalnie, tylko te blizny na przedramionach były jakieś takie dziwne. Gość zaczął mi tłumaczyć wszystko od nowa. Erwin robił za tłumacza. Fizyk nawet się nie przedstawił. Najpierw zaczął rysować jakieś kulki, a między nimi kreski. Dopisał parę wzorów i spytał, czy rozumiem. Nie rozumiałem, ale nie chciałem się przyznawać. Co go to obchodzi. Kiwałem głową, powtarzając od czasu do czasu kawałki, z tego co opowiadał chudy.
     Chyba uznali, że zrozumiałem, bo przeszli do rzeczy. Erwin zaczął mówić bardzo powoli, upewniając się, że rozumiem każde słowo.
     - Nie możemy pohamować superpozycji Wszechświata i bańki nośnej. Wytworzona w eksplozji przestrzeń ma inny zestaw stałych fizycznych, który miesza się z naszym. Nasz Wszechświat jest dużo większy i superpozycja do tej pory nie była jeszcze problemem, ale niedługo się stanie. Może uniemożliwić życie na Ziemi. I to ty masz znaleźć rozwiązanie.
     Popatrzył na mnie i westchnął. Usiadł naprzeciwko mnie pochylił głowę, wymamrotał coś i zaczął od nowa.
     - W ilu stopniach wrze woda?
     - W stu.
     - Już nie. Temperatura wrzenia wody podniosła się o kilka setnych. To tylko jeden przykład tego co się dzieje. Wszystkie stałe fizyczne, na których opiera się nasze życie i nasz świat zaczynają się zachowywać podobnie. W końcu może przyjść zmiana, która uniemożliwi nasze istnienie.
     - Nie możecie tego powstrzymać? - trochę mnie zaniepokoił.
     - Możemy. Wystarczy zatrzymać Ekspansję, i powoli zaczyna się o tym mówić. Ale to będzie ciężki orzech do zgryzienia. Poza tym, pamiętasz pod jakim hasłem wyruszaliśmy w Kosmos?
     - Dopasować świat do ludzkości, a nie ludzkość do świata - słyszałem to miliony razy. Mieliśmy te plakaty wszędzie, nawet w próżni coś wisiało.
     - Właśnie. I to jest twoja rola. Twoja i pozostałej dwójki. Musicie spowodować, żeby nowy powstający Wszechświat nie mieszał w naszym. Rozumiesz?
     Rozumiałem trochę, ale tyle co nic. Bez sensu to wszystko było. Woda wrząca w sto i pół, zamiast w stu stopniach. Przecież to niemożliwe. Bzdury jakieś wymyślają. Jedno tylko mnie ciekawiło:
     - Dlaczego ja?
     Erwin popatrzył zakłopotany na sufit.
     - Naciski administracyjne. Nie wiedzieliśmy co zrobić, i ktoś wpadł na pomysł losowego wyszukania odpowiednich osób. Użyliśmy szesnastej maszyny czasu Andersona, no i jesteś. Sprowadziliśmy jeszcze dwie osoby, poznasz je niedługo.
     - Dlaczego jeszcze dwie?
     Erwin z drugim popatrzyli na siebie. Następnie Erwin powiedział po cichu:
     - Szef tak zarządził. Plotka głosi, że tyle wyszło jego żonie w tarota, ale pewności nie ma.
     - Dobrze, dajcie te rysunki, zobaczę co z tego wyjdzie - miałem nadzieję, że się ich obu w ten sposób pozbędę. Udało się. Poszli, obiecując dalsze materiały.
    
     ***
    
     Uskrzydlony sukcesami w uświadamianiu dwudziestowiecznych podjąłem się przeprowadzenia wstępnych rozmów z nową sprowadzoną. Dotychczas pracowało z nią już trzech i wszyscy twierdzili, że nie są w stanie jej nic wytłumaczyć.
     Pierwsze wrażenie było bardzo korzystne. Dziewczę było wprost urocze. Blond włosy, ostre rysy, śliczna figura. Rozpocząłem wykład. Podszkoliłem się ostatnio z fizyki i ze swadą opowiadałem o grawitonach i inflacjach. Po paru minutach stwierdziłem, że mówię dla siebie, bo Madeleine mnie nie słucha. Przerwałem.
     - Jesteś żonaty? - spytała.
     Zatkało mnie. Ja tu o prawdach Wszechświata, a ona takie pytania.
     - Jestem - odpowiedziałem.
     - Aha - Madeleine zaczęła się rozglądać dookoła. Miałem wrażenie, że zastanawia się na jaki kolor przemalować ściany.
     - Nie chcesz się dowiedzieć po co tu przybyłaś?
     - Tak, oczywiście - odparła lekko roztargniona. Patrzyła wprawdzie na mnie, ale tak naprawdę przeze mnie. Zacząłem od nowa. Tym razem nie wznosiłem się jednak na szczyty elokwencji, a mówiłem powoli obserwując reakcje mojej rozmówczyni. Przy "możemy latać szybciej niż światło" popatrzyła na mnie zaciekawiona.
     - Czytałam o tym - oznajmiła z dumą. - Dzięki temu można podróżować w przeszłość. Robicie to już?
     - Tak i nie. Obserwujemy przeszłość ale w inny sposób.
     - Jaki?
     - Sami nie wiemy.
     Rozczarowałem ją. Pomysł obserwowania przeszłości spodobał się jej.
     - Możemy wrócić do naszego problemu? - spytałem.
     - Oczywiście.
     - No więc, korzystamy z tego, że przestrzeń może rozszerzać się szybciej niż porusza się światło.
     Pochyliła głowę w prawo. Śliczne miała te oczy.
     - No dobrze - zgodziła się. - Ale nie zaczyna się zdanie od no więc.
     Zdławiłem w sobie komentarz. Postanowiłem pominąć dalsze fizykalne szczegóły i przejść do sedna.
     - Robimy wybuch i rozdymamy przestrzeń, ona zaś porywa nasze statki ze sobą.
     - Jak fala na morzu? - spytała.
     - Dokładnie - ulżyło mi trochę. - Wiesz, że fala niosąc statek w końcu uderza w ląd. Fala nowej przestrzeni miesza się z naszą i zmienia nasze otoczenie.
     - Przecież morze a Kosmos to dwie różne rzeczy - Madeleine patrzyła na świat bardzo trzeźwo. - Jak można to porównywać?
     No to od nowa. Tym razem przerwała mi później.
     - Pi ma zmieniać swoją wartość? Jak? I co to zmienia?
     - Po kolei. Wiesz, że mieszamy ze sobą dwa Wszechświaty...
     - Jak możecie zrobić drugi Wszechświat, to czemu się do niego nie przenosicie?
     - No nie, my nie tworzymy nowego, tylko naśladujemy zjawisko które wystąpiło przy tworzeniu naszego Wszechświata...
     - Jak tylko naszego, to czemu się powtarza przy innych?
     Muszę przyznać, że zacząłem wierzyć w to, że Madeleine rozwiąże nasze problemy. Naprawdę starała się i zadawała dużo ciekawych pytań. Wolałbym jednak, żeby zadawała je komuś innemu. Zacząłem od nowa.
     - Widzisz my tworzymy bardzo małą czarną dziurę...
     - Nic nie widzę. W życiu nie widziałam czarnej dziury. Mozę zrobicie jakąś wycieczkę?
     - Czarnej dziury nie da się zobaczyć.
     - To skąd wiecie, że istnieje?
     Załatwiła mnie. Nieciągłość Dakiniewicza istniała bardzo krótko, a towarzyszące jej zawirowania czasoprzestrzeni uniemożliwiały dokonanie jakichkolwiek sensownych pomiarów.
     - No dobrze, w takim razie bierzemy parę cząstek elementarnych...
     - Erwin - wstała i położyła mi rękę na ramieniu. - Jestem już trochę zmęczona. Porozmawiajmy o tym jutro dobrze? Naprawdę ciekawie mówisz, ale ja nie mogę się skoncentrować.
     Przysiągłem sobie zostawić Madeleine innym. Po kilku następnych spotkaniach prawdopodobnie sam zwątpiłbym w istniejącą fizykę. Podobno Johannes, trzeci sprowadzony był jeszcze gorszy. Miał dobrze ponad siedemdziesiąt lat i na większość wywodów odpowiadał krótkim: "Wymysły jakieś panowie. Za długo żyję, żeby mnie takie bajki opowiadać."
     Jak tylko otwarto nasze biuro poszedłem tam i oznajmiłem, że praca z Patrykiem pochłania mi zbyt wiele czasu. Poprosiłem o zwolnienie ze współpracy z Madeleine i Johannesem, na co się zgodzono. Gnany wyrzutami sumienia poszedłem porozmawiać z Patrykiem. Siedział właśnie na kanapie i czytał. Na mój widok odłożył książkę.
     - Słuchaj, a po co my wysyłamy cały czas takie ilości ludzi? - spytał. - Powinniśmy już dawno byli wyrównać już przyrost naturalny i wysyłanie?
     - Owszem, wyrównaliśmy. Ale tylko wyrównaliśmy. I musimy wysyłać coraz więcej, bo przyrost rośnie.
     - Że co?
     - Wszystko przez tych cholernych Chińczyków - warknąłem. - Ledwo wyrównaliśmy przyrost i wysyłanie w dwudziestym drugim, to usunęli prawie wszystkie bariery demograficzne. Ja nie wierzyłem, że można się tak szybko rozmnażać!
     Patryk patrzył na mnie jakoś dziwnie. Chyba trochę straciłem kontrolę nad sobą.
     - Sami Chińczycy? - spytał w końcu.
     - Nie, nie sami - przyznałem ponuro. - W kilkunastu miejscach pojawili się telewizyjni prorocy z rozwianym włosem i plikiem statystyk. Zaczęli opisywać, jak to Chińczycy wkrótce zaczną panować na Ziemią, Wszechświatem, apelowali do poczucia obowiązku i dumy narodowej i tym podobne.
     - Pomogło?
     - Ani trochę. Jak przekonali paru bałwanów z góry do zapomóg, ulg podatkowych, też nie dali rady. Niestety posłużyli się teorią memów i wprowadzili modę na dzieci. Była to słomka, która złamała grzbiet wielbłąda. Przyrost naturalny zaczął rosnąć i to w niezłym tempie. Między innymi dlatego tak ciężko będzie zatrzymać Ekspansję.
     - Ty coś bujasz. Moda na dzieci? I to miałoby działać?
     - To był tylko jedne z czynników Patryk, ale okazał się decydujący. Zastanów się - żyjemy dłużej, poziom życia i medycyny jest dużo wyższy niż w Twoich czasach. Wielodzietność nie oznacza degradacji ekonomicznej i nie ogranicza możliwości kobiety jeśli chodzi o pracę. Zawsze może zacząć dwadzieścia lat później. Sama ciąża też nie jest już taka kłopotliwa.
     - To dlaczego się tak wściekasz?
     Było po mnie widać? Naprawdę powinienem zacząć ćwiczyć samokontrolę.
     - Bo mam trzech synów i żonę, która chce córki i nalega żebyśmy spróbowali jeszcze raz. Oprócz tego mam jeszcze sąsiada, który dorobił się szóstki potomstwa, i chwali się nią na wszystkich imprezach - wybuchłem. - A ja nie mam ochoty iść w kierat jakiegoś koncernu, żeby na wszystko zarobić. Dobrze mi z tym co mam.
     Przybysz systemu jeszcze chyba do końca nie pojął, natomiast zrozumiał czemu mówię przez zęby. Jedyną jego reakcją była latająca w dół i w górę grdyka. Uświadomił sobie zapewne, że być może jego to też czeka.
    
     ***
    
     Wiedziałem już po co tu jestem. Mieli problem z napędem międzygwiezdnym, i liczyli na mnie. Przynosili książki, organizowali wykłady, i błagali o ślad pomysłu. Ale ja byłem spawaczem! Przeglądałem te papiery i filmy z coraz większą rozpaczą. To działało, ale w sposób zupełnie dla mnie obcy. Jak oni mogli tworzyć za każdym razem nowy Wszechświat?
     A już zupełnie nie rozumiałem jak mnie sprowadzili. Czemu sprowadzili akurat mnie? Spytałem o to Erwina. W odpowiedzi dostałem niewielką książeczkę pod tytułem "Maszyny czasu Andersona - to co wiemy." Strasznie cienka była ta książka. Zrozumiałem tyle:
     Swego czasu szesnasta maszyna Andersona narobiła strasznego bałaganu. Prawie takiego jak sam Anderson, o którym nikt nic nie wie. Mieszkał sobie w Gijon w Hiszpanii i nie przeszkadzał nikomu. Niestety, w późniejszych badaniach wyszło, że nikt nie wiedział gdzie pracował, nikt nie znał jego przyjaciół ani rodziny, a badania wszelkiego typu spisów ludności guzik dawały. Prawdopodobnie dlatego, że wiedziano jedynie, że nazywał się Anderson. R. Anderson, jak głosiła kartka na drzwiach.
     Na kartce pisało: "Możecie się już włamać i sprawdzić po co mi to wszystko było. R. Anderson". Asturyjskiej policji kamień spadł z serca, bo mieli na to ochotę już od paru tygodni. Anderson kupował potworne ilości narzędzi ze stali ocynkowanej, miedzianych blach i drutu, żelatyny i wody destylowanej. W mniejszych, ale nadal znacznych ilościach kupował minię i biel tytanową. Oprócz tego jeździł często po Hiszpanii, wracając zazwyczaj z kawałami rzadkich i trudno dostępnych metali i związków chemicznych. Podejrzewano go również o włamania do lokalnego ZOO, ale poza lekko oszołomionym gorylem nie było żadnych dowodów. Nocami składał to wszystko dostarczając sąsiadom rozrywki. Cichł jednak zawsze tuż przed przyjazdem policji. Wszyscy marzyli, żeby go zrewidować ale nie mogli, bo ciągle szukali jego akt.
     Anderson zezwolił im na to, więc wleźli. Okazało się, że w mieszkaniu stoi szesnaście dziwnych konstrukcji. Na najbliższej widniała kartka, której zawartość słynna jest po dziś dzień:
     "Zbudowałem maszynę czasu. Reguły używania:
     1. Z przeszłości można zabrać dowolny przedmiot czy też osobę, i nic się nie stanie. Rzecz się rozdwoi, wy wrócicie z duplikatem, w przeszłości nic się nie zmieni.
     2. Przyszłość można zobaczyć na 16,7 sekundy w przód, dalej staje się rozmyta. Obserwacja ta nie jest jednak doskonale ścisła, i nikt nie wie, jak obliczyć odchylenia.
     3. Przyszłość można jedynie obserwować. Nie istnieje możliwość jakiejkolwiek ingerencji.
     4. W przeszłość możecie próbować ingerować i nic wam to nie da. Zawsze wydarzy się sekwencja zdarzeń losowych, które zniwelują waszą ingerencję do zera. Jesteście ograniczeni do obserwacji.
     5. Nie wiecie, i nie rozumiecie jak to działa. Nie rozbierać bo się zepsuje."
     Gliniarze zabezpieczyli znalezisko i zawołali kogoś z tamtejszego uniwersytetu. Najpierw opieprzył ich z góry na dół za zawracanie im głowy, potem dla jaj wsadził jednorazowy aparat fotograficzny do jednej z maszyn i wysłał w 1938 w czasy wojny domowej. Zdjęcie obiegło cały świat.
     Maszyny działały. Niektóre były dość duże, żeby w nich przewozić ludzi. Historia stała się nagle jednym z najpopularniejszych przedmiotów, jako że każdy liczył na możliwość wycieczki. Co bogatsi kombinowali nad sprowadzeniem Kleopatry, względnie Spartakusa, zależnie od gustu. Pięknym planom położyła kres Komisja Wspólnoty Europejskiej do Spraw Czasu Przeszłego Położyli na maszynach łapę, i podróż w czasie wymagała osiemnastomiesięcznego biegania z papierami.
     Pewnego dnia postanowiono jedną z maszyn rozebrać, żeby sprawdzić jak działa. Padło na szesnastą. Rozkładali ją pół roku dokumentując wszystko. Złożyli z powrotem. Bydlę działało, owszem. Losowo. Nikt nie wiedział, gdzie zaniesie szesnasta maszyna czasu Andersona.
     Tej właśnie maszyny użyli, żeby nas troje sprowadzić. Ha, los tak chciał. Może rzeczywiście cos pomożemy.
    
     ***
    
     Odpalenia przeprowadzano nadal. Stwierdziliśmy, że skoro nie mają pomysłów, to pokażemy im jak to wygląda. Widok jest zawsze imponujący. Widziałem to już trzy razy, pierwszym razem w podstawówce, i zawsze miałem wrażenie, że coś się zaraz spieprzy z hukiem. Jak na instalację wysyłającą miliony ludzi w Kosmos wyglądało to wszystko podejrzenie krucho.
     W środku wisiała spirala z nadprzewodzącego drutu. Wpuszczano do niej trochę prądu, a ona w podzięce generowała pole magnetyczne odpychające wszystko z zewnątrz, a ściskające cząstki wewnątrz.
     To było ostatnie co zapamiętałem z wycieczki z podstawówki. Zaraz potem zaczęliśmy się z kolegą kopać po kostkach, i fizyk wyrzucił nas z sali widokowej. To w połączeniu z urodą pani od historii zadecydowało o wyborze mojego kierunku studiów.
     Druga wycieczka była w trakcie studiów, i zupełnie co innego miałem wtedy na głowie. Usiłowałem pogodzić naukę z wielką miłością i różne to dawało efekty. Ale widok mnie zafascynował. Dookoła zapamiętanej wcześniej spirali wisiały gigantyczne kratownice obwieszone obłymi bryłami lodu obleczonymi w cienki metal. Nikt nie budował specjalnych hibernatorów. Zamrażało się delikwenta i wyrzucało w Kosmos dając niewielką ochronę przed uszkodzeniami mechanicznymi. Zimno było za darmo, a jeśliby w statek trafiło coś większego, to żadne osłony nie pomogą.
     Do kratownic dorzucano jeszcze kilka silników manewrowych, lądowników i parę maszyn do odmrażania. Ustawić w pozycji, zagnieść grawitacją kilka elektronów i jazda! Lecimy do nowego wspaniałego świata.
     Nie miałem nigdy okazji oglądać początku lotu pionierskiego, na planetę rozpoznaną, ale nie zamieszkaną. Kratownica jest wtedy większa, ale ma za to mniej ludzi. Większą część objętości zajmują skrzynie ze sprzętem i automatycznymi minizakładami przemysłowymi.
     Tłumaczyłem to całej trójce. Patrzyli zafascynowani w ekran widokowy.
     Przylecieliśmy małym wycieczkowcem używanym specjalnie do przewozu grubych ryb, wyposażonym w nieprawdopodobnie kosztowne urządzenia do obserwacji otaczającego kosmosu, dające obraz nieodróżnialny od rzeczywistego. Na pokładzie oprócz nas czworga był tylko pilot. Ustawiliśmy się w bezpiecznej odległości, receptorami w kierunku roju emigranckich statków i czekaliśmy.
     Zaczęło się niewielkim rozbłyskiem w środku spirali. Przez moment była to jedynie niewielka jasna kropka, ledwo zauważalna na tle gwiazd. Potem zaczęła rosnąć. Rosła coraz szybciej rozszerzając się najpierw niezauważalnie, aby w chwilę potem zająć cały ekran. Zawsze pochłaniał i porażał mnie ten moment, kiedy niezauważalny nagle punkt eksplodował rozsyłając promieniowanie i tysiące ludzi.
     Patrzyliśmy w czwórkę podziwiając widowisko. Twierdzę, że widok ten powinien być obowiązkowy dla wszystkich, którzy twierdzą, że człowiek jest niczym wobec Kosmosu.
    
     ***
    
     Zawieźli nas i pokazali jakiś wybuch. Nie powiem, początek z tymi wszystkimi statkami, był nawet ciekawy. Wyglądało trochę jak moja stocznia. A potem wybuchło. Erwin był strasznie zachwycony, ale ja lepsze rzeczy widziałem w kinie. Wróciliśmy spokojnie do stacji.
     Następnego dnia Erwin przyszedł o szóstej rano. Rozgorączkowany był, że hej. Nawet mi się nie dał przebrać. Wyciągnął mnie z łóżka w samych gaciach i zaczął obściskiwać.
     -Wiedziałem, że ci się uda! - darł mi się do ucha. - Od początku w ciebie wierzyłem! Dopracujemy jeszcze twój pomysł i znów będzie można bezpiecznie odpalać!
     Zupełnie nie wiedziałem o co mu chodzi. Zanim zdążyłem zapytać pociągnął nie ze rękę otwierając drzwi. Miałem wrażenie, że mi tę rękę wyrwie. Zajęty bólem w ramieniu nie protestowałem, kiedy ciągnął mnie przez korytarze. Dziwne, ale nikt specjalnie nie zwracał uwagi na mój wygląd.
     Dotarliśmy do dużej sali, wypchanej po brzegi publicznością. Erwin wciągnął mnie na podium. Stałem sam w gaciach naprzeciwko kilkudziesięciu ludzi, z których większość to byli pewnie znani na cały świat naukowcy, politycy i przedsiębiorcy. Po chwili dołączył do mnie Johannes. Wyglądał na jeszcze bardziej zdziwionego ode mnie, choć ubrany był lepiej. Czekaliśmy na Madeleine.
     Drzwi otworzyły się, wszedł jakiś mundurowy. Podszedł do jednego z mężczyzn siedzących w pierwszym rzędzie i wyszeptał mu coś do ucha. Ważniak rozplótł leżące na brzuchu dłonie, wstał i oznajmił:
     - Pani Madeleine przyjdzie za pół godziny, po dokończeniu porannej toalety. Sugeruję tymczasową rozmowę z pozostałą dwójką naszych bohaterów. Panowie, jako szef projektu "Ręka losu" pragnę wam pogratulować i podziękować w imieniu całej ludzkości. Wtajemniczcie nas w szczegóły waszej genialnej idei.
     Popatrzyłem osłupiały na Johannesa. On popatrzył na mnie.
     - O co chodzi? - spytałem. Najchętniej dorzuciłbym jeszcze coś brzydkiego, ale gacie uniemożliwiały mi rozwścieczenie się. Ciekawe, czy Erwin specjalnie mnie tu tak przyprowadził.
     Tym razem zdziwił się ważniak.
     - Jak to co chodzi? Stłumiliście państwo efekt superpozycji! Nie do końca, ale o wyraźny procent. Na pewno uda nam się go stłumić całkowicie. Jak udało wam się to zrobić?
     Nie wiedziałem ja, nie wiedział Johannes. Zrobiło się dziwnie. Wszyscy mieli już przygotowane mowy gratulacyjne, a spotkanie nagle z galowego stało się robocze. Zaczęli nas wypytywać. Co wtedy robiliśmy? Co mieliśmy przy sobie? Co jedliśmy w ciągu ostatnich dni? A przede wszystkim, regularnie co kilka minut ktoś pytał: jak to zrobiliście? Chyba myśleli, że nas zaskoczą i się zdradzimy.
     Na szczęście po kilku kwadransach przyszła Madeleine. Rzucili się ją wypytywać, ale po krótkiej rozmowie zrezygnowali i zaproponowali przeprowadzenie dalszych badań.
    
     ***
    
     Fajnie się teraz na stacji zrobiło. Testowaliśmy wszystko co przyszło do głowy. Jedyny sensowny wynik polegał na tym, że efekt superpozycji redukował się tym lepiej, im mniejszym statkiem lecieli sprowadzeni. Bomba. Mniej więcej co miesiąc przylatywał nowy zespół z nowymi genialnymi i coraz dziwniejszymi pomysłami. My, tłumacze byliśmy jedynym stałym elementem na stacji. Na szczęście było wśród nas troje, którzy lubili grać w brydża. Nuda nam nie groziła.
     I tak tłukliśmy właśnie szóstą godzinę w brydża. Kawa, piwo, mleko, dym z papierosów i dyskusje. Nie tylko o brydżu. Głównie o naszych trzech gościach i ich tajemniczym wpływie. Każda osoba z naszej stacji miała w taki, czy inny sposób do czynienia z efektem Trzy. Wygrałem właśnie wylicytowanego popartyjnego szlemika na dwudziestu sześciu punktach, co pogrążyło przeciwników w rozpaczy. Ośmielony sukcesem postanowiłem wyrzucić z siebie to, co dręczyło mnie od początku:
     - Wiecie, najzabawniejsze jest, że nikt z tej trójki nic z tego nie pojmuje. Madeleine kiwa głową, bo jest sympatyczną dziewczyną i nie chce nam robić przykrości, ale jest zbyt praktyczna, żeby się przejmować nami, albo lotami w Kosmos. Johannes żyje do połowy w przeszłości i jest święcie przekonany, że dziś jest jak wtedy. Patryk wygląda jakby rozumiał, i chyba nawet stara się zrozumieć, ale on jest nadto pewny własnej wizji Wszechświata, żeby mógł nam coś pomóc.
     Przeciwnicy dochodzili właśnie do tego, jak nas mogli położyć, mój partner kiwał jedynie głową nad absurdalnością tej sytuacji. Graliśmy dalej. Raz na wozie, raz pod wozem, jak to bywa, gdy grają brydżyści o podobnych umiejętnościach. W miarę upływu czasu rozgrywka robiła się coraz weselsza. To ktoś nie zauważył asa, to ktoś skontrował partnera. Ja natomiast przegrałem grę, którą należało wygrać. Udało mi się przekona samego siebie, że przeciwnik ma dziewiątkę, a miał waleta. Tak też tłumaczyłem się partnerowi. Ten rechotał jedynie głośno. Przeciwnicy natomiast tłumaczyli mi fałszywie współczującym głosem;
     - Wszechświat nie kieruje się twoimi przekonaniami. Naszymi też nie. Wiem, pięknie by było, gdyby Twoje dogłębne przekonanie zmieniało obrazki na kartach, ale tak nie jest.
     - Cicho! - warknąłem - Właśnie obudził się we mnie geniusz!
     Ściągnąłem na siebie zainteresowane spojrzenia. Pomysł miałem, był idiotyczny, ale coś musiałem tym wesołkom powiedzieć.
     - Trójka jest tak głęboko przekonana o tym, że Wszechświat nie może się zmieniać, że blokują tym efekt superpozycji! Rozumiecie?
     - Znaczy, oni nie chcą, żeby to się stało, i dlatego to się nie dzieje? Banalne - komentarz siedzącej po lewej przeciwniczki nie był specjalnie pochlebny.
     - Nie! - pomysł wydawał mi się coraz lepszy. Mieszanie piwa z kawą i wysiłkiem umysłowym daje ciekawe efekty. - Chcenie nic nie daje. Tu chodzi o przekonanie, o niewzruszoną pewność co do własnego pomysłu na sens świata. My wszyscy z dwudziestego szóstego wieku wiemy, że Wszechświat się zmienia i akceptujemy to. A oni nie wiedzą, bo urodzili się dawno temu. Co więcej, nie chcą, albo nie potrafią tego zrozumieć, więc kiwają głowami, a po cichu myślą swoje. Są na tyle pewni swego, że powstrzymują zmiany w naszym świecie.
     Moi współgracze pokiwali głową z szacunkiem należnym każdemu świrowi. Rozdano karty i zatopiliśmy się w grze. Przerzucaliśmy karty do momentu, w którym dziadek zasnął w czasie rozgrywki. Uznaliśmy to za sygnał, że czas kończyć.
     Wróciłem do kwatery i usiadłem do komputera. Włączyłem grata, wszedłem na listę dyskusyjną dotyczącą efektu Trzech i opisałem w szczegółach swoją teorię. Dodam, że ekran lekko mi się dwoił, a zamykając oczy popadałem natychmiast w leki półsen. Chyba dlatego przedstawiłem swoją teorię w sposób spójny i przekonujący.
     Nazajutrz dyskusja rozszalała się straszliwa. Teoria była tak bzdurna i ogólna, że każdy mógł się na jej temat wypowiedzieć. Oczywiście, pod koniec dnia dyskusja dotyczyła już również optymalnej ilości dzieci, dopuszczalnych zmian genetycznych, zużywania się Słońca i wszystkich innych możliwych, niezwiązanych ze sprawą tematów.
     Dostałem jednak wiadomość od profesora Heinemanna, który potraktował mnie poważnie i zaprosił na spotkanie. Heinemann powszechnie znany był jako specjalista od dziwnych i pokręconych, ale działających pomysłów. Zaproszono go za Stację Zewnętrzną w nadziei, że znów dokona cudu.
     Heinemann pasjami eksperymentował ze swoim wyglądem zewnętrznym. Przyjął mnie w jednoramiennym podkoszulku i futrzanych spodenkach z jedną, ale sięgającą pół łydki nogawką. Włosy otaczające jego łysinę postawił, na samej zaś łysinie pysznił się tatuaż przedstawiający odpalanie statków emigracyjnych.
     Rozmowę zaczął od tego, że usiadł na biurku i pomajtał nogami.
     - Wie pan, że pańska teoria tłumaczy, dlaczego superpozycja całkowicie zanika jeżeli wysyłamy sprowadzonych na statkach zdalnie sterowanych? Nie ma nikogo, kto by wierzył w naszą teorię, i Trójka może działać spokojnie.
     Zeskoczył, popatrzył mi w oczy z odległości pięciu centymetrów i wyszeptał:
     - Jak ja żałuję, że to nie ja na to wpadłem. A byłem tak blisko.
     Odskoczył ode mnie i zaczął chodzić dookoła mojego krzesła machając palcem wskazującym lewej ręki.
     - Zawsze wydawało mi się, że jaźń i świadomość są procesami zachodzącymi w naszym mózgu na poziomie oddziaływań między cząstkami subatomowymi. Ale jak się o tym przekonać? Na Ziemi, wśród ciągłego tłoku, wykrycie pojedynczych słabych emanacji nie może się powieść. Funduszy na badania w Kosmosie też nigdy nie mogłem wydobyć.
     - Inna ciekawostka - stanął i pokazał palcem na sufit. - Co pana uderzyło najbardziej w naszej trójce? Oprócz ich totalnego niezrozumienia paradoksu Dakiniewicza.
     - Wszyscy są z pierwszej fazy ekspansji.
     - Dlaczego to takie ważne? - palec nadal wskazywał na sufit.
     - Żeby wierzyli w możliwość podróży nadświetlnych. Jeszcze by nam falę nośną spowolnili.
     Odwrócił się do mnie:
     - Pan jest historykiem-lingwistą. Widać od razu, umysł ścisły. Rozumie pan, że umieszczamy Trójkę w niewielkich pojazdach i pozwalamy fali uderzeniowej przejść przez nich. Słabiutkie sygnały z ich świadomości wtapiają się w falę, dopasowując ją do naszego Wszechświata. O to panu chodziło w pańskim liście?
     - Mniej więcej.
     - Czas przekonać do tego resztę świata. Pan przedstawi to na sieci, ja pójdę maltretować biurokratów.
     Po kilku miesiącach, po straszliwych kłótniach, procesach o prawa autorskie, niezliczonych wywiadach i publikacjach wyszło na nasze. Import twardogłowych z dwudziestego pierwszego wieku stał się ważna częścią naszej gospodarki. W skład każdej załogi wchodził teraz co najmniej jeden Mistrz Woli, bo tak nazwano ów nowy zawód. Ekspansja trwała nadal i miała trwać.
    
     ***
    
     Minęło czterdzieści lat. Stałem na mostku, zawadzając podoficerom i mądrując się na każdy temat. Wszyscy jednak tolerowali mnie na razie w milczeniu. Bycie sławą i zbawcą ma swoje zalety. Plus honorarium od firm emigracyjnych... ech, miałem ja szczęście. Córeczki też udały się cudownie. Od razu dwie! Udało się wprawdzie dopiero trzecim razem, ale co tam! Niech sąsiad zazdrości.
     - Panie profesorze - głos seneszala statku ociekał szacunkiem. - Prosimy do komór, do rodziny. Zaraz będziemy ruszać.
     Jeśli to kogo interesuję - emigruję. Założyli pierwszy uniwersytet na Golkondzie. Potrzebują znanego profesora historii. Miałem robić za nazwisko podkreślające ważność ich prac. Może nawet od czasu do czasu zrobię coś sam, kto wie? Z nudów ludzie robią dziwne rzeczy.
     Na mostku tutejszy pojawił się Mistrz Woli. Był to zgarbiony, zasuszony, utykający dziadek. Podszedłem do niego i powoli, wyraźnie pogratulowałem mu uczestnictwa w locie pozaukładowym. Spytałem, jak podoba mu się praca. Odpowiedział jak oczekiwałem:
     - Panie, ja tam się nie znam! Siedzę jak każą, patrzę, choć ciemno jak cholera i tak sobie wspominam dawne czasy. A oni wszyscy tacy szczęśliwi.
     Rozejrzał się podejrzliwie dookoła, poczym dał mi znać ręką, żebym się pochylił. Wyszeptał mi prosto do ucha:
     - Panu powiem, ale niech pan nie rozgłasza. Mnie to ich gadanie o tym, że świat się zmienia jakieś dziwne się wydaje. No bo panie jak to - żeby ładunek elektronu się zmieniał? Niemożliwe!
     Był doskonały. Wróżyłem mu długie lata na stanowisku. Ach, zgrzybieć tak cudownie!
    
    

na górę