Science fiction, fantasy & horror - a first polish sf&f web periodic







Książki

copyright © by Bartek "Voyager" Dramczyk, 1999

Wszystkie teksty: Bartek "Voyager" Dramczyk
    
     Była sobie baaardzo długa baa(uah)aaaajka...
    
     Tytuł: Trzy Wiedźmy
     Tytuł oryginału: Wyrd Sisters
     Autor: Terry Pratchett
     Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
     Wydawca: Prószyński i S-ka
     Rok: 1998
     L. stron: 263
     Cena: 13 zł
     Gatunek: Fantasy
    
     Niewiadomo gdzie i niewiadomo dlaczego (pewnie jeszcze na dokładkę dawno, dawno temu) był sobie Discworld. Płaski świat Pratchetta stojący ma się rozumieć na trzech słoniach, wspierających swe nogi na zółwiu.
     Ot idealne warunki dla magii, magów i znakomita pożywka dla Fantasy. A właściwie dla modnego ostatnio nurtu fantasy-pół-żartem-pół-serio. A jakże. Mieliśmy już kilka ciekawych przykładów tego gatynku - ot chociażby "Jednym zaklęciem", "Katarem i magią" i powieść-rzekę (w znaczeniu wiezcny sequel) "Xanth". Teraz mamy Pratchetta. I jego Discworld. Niestety tasiemcowe opowieści mają jedną poważną wadę. Z odcinka na odcinek są coraz gorsze. Ta ułomność niestety wkradła się i na karty "Trzech Wiedźm". Aż trudno sobie wyobrazić, że pisał je ten sam autor co niezapomnianych "Kolorów Magii", czy "Morta". Bo trzy Wiedźmy to baśń. Nieomal czysta w swej formie, tylko że dużo dłuższa. Gdyby wuciąć z niej nawiązania do współczesności - prababki z powodzeniem mogłyby czytać ją na dobranoc swym wnukom. Nawet sto lat temu. Historyjka jest dosyć banalna. Było sobie królewstwo, rządzone przez nieco nijakiego króla. My wkraczamy w świat tego królestwa dokładnie w momencie, gdy zazdrosny (o władzę) książe pomaga w nieszczęsnym wypadku nadziania się króla na własny nóż. Intryga rozwija się - król zostaje przemieniony w ducha i uwięziony w murach zamku (i jego okolicach). Zbyt mały by władać królestwem syn - uratowany od śmierci dzięki wiernemu słudze, który wywozi dziecko i pozostawia u progu chaty jednej z wioskowych wiedźm. Te ostatnie przekazują małego potomka króla wędrownej trupie artystów, w której dziecko znajduje nowych rodziców. Zły książe zaczyna (ma się rozumieć) złe rządy. Ucisk chłopów i innych poddanych i te sprawy. No i zaczyna się... buntować przyroda. Przez znaczną część powieści "oglądamy" błąkającego się po zamku ducha króla, małego królewicza przyuczanego do zawodu aktora no i oczywiście trzy wiedźmy - niemal żywcem wyciągnięte z baśni. Ale wiedźmy przyjazne, składające (niczym dobre wróżki?) trzy dary dla małego królewicza... i ogólnie wtrącające się na każdym kroku do spraw królestwa. Jest i mała dawka miłosenj fabuły, parę intryg. Ale nie zdradzę szczegółów - wytrwałym dam szansę doczytania do jak zwykle szczęśliwego zakończenia. Cóż - chyba nie warto przebijać się tym razem przez 263 strony druku. Łatwo się było tego wszystkiego domyśleć. Bynajmniej, przeciwniekiem Discworldu nie jestem - niektóre tomy wręcz uwielbiam. Ale na "Trzech Wiedźmach" srodze się zawiodłem. Być może fakt ten powodują obszarny nieciągłości w galerii bohaterów tak nagminnie stosowane przez Pratchetta. Właściwie tylko zarys Świata Dysku i Śmierć... A więc Pratchettowi życzę wiekszej spójności, a czytelnikom - więcej Mortów.
    
    
     ... i dolinka z piramidkami.
    
     Tytuł: Piramidy
     Tytuł oryginału: Pyramids
     Autor: Terry Pratchett
     Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
     Wydawca: Prószyński i S-ka
     Rok: 1998
     L. stron: 266
     Cena: 17 zł
     Gatunek: Fantasy
    
     Tym razem na warsztat trafił Starożytny Egipt, tytułowe Piramidy, całe zastępy faraonów no i oczywiście nieśmiertelni kapłani. W Discwordzie bowiem znalazło się (niezbyt duże co prawda) miejsce na kontynuację egipskich tradycji, Mamy więc Piramidy. Niezbyt duże (bo kogo na to stać), zadłużone państwo i głównego bohatera - syna faraona, który właśnie ze względu na długi wyjeżdza do Ankh-Morpork by wyuczyć się zawodu skrytobójcy. Opis nauki i jej efektów w Gildii Skrytobójców to z resztą najlepszy fragment "Piramid". Potem zaczynają się problemy. I w krainie fararaonów... jak i w jakości samej powieści. W każdym razie faraon Djelibeybi ginie w niefortunnym wypadku a jego syn powraca do kraju ojca, by objąć władzę i wydać rozkaz wybudowania największej piramidy w hołdzie swemu ojcu... Tylko że z piramidami jest pewien probem - mają bardzo specyficzną, wręcz magiczną właściwość. Co przy rozmiarach budowanej piramidy (przepraszam - Piramidy) równa się katastrofie i wywraca do góry nogami porządek w Djelibeybi. Mało kto jest w stanie zapanować nad bałaganem w który wpędza brak jednego, szczytowego kamienia na piramidzie. Nawet długowieczny kapłan. Oczywiście rozwiązanie problemu nadchodzi. Nie bez znaczenia jest tu znajomość fachu skrytobójców (bynajmnie do inhumacji nie używana), niesamowita, matematyczna mądrość wielbłąda o wdzięcznym imieniu Ty Draniu i wiele innych czynników. W każdym razie "Piramidy" to znacznie ciekawsze czytadło od "Trzech Wiedźm". Jak dla mnie kulminacyjnym i najbardziej zabawnym momentem było drobne wydarzenie gdy do bram śmierci zawitało coś około tysiąca trzystu nieboszczyków. A Mort spokojnie rzekł "TO NIEZGODNE Z REGUŁAMI". Ale kogóż to tak naprawdę obchodzi? Z resztą - przeczytajcie sami. Na szczęście kolejność czytania tomiszcz Discworldu nie obowiązuje - ja ostatnio czytam od najnowszych do najstarszych...
    
    
     Discworld w polewie SF
    
     Tytuł: Dysk
     Tytuł oryginału: Strata
     Autor: Terry Pratchett
     Tłumaczenie: Jarosław Kotarski
     Wydawca: Rebis
     Rok: 1999
     L. stron: 212
     Cena: 20 zł
     Gatunek: SF
    
     Czy zastanawiało Was kiedyś, jak wyglądałby Discworld ubrany w kanona SF? Teraz już nie musicie się zastanawiać. Bo zrobił to za Was Pratchett. Wydana 1992 powieść "Warstwy Wszechświata", nakładem Almapressu doczekała się swojej nowej edycji pod tytułem "Dysk". Cóż... pierwsze tłumaczenie tytułu było nieco bardziej trafne, ale cóż zrobić - komercyjne podejście do sprawy, furora jaką zdobył Discworld zrobiły swoje. A więc mamy "Dysk". Pierwowzór Discworldu, z czasów gdy Pratchett parał się całkiem niezłą trzeba przyznać SF.
     Ludzkość przeżywa swój Złoty Wiek, albo też stoi u jego progu. Umie już formować planety od podstaw, ba - nawet wydłużać czas życia nieomal w nieskończoność. Tylko, że długowieczność kosztuje i to niemało. Właściwie tylko wybrańcy losu mogą sobie na to pozwolić. Akcja zaczyna się od słownej reprymendy złożonej na karb jednego z pracowników, budujących planety - który nie mógł się powstrzymać od wkomponowania w glebę szkieletu pacyfistycznego :) dinozaura. Potem jest jeszcze ciekawiej. Kin Arad - długowieczna, główna bohaterka spotyka kogoś kto dawno już nie powinien istnieć - członka wyprawy jednej z wysłanych na samobójczy lot sond Terminus. Nie dosyć, że opowiada on o istniejącym gdzieś w przestrzeni świecie całkowicie płaskim (hm.. brakuje tylko żółwia i słoni), to na dokładkę prezentuje gadżety zupełnie tajemnicze dla ówczesnych zdobzyczy technologicznych ludzkości. Kin decyduje się na podróż do świata-dysku. Nie wie jeszcze, że w podróży towarzyszyć jej będą przedstawiciele dwóch obcych ras, jednej bardziej krwiożerczej od drugiej. Wyprawa wyrusza i dociera do Discworldu, który okazuje się nieźle porąbaną konstrukcją. Dalej już tylko pasmo dobrej zabawy i rozrywki. Zakończenie doskonale nawiązuje do Almparessowych "Warst Wszechświat". Polecam. Aż szkoda, że nie ma kolejnego tomu Discworldu 'a la SF.
    
    
     Krwiste Majaczenia v.3.0
    
     Tytuł: Ksiega Krwi III
     Tytuł oryginału: Books of Blood volume 3
     Autor: Clive Barker
     Tłumaczenie: Jarosław Irzykowski
     Wydawca: Phantom Press Rok: 1991
     L. stron: 231
     Cena: 13500 starych zł
     Gatunek: Horror
    
     Barker raz ma wzloty, raz totalne upadki. W każdym razie lepiej wychodzi mu pisanie dużych powieści od opowiadań. Bo w jego powieściach znajdzie się troszeczkę miejsca dla treści, obok krwii i seksu. W opowiadaniach tej treści jakoś brak.
     Księga Krwi III to jeden z tomików opowiadan Barkera wydanych parę lat temu przez Phantom Press (to jeszcze za czasów gdy Phantom Press wraz z Amberem zalewali rynek tanimi i marnymi horrorami, w tym m. in. niesłynnego Guya N. Smitha). W tomiku - pięć opowiadań (no może 4 plus jedna mikropowieść).
     Na pierwszy ogień najdłuższy (rozmiarami) kawałek - "Syn Celuloidu". Opowieść o pewnym złoczyńcy, który w wyniku rany postrzałowej zmarł po wczołganiu sie za dawno nieodwiedzaną wnękę gdzieś za ekranem kinowym. Może i dobrze, że ołowiana kulka skróciła mu życie. I tak wkrótce umarłby na toczącą go chorobę. No i po pewnym czasie z tego choróbska toczącego gnijące ciało wyrasta coś, co zaczyna szaleć w kinie, odtwarzać sceny z filmów, by wabić swe ofiary seksem, a potem napawać się ich strachem i krwią. I to mniej więcje tyle.
     Drugi kawałek - "Król Trupiogłowy" to opowieść o przywalonej kamieniem istocie, którą pewien rolnik nieopatrznie uwalnia. Bardzo silnej, dużej, umięśnionej istocie, która charakteryzuje się trupiopodobną czaszką. Żywi sę tylko i wyłącznie ludzkim mięsem ceniąc sobie najbardziej miąsko dziecięce. Boi się tylko miesiączkujących kobiet... i... nie opowiem bo zdradziłbym zakończnie. W każdym razie - dużo krwi i mało sensu. Jak zwyklke u Barkera.
     Dalej mamy opowiadanko "Pornografia i całun", zupełnie niepotrzebnie nawiązujące do Całunu Turyńskiego. Takie sobie czytadełko o zamordowanym człowieku, który przeniósł swoją pośmiertną "duszę" w okrywający go całun, a potem uformował z niego własne ciało i poszedł na mały słodki odwet...
     Przedostatnie "Kozły Ofiarne" to krótkie opowiadanko o rozrywkowej załodze, która przybiła do brzegu nieznanej wyspy i posľła pewien rytułał, w którym za ofiarę służyły kozły. Dlatego też stali się częścią innego rytuału.
     Na zakończenie dosyć nudna opowieść zatytułowana "Cień człowieka". Główny bohater, sprzedajny homoseksualista dostaje w prezencie od jednego ze swoich klientów cień... tyle że marmurowy. Nuuuuudy.
     I to by było na tyle.
    
    
     Gdyby Blade Runner miał kolejny tom...
    
     Tytuł: Martwe Dziewczyny
     Tytuł oryginału: Dead Girls
     Autor: Richard Calder
     Tłumaczenie: Mirosław P. Jabłoński
     Wydawca: Zysk i S-ka
     Rok: 1998
     L. stron: 202
     Cena: 10 zł
     Gatunek: Hard SF
    
     Właściwie - zupełnie nie wiem dlaczego kupiłem tę książkę. Ani tytuł (Martwe Dziewczyny), ani wspołgrająca z nim okładka nie skugerują dobrej książki. A właściwie czytadło i to w najgorszym romansidłowym stylu. Reklamowa recenzja zamieszczona na spodniej części oprawy co prawda nic z hareqinem nie ma wspólnego, ale zdecydowanie do czytania nie zachęca. Cytuję:
     "Podróbki lalek, które nielegalnie produkowano na Dalekim Wschodzie, potajemnie zostały zarażone specjalnie wyhodowanym wirusem, po czym zarażały tych, którzy się nimi bawili, i czyniły ich impotentami.".
     Hm.. jak na razie tani erotyk sf. Dalsza strona okładkowej reklamy jest równie "atrakcyjna" i może czytelnika wielbiącego dobre SF skutecznie zniechęcić.
     W sumie przypuszczam że kupiłem "Martwe Dziewczyny" tylko dla nieco podobnie do Chandlerowskiego brzmiącego nazwiska i... ze względu na cenę. Bo na warszawszkich Koszyckach nie ma drogich książek. A... i pewnie dlatego że zaskoczyła mnie okłdka rodem z romansidła leżąca na dziale z SF i Fantasy. W każdym razie wróciłem do domu, wypakowałem z plecaka kilkanaście świeżo zakupionych powieści, własnym nawykiem ułożyłem je na stosik kierując się kryterium od-najgorszych-recenzji-do-najlepszych i zabrałem za czytanie "Martwych Dziewczyn". Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu książka już od pierwszych stron była wprost rewelacyjna. Właściwie z zapartym tchem przez następne kilka godzin przewracałem kartki pochłaniając treść, z jednej strony chcąć jak najszybciej poznać zakończenie, z drugiej - jak najdłużej cieszyć się czytaniem.
     Pomysł i klimat książki jest iście filmowy. Oscyluje gdzieś w klimatach Blade Runnera (nie mylić z powieścią tudzież niby-kontynuacją-filmu), Ghost In The Shell, Johnego Mnemonika, czasem wkrada się w niego Virtual Reality, czasem wręcz Dickowski nadrealizm. Pomysł na powieść, który na początku wydaje się banalny i płaski okazuje się majstersztykiem.
     Realia świata są mroczne. Od początku do końca powieści. Właściwie nie ma nic co napawałoby optymizmem. Główne dwie role przydzielono Ignacowi - zakochanemu w lalce młodzieńcowi, narratorowi powieści i Primaverze, wychodzowanej na bazie ludzkich genów lalce, a właściwie przekształconej ze dziewczyny w robota niewinnej ludzkiej istocie. Dlaczego? Bo pornokratyczne kartele walczyły ze sobą.
     Europa umiera w spazmach. Centrum epidemii lalek tkwi gdzieś w otoczonej zasiekami Wielkiej Brytanii. Nawet Azja, Daleki Wschód nie są wolne od zarazy. Jedynie USA wydaje się być czyste... do czasu.
     Plaga "lalek" a właściwie zakażenie pewnym, bardzo specyficznym wirusem znajdzuje dosyć dokłądne wytłumaczenie w powieści. Wirus atakował wszystkich mężczyzn, zdolnych do rzmnażania modyfikując ich plemnieki w taki sposób, iż ich początkowo zupełnie normalne potomstwo na pewnym etapie dorastania zamieniało się w lalki - sztuczne, zbudowane z polimerów, mikroporocesorów i stali istoty, bardziej przypominające wampirzyce z legend niż ludzi. I stanowiących zupełnie odmienną rasę. Twardą, odporną na ciosy (dzięki wyjątkowo twardej skórze, przesunięciu ośrodka myślenia z mózgu do matycy umiejscowionej w podbrzuszu) ale zewnętrznie piękną i niemal ludzką. Wirus w taki pośob reorganizował organiczną powłokę ciała by wykształcić w niej elementy sztuczne, wytworzyć fraktalną matryce i rzesze nanomaszyn, pudujących kolejne jeszcze mniejsze nanomaszyny... i tak aż do matrycy w której hardware mieszał się z software... a właściwie był tym samym poziomem abstrakcji. Na dodatek z bardzo specyficznym software działającym na zasadach wielokrotnych iteracju, fraktalnym software odtwrzajacych w kolejnych zagniezdzeniach coraz nizej struktury myślowe... tak jak nanomasyzny budowały coraz mniejszych potomków.
     Matryca lalek, zbudowanych na wzór... ni mniej niwięcej tylko sztucznych masyzn spełniających seksualne zachcianki mężczyzn kryły w sobie jeszcze jedną tajemnicę. Bardzo istotną z punktu widzenia całej powieści. Coś z pogranicza nowego świata, a VR.
     Podziw w powieści budzi niesamowita szczegółowoć w przedstawianiu otaczającego Ignaca świata. W jednym zdaniu tkwii tyle szczegółów, iż wielu grafomanów zdążyłoby z nich zrobić osbną powieść. I jeszcze jedno - ciągłe retrospekcje, w tym autor "Martwych Dziewczyn" prześciguje każdego pisarza.
     Zastanawiający jest fakt, iż podobnie jak wielu innych pisarzy horrorów, tak i tutaj Anglia połuążla za epicentrum katastrofy. Katastrofy, która nie wiadomo w jaki sposób się rozwinie. Tego niestety nie będziemy wiedzieć.
     Za to poznamy od podszewki świat Ignaca i Primavery. Świat w którym oboje są obcy, oboje ścigani przez władczynie pornokracji, Kito, Front Ludzki, czasem przez euklidesowe nanoboty niszczące fraktalny software. Wrzuceni w środek tygla i legend... o królowej lalek Tytanii, legendarnym doktorze Toxicophilousa - twórcy lalek zwanych Lilim.
     W tym zamieszaniu każdy miałby dość. Doskonale obrazuje to postać ojaca Ignaca, wiecznie marzącego o przeszłości, zamykającego się w Dreamscaperze by śnić sztuczne sny o hwale Anglii... by grać role bohaterów z kart prawdziwych, francuskojęzycznych książek.
     Świat lalek Lilim pełen jest fantazyjnych , technicznych gadżetów, poczynając od gynoidów - robotów projektowanych ku rozrywce ludzi, AI, gazet przedstawiających holograficzne sceny, wyposażonych w fragmenty czyjejś osobowości po to by mogły prowadzić nieskrępowaną rozmowę z czytelnikiem i tysięcy innych artefaktów, których nie sposób policzyć.
     I tak wydawałoby się po okładkowej recenzji - prymitywny pomysł nagle układa się w spójny obraz świata trawionego rakiem rozkładu. Świata, który rzeczywiście mógłby zaistnieć. Wyjątkowo plastycznego i obrazowego, przepełnionego nazwami znanych nam dziś firm...... które wniedalekiej przyszłości po prostu produkują nieco inne przedmioty.
     "Dead Girls" to znakomita opowieść. Skłaniająca do myślenia o przyszłości, o uczuciach, ale to także wizja pełna zagłady, pesymistyczna i dająca niewielkie nadzieje na happy end. I przykłąd na to jak zniszczyć dobrąksiążke fatalną okładką i jeszcze gorszą zapowiedzią.
    
    
     Statek, który był więzieniem
    
     Tytuł: Statek, który poszukiwał
     Tytuł oryginału: The Ship Who Shearched
     Autorzy: Anne McCaffrey, Mercedes Lackey
     Tłumaczenie: Andrzej Łukaszkiewicz
     Wydawca: Rebis
     Rok: 1995
     L. stron: 306
     Cena: nieznana Gatunek: SF
    
     McCaffrey to autorka kilku całkiem niezłych i poczytnych cyklów książkowych. Jednym z nich jest seria o Statkach (pisana wraz z Mercedes Lackey). I to nie byle jakich, tylko statkach Mózgowych, w których rolę centralnego komputera zamiast AI przejął ludzki mózg. Statek, który poszukiwał to trzeci (o ile się nie mylę zarazem ostatni) tom tej serii. Oprócz kilku akcentów nawiązujących do poprzednich tomów (np. pojawienie się Moiry) opowieść toczy się wokół zupełnie nowych bohaterów. Zaczynamy od spotkania z Tią - dzieckiem żyjącym niemal w zupełnym osamotnieniu, uczącym się dzieki pracy z AI i szperaniu w ogólnoświatowych bankach danych. Osamotnionym, bo umieszczonym w realiach niewielkej bazy osadzonej na pozbawionej atmosfery planecie. Rodzice Tii nie mogą poświęcać jej zbyt wiele czasu. Są archeologami prowadzącymi poszukiwania na tym skalistym krańcu wszechświata. Tia, nazbyt inteligentna jak na swój wiek postanawia pomóc w poszukiwaniach... i rzeczywiście odkrywa coś bardzo istotnego. Wysypisko śmieci, pozostawione przez EsKaysów, rasę od dawna znaną ludziom (tylko z wykopalisk). Za odkrycie, dziewczynka płaci straszliwą cenę. Zahibernowany w szczątkach wirus ożywa i atakuje układ nerowy. Dalsze losy Tii można przewidzieć. Po wielu perypetiach staje się mózgostatkiem i zaczyna pracować ze swoim mięśniowcem, Alexem. Przygody, odkrycia, ciężkie chwile - słowem dobrej klasy space opera. Warto się skusić.
    
    
     Agent góry
    
     Tytuł: Według Św. Malachiasza
     Autor: Marcin Wolski
     Wydawca: superNOWA
     Rok: 1999
     L. stron: 383
     Cena: 22 zł
     Gatunek: SF
    
     Pamiętacie Agenta Dołu? Znakomitą powieść Wolskiego, w której śledzimy losy pewnego Neo-szatana. Wolski widocznie próbował powtórzyć sukces tejże powieści, którą niegdyś czytaliśmy z zapartym tchem. Tym razem obserwujemy świat w przededniu armaggedonu, ale z zupełnie innego punktu widzenia. Bo główny bohater (a właściwie czwórka bohaterów; estradowiec, para nastolatków i emerytka) służy tym razem dobru, stawiając sobie za cel obronę świata przed ostateczną zagładą i pogrążeniem się w chosie. Cóż - przez znaczną część tej powieści rzucani jesteśmy z meijsca na miejsce, akcja pędzi w szalonym tempie, przyozdobiona metafizyką, kontaktami z zaświatami, pojedynkami gangów i agentów. Mocno przypomina Agenta Dołu, choć zdecydowanie nie jest tak dobra jak pierwowzór. Być może autorowi zabrakło pomysłów? Albo też dobro nie jets tak wdzięcznym tematem jak zło? Wiedzeni przez świat, w którym niebanalną rolę odgrywa przepowiednia Św Malachiasza zderzamy się z barwnymi postaciami, wyznawcami kultu pieniądza i voodoo... by na końcu przeczytać ociekające słodyczą zakończenie i... cóż nie zdradzę co, w każdym razie bardzo mocno się zawiodłem. Bo gdyby nie kiepskie zakończenie - ta powieść byłaby całkiem niezłym kawałkiem dobrego czytadła.
    
    
    

na górę