menu      strona główna      kontakt z redakcją




Copyright © Filip Maciuś, 1999

Filip Maciuś


    Mówią na mnie Filip Maciuś, ale tak naprawdę jestem elfem, mam na Imię Aazrane Eru Kuivienen Eldamar Nan-tathren Tol Galen Nenuial Nimfelos Kelebrindal Kirith Thoronath Lorindol Hisilome Meneltarma Nifredil Nimbrethil Laiquendi Lothlorien Laurelindorenan Narsilion Ninquelote Alqualonde.

    To moje pierwsze opublikowane opowiadanie.

    Jestem pisarzem, poetą, dramaturgiem, malarzem, rzeźbiarzem, kompozytorem, filozofem, samozwańczym duszpasterzem, apostołem, paladynem i konikiem z dmuchawca. Mam dwadzieścia pięć lat, trzy lata i sto milionów. Od wielu lat z powodzeniem choruję na Schizofrenię Prostą - a jednak to najrzadszy gatunek schizofrenii.

    Prócz wymienionych zajęć, bardzo lubię patrzeć, mówić, słuchać, dotykać, oddychać, podrzucać, łapać, machać, jeść, pić, wąchać, chodzić, biegać, skakać, klęczeć, rysować patykiem w kałuży, gryźć ziemię, muskać gałązki przydrożnych drzew, strzelać z ligustra, kopać puszkę od piwa, puszczać samolociki z powoju, siedzieć obok kierowcy, strącać sople, robić ślady na śniegu i piasku, lizać drogę, prztykać pestkami wiśni, rozwijać kłębki, głaskać się po biednej główce i tak dalej. To bardzo pięknie być wariatem, bo wtedy na świecie jest pełno rzeczy, co przynoszą wielką radość, a jak ktoś nie jest, to mu obojętnie.

    Chcę wydać jakąś fajną książkę i filozofię, którą już zrobiłem, są w niej odpowiedzi na wszystkie najważniejsze pytania ludzkości, bo potrzebuję pieniędzy, żeby wyrwać Galadrielę z tego chlewa, bo ją bardzo miłuję i chciałbym ją pojąć.



Creme Forever


    Kiedy poczuła pierwsze, delikatne jeszcze skurcze, ze strachem obrzuciła wzrokiem chatę i już w zupełnej panice zorientowała się, że prócz niej nikogo tu nie ma. Wnętrze spoczywało w łagodnym półmroku, przez uchylone okno dostawało się do środka niewiele światła, w kątach gromadził się i tłumił kształty gęsty cień. o ścianę opierały się niekształtne bryły, worki z ziemniakami, przygotowane na zimę, nie zniesione jeszcze do schowka; od podmuchu, co dochodził przez okienną szparę, pod sufitem prawie niedostrzegalnie kołysały się pęki ziół, na środku klepiska tlił się ogień, bo zima była tuż, tuż i chłody zaczynały obejmować krainę; na wysokiej ławie po drugiej stronie izby garnki czekały na obiad - lecz nadal nie było tu nikogo.
    Wiedziała, że sama nie da sobie rady. Ze swoją drobną budową niezbyt dobrze radziła sobie z najważniejszym obowiązkiem kobiet. Choć dotąd udało się jej urodzić już kilkoro i nigdy za długo po tym nie chorowała, nigdy też nie zagroziło jej poważne niebezpieczeństwo, lecz za każdym razem musiała jej towarzyszyć jakaś stara, doświadczona kobieta.
    Będzie się bała. Gdy zaczynał się ból, traciła całkiem głowę, rzucała się jak ryba w sieci i kilku ludzi musiało jej pilnować, żeby nie zrobiła krzywdy dziecku i sobie; trzymali ją za wszystko, za co się dało i wsadzali kij między zęby, i ktoś krzyczał, przyj, wstrzymaj, oddychaj, ale przecież nie była w stanie robić tego wszystkiego, w ogóle nic nie mogła, cierpiała tylko. Dziwiła się, jak inne kobiety umiały spełniać te śmieszne polecenia, może mniej je bolało? w każdym razie nigdy nie potrafiła zrozumieć, jak otaczający ją ludzie w końcu jednak sprawiali, by wypadła z jej brzucha ta mała, oślizła istota, zanosząca się płaczem już ze swej własnej boleści.
    W wiosce przy takich okazjach często zdarzały się niespodzianki. o wiele częściej, niż gdzie indziej, jak twierdziła pewna stara kobieta, która nie urodziła się tutaj. Podobno skutkiem złego powietrza trafiało się dużo niemowląt, co nie leżały w brzuchu jak powinny, pępowina owijała im się wokół szyi, pchały się na świat tyłem do przodu, wielkie i słabowite.
    Gdzie oni wszyscy poszli? Dlaczego nikt jej nie pilnował? Dlaczego ją zostawili? Dlaczego zapomnieli o niej?
    Nie, nie można zrzucać winy na innych. Nie mogli wiedzieć, że to nadejdzie dzisiaj, przecież zawsze się spóźniała albo spieszyła; raz nawet wyskoczyła półtora miesiąca za wcześnie. Bardzo się o nią troszczyli, i mimo że mrozy jeszcze tak naprawdę nie nadeszły, zostawili ją ubraną ciepło i wygodnie, wprawdzie nie zamknęli okna... no tak, przecież sama chciała, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza, bo w chacie było bardzo gorąco i duszno, a to jej grube ubranie, i choć nie mieli wiele pieniędzy, skóry otulające ciało były rozkosznie miękkie, a wierzchnie okrycie składało się z obszernych płatów, nic nie ograniczało jej ruchów i gdyby teraz weszła na szczyt wioskowej górki, gdzie wiał najsilniejszy wiatr, pewnie też wcale by nie zmarzła.
    Tak, mogła iść, gdzie tylko chciała, ale nie teraz. Gdyby wyszła na dwór, by zapukać do jakichś drzwi, i naszłoby ją w połowie drogi, na tym okropnym mrozie...
    Ale ona wiedziała. Nie miała całkowitej pewności, lecz jakieś przedziwne uczucie, że to nadejdzie właśnie dzisiaj. Nie mogła nikomu o tym powiedzieć - nie, żeby nie uwierzyli, bo przecież nie zignorowaliby jej słów, nawet gdyby nie zrozumieli, zostaliby z nią choćby dlatego, żeby nie zrobić jej przykrości. Po prostu wstydziła im się przyznać do tego uczucia, które było tak intymne i przepastne, do tego szeptu z głębi, co szeptał tylko do jej ucha, tylko dla niej teraz przeznaczony. Nie zatrzymała ich, gdy wyszli z chaty w swoich codziennych sprawach, potem otworzyła starą, zakurzoną skrzynię w kącie i włożyła kolczyki, obręcze, kokardy, wstążki, koraliki i pierścień, by jak najpiękniej przywitać gościa, co przybędzie na ten padół, by godnie spotkać jego rozpacz, wyrwanego bezwolnie ze ślicznej, spokojnej krainy daleko stąd.
    To dobrze, że ich nie ma, pomyślała, przy nich nie mogłaby ładnie wyglądać, bo nie zrozumieliby i nie chcieli zrobić jej przykrości. Nie ma ich, uśmiechnęła się i spodobała jej się własna radość, która może potem zmniejszy jej ból i wszystko będzie dobrze. a ból przepłynął znowu, lekki jeszcze, i przypomniała sobie dawne lata, gdy często się tak ubierała, była jeszcze młodą dziewczyną o czerwonych, bardzo długich i pięknych włosach i marzyła, że kiedyś zostanie czarownicą. Choć wszyscy mówili, że to włosy przewróciły jej w głowie, ona wiedziała, że jest inaczej. Wiedziała, że marzy naprawdę.
    Teraz rozumiała to dobrze: nie miała wtedy zielonego pojęcia, co to znaczy czarownica. Nie wiedziała wcale, czym się czarownice zajmują i jakich używają sposobów, miała jednak pewność, że być czarownicą to robić niezwykłe rzeczy, być piękną, zawsze młodą i mieć jakiegoś baśniowego zwierzaka. Ona byłaby już szczęśliwa, gdyby miała zwykłego niedźwiedzia. Powinien tylko choć trochę umieć latać.
    Jednak nie wątpiła, że za chwilę i tak zacznie krzyczeć, lecz marzenie, które zjawiło się w niej, nie pozwalało jej krzyknąć przedtem. Ani chwili wcześniej, ani chwili później, pomyślała. Wtedy przybiegną, bo na pewno usłyszą jej głos, o tak. a może jednak poradzi sobie bez ich pomocy?
    Pamiętała swój największy kłopot - nikt nie mógł nic jej powiedzieć o tym, jak stać się czarownicą. Gdy była jeszcze całkiem małą dziewczynką, myślała wtedy, że wystarczy robić różne sztuczki z chłopakami, ale prędko dała sobie z tym spokój, bo nie tylko nie zaczęli się do niej odnosić z większym szacunkiem, a wręcz przeciwnie - traktowali ją tak samo jak te inne dziewczyny, co puszczały się z każdym, gdzie tylko można, jakby była jedną z nich, choć robiły to byle jak i bez jej zapału. Ona była pomysłowa i wkładała w to serce, bo wiedziała o tym, że gdy chce się zostać czarownicą, trzeba iść na całego. (Wprawdzie najpierw sądziła, że jest na dobrej drodze, bo wydawali z siebie przeróżne dziwne, całkiem nieludzkie dźwięki, lecz nigdy nie udało się do końca - raz myślała już, że zaraz, zaraz chłopak zmieni się w żabę, lecz w końcu tylko zwymiotował zielonym śluzem, a ona nie miała już siły.)
    Stare kobiety, mimo że ich opowieści aż roiły się od czarownic, milczały na to pytanie.
    - Po co ci być czarownicą, dziecino? - dziwiły się najwyżej.
     Jedna starucha, prawie ślepa i bardzo brzydka, której zawsze się trochę bała, powiedziała jej wprost:
    - Starczą ci bajki.
    Bajki! Gdyby teraz była czarownicą, dość byłoby machnąć różdżką, a to małe, drżące stworzonko zniknęło by z jej brzucha i pojawiło się czarodziejskim sposobem przed jej oczami, unosząc się nad ziemią w mgiełce iskierek. Właściwie można by nawet użyć różdżki, zamiast robić to ze starym Ogonem... choć nie, jednak jej stary Ogon miał swoje zalety, był miły, ciepły, ciężki i wystraszony, i mimo że różdżka, jak palec, pozwoliłaby jej na własny, prywatny rytm, to...
    O rety, co za bzdury chodzą jej po głowie! To wszystko na pewno ze strachu, pomyślała. Nie może teraz stąd uciekać. Musi zostać i pomóc tej dziwnej istocie. Może to wcale nie będzie takie straszne? Nieraz już rodziła, a za każdym następnym razem wcale nie było łatwiej, jednak teraz... Nie mogła powiedzieć dlaczego, ale teraz było jakoś inaczej.
    To naprawdę mogło być dobre, że jest sama. Zawsze ze wstydem słuchała historyjek o tym, co wyczyniała na stole, jak trudno było ją okiełznać, przez parę dni nie mogła dojść do siebie, gdy Ogon rzekł jej, co usłyszał przy piwie, jak mężczyźni opowiadali sobie o jej krzykach, i jeszcze się przechwalali, że po tym lepiej radzili sobie ze swymi kobietami. Wzdrygnęła się na wspomnienie, jak mocno ją trzymali, na pewno też odczuwali przy tym jakąś przyjemność.
    Oo, znowu zabolało! Kiedyś nigdy by nie pomyślała, że może mieć dzieci. Nie wyobrażała sobie, żeby prawdziwa czarownica miała w domu gromadę bachorów, co wrzeszczą bez powodu, brudzą wszystko, tłuką, co im się nawinie, nie chcą spać i niestety mają ją gdzieś, troszczą się tylko o własne potrzeby, za całe swoje okrucieństwo podsuwając jej pucołowate buzie i wyłupiaste oczy. Właśnie dlatego spodobał jej się pewien czarodziej, którego kiedyś, gdzieś udało się jej spotkać. Tak, potęga jego czarów była imponująca, lecz w końcu może najważniejsze okazało co innego - jego wygląd.
    Miał na imię Lleledlemlleseddeljoless (pozwalał jej mówić na siebie Llel) i był wielkim magiem nader mizernej postury: krótkie nóżki i długie ręce przyczepione do tułowia jak kiełbaska, a nad tym wszystkim na szyi ze sprężyny tkwiła głowa, przedziwna, ogromna głowa w kształcie jaja, o malutkiej twarzy z dziwnymi oczami i grubym dziobem. Myśl o dzieciach zrodzonych z tak szkaradnym stworem zdawała się jej po prostu niedorzeczna i to pewnie dlatego od razu niesłychanie przypadł jej do gustu.
    Właśnie przez jego paskudny wygląd sypiała z nim, zaś gdy go pytała, zawsze mówił jej z uśmiechem, że nie robi mu to żadnej różnicy, więc nie ma czym się przejmować. Zresztą Llel zawsze był miły, dobrze wychowany i dworny dla dam (starał się być uprzejmy, na ile się dało, nawet dla tych, które w swej pracowni wynajętej w Piekle przerabiał na zaklęcia). Oczywiście miał swoje męskie przywary i tajemnice, których nie rozumiała, jednak wcale jej nie obchodziły i dlatego wszystko układało im się bez kłopotów.
    Miał tylko jedną obsesję. Mówił o tym często i nieraz w całkiem niespodziewanych chwilach i miejscach, więc wnioskowała, że to naprawdę stale siedzi w jego niekształtnym łbie, nigdy go nie opuszcza. w końcu nawet sama zaczęła się tym przejmować, że zawsze mówił o śmierci.
    - Boję się - szeptał i opierał głowę na jej wyniosłej piersi.
    - Ależ, o Llelu - zdziwiła się, gdy usłyszała to po raz pierwszy - azali wielki czarnoksiężnik nie jest wieczny?
    - Nie jestem wieczny - odrzekł - lecz tylko nieśmiertelny.
    - Jaka to różnica?
    - Tam i tutaj czas podobnym się zdaje - jego cichy głos dochodził ją od dołu, szemrał i szurał, przepełniony strachem - lecz jest czas w nieśmiertelności, że wszystkie przebyte lata nagle mniejsze się stają niż moment, nie znaczą nic, a imię tego jest Śmierć. Albowiem nieśmiertelność to Śmierć i Życie, przeciwnie niż wieczność...
    - a potem jest pustka? - zapytała.
    - Nie.
    - Nic nie rozumiem.
    - Bo jesteś kobietą - oznajmił. - Nie rozumiesz, lecz wiesz. Zaś są na świecie rzeczy niewiadome.
    - Och, wielki Llelu, nie zasmucaj swych myśli - powiedziała, łagodnie drapiąc go po jajowatym łbie. - Na pewno da się coś zrobić. Znasz straszliwe czary, a potrafisz ukuć i nowe. z pewnością ofiara...
    - Tak, ofiara - przerwał jej. - Ale tu nie starczy byle kurczak, ni stado wrzeszczących dziewic. To musi być naprawdę potężne, prawdziwe.
    - Czyli?
    - Cóż, nic nie przychodzi mi na myśl... Coś wielkiego... coś podobnego do mnie? Inny mag może? Lecz nigdzie w świecie nie ma takiego, co dorównałby mi mocą, albowiem jestem prawie wszechpotężny.
    - Więc może jest ktoś całkiem...
    - Co za bzdura - fuknął, ale zaraz uśmiechnął się lekko.
    - No, udało ci się mnie rozbawić!
    - Może to właśnie twa potęga jest kluczem - nagle wpadła na pomysł.
    - Słucham?
    - Ktoś tak możny jak ty musi mieć swego wroga - wyjaśniła, bardzo zadowolona z siebie.
    - No tak - westchnął w zamyśleniu.
    Myśl, że kiełbaska z jajem na sprężynie może lękać się śmierci, była dla niej dość zabawna. Nawet mimo to, że Llel był naprawdę niezwykłym magiem. Jego moc zdumiewała. a co takiego widziała w Ogenie?
    Właściwie nie mogła sobie przypomnieć, cóż szczególnego w nim zobaczyła. Chyba to, że się na nią patrzył. Prosto w jej oczy. To nie mogło być całkiem zwyczajne, prosty chłopak z wioski, co nie umie czytać i nawet z trudem się wysławia, a patrzy prosto w oczy. Był miłym chłopcem, trochę nieśmiałym, trochę od niej młodszym i gdy ujrzała go po raz pierwszy, stało się dla niej jakoś oczywiste, że można go bliżej poznać.
    No, właściwie to wcale nie był pierwszy raz, kiedy go zobaczyła. Urodził się w wiosce jak ona, mieszkał tu cały czas, spotykali się często jako dzieci. Wtedy nie różnił się dla niej od innych. Tak samo jak inne chłopaki ganiał za dziewczynami, z nią też się przespał. Ale chyba czasami jest tak, że widzi się kogoś, kogo się zna już od dawna, i nagle zauważa się w nim jakąś cechę, której przedtem się nie zauważało, i nagle wszystko wygląda inaczej, i trzeba się zdziwić, jak to możliwe, że dotąd nie widziało się nic, a potem postarać się zbliżyć do niego, bo widzi się, że coś może przepaść, że wszystko może pozostać jak dawniej. Tak, Ogen był naprawdę miłym chłopcem, któremu na niej zależało, kochał ją na swój sposób i lubił, czuł się z nią szczęśliwy i dałby jej wszystko, co mógł. Ale to nie był Llel.
    Tym razem zabolało już mocno.
    - a jeśli się nie uda... - zapytała go pewnego dnia - czy zapiszesz mi w spadku Zamek?
    - Co?! - wykrzyknął.
    - Jak to co? Oczywiście twój wspaniały Zamek, którego Wieżyce dotykają nieba, a Lochy sięgają do korzeni świata. Masz przecie w nim obszerne Sale Krzyku i pokrętne Korytarze Jęku, strzeliste Okna Tęsknoty i ogromne Okna Zwątpienia, jak też wiele Drzwi Oczekiwania, zamkniętych na klucz, i Drzwi Smutku, co otwarte donikąd nie prowadzą, Schody Nadziei, urywające się w powietrzu, Ściany Pożądania, Podłogi Namiętne i Sufity Odwróconych Mórz, Kąty Strachu i Koszmarne Szafy, jakoż Piwnice Śmierci, Która Nie Przychodzi - mówiła, kołysząc stopą w powietrzu, a jednocześnie wachlując dłonią wspaniały, prawie obnażony biust, wstrząsając włosami, przymykając oczy i oblizując wargi. - Do tego główna pracownia, wynajęta w Piekle. Przecież sam wiesz najlepiej, jak trudno wynająć tam pokój.
    Ale on uciekł i potem w ogóle nie chciał o tym słyszeć.
    - Jak możesz myśleć o tym przeklętym miejscu! - wykrzykiwał. - w ogóle nie mów mi o śmierci, nigdy więcej! - ślinił się w pasji. - Jak już, to rozwalę tę norę w drzazgi, w proch, w pył!
    Przepełniona myślami, wpatrywała się bezwiednie w okno, w ten maleńki skrawek błękitu wciśnięty między okiennice, jak pióro rajskiego ptaka, co promieniowało pogodą i spokojem, póki nie wiadomo jak zmieniło się w niebieski nóż, zimniejszy od lodu, co poraził jej oczy, wszystko zaćmiło się, jakby wcześniej spadł śnieg, wielka biała kurzawa, a potem całkiem szara, przestała widzieć cokolwiek i osunęła się bezwładnie w dół.
    Jej ciało chciało przechylić się w tył i rąbnęła głową w twardą ścianę. Uderzenie otrzeźwiło ją. Siedziała jeszcze nieprzytomna, z otwartymi oczami, lecz odzyskała pełnię zmysłów dość szybko. Od razu pojęła, że tylko przypadkiem udało się uniknąć nieszczęścia - teraz nie czuła żadnego bólu, nic się pewnie nie stało, ale gdyby upadła na podłogę? Zadrżała chyba z zimna, i poczuła zmarznięty pot przyklejony do ciała, pod grubą warstwą skór. Nagle ogarnęła ją panika na myśl, że tylko dlatego miała tamto poczucie, że lepiej sama sobie poradzi, bo nie zdawała sobie sprawy z bólu, co przyjdzie, zapomniała o tym, jak może być wielki. Zadrżała jeszcze mocniej, bo zrozumiała, że to prawda.
    A jednak wiedziała, że w rzeczywistości powodują nią wrażenia, przepływające jak fale, co dzieje się zawsze, gdy ktoś przebywa w wielkim napięciu. Myśli sprzeciwiają się sobie, to będą ją pocieszać, to przerażać i zawsze będzie pewna, że właśnie ta myśl jest prawdziwa, bo nie może być inaczej. w końcu nie wiedziała, co będzie i to chyba było najgorsze. Lepiej teraz o tym zapomnieć, pomyślała, jeszcze mogę zapomnieć, jeszcze nie czas i wtedy, jak ostrzeżenie, znów poczuła to i skurczyła się, mocno zacisnęła zęby.
    Tak słodko było wrócić pamięcią do tego, jak szybko odzyskała szczęście po utracie Llela. Choć był naprawdę sympatyczny, jednak jak na kogoś, kto stoi po Czarnej Stronie i ma tak nieforemne, obrzydliwe kształty, był przerażająco nudny. w ciągu godziny potrafił własnoręcznie obedrzeć ze skóry dwadzieścia dziewic, lecz robił to w jakiś zupełnie nieciekawy sposób, choć nie mogła tego sobie wytłumaczyć, to jednak wcale na nią nie działał i gdy siedziała na tronie przyglądając się mu, nawet krzyki kobiet nie brzmiały właściwie w jej uszach i zamiast dostarczać rozrywki, męczyły ją tylko, wkładała sobie zatyczki do uszu i ze zrezygnowaną ironią odwracała klepsydrę do gotowania jajek.
    Ten drugi to zupełnie co innego. Miał na imię Sarles i był płomieniem, który spala miękko. Stał po Zielonej Stronie, a wszystko przy nim było głębokie, czyste i pierwsze. Któregoś dnia usłyszał o tamtym.
    - Jak ma na imię? - zapytał.
    - Lleledlemlleseddeljoless - powiedziała.
    - Ładne imię - uśmiechnął się Sarles. - To mój największy wróg.
    - Przecież słyszysz o nim pierwszy raz!
    - Nie zrozumiesz tego, ukochana - uśmiechnął się znowu, tak pięknie, że wewnętrzne światło rozjaśniło źródło, a śpiew słowików wzniósł się na wysokości.
    Od tego dnia wiele lat przygotowywał czar, a ona stała u jego boku, dając mu siłę i nadzieję. Gdy czar był gotów, dwaj wrogowie spotkali się na wąskiej przełęczy nad jedną z bezdennych przepaści Gór Niddrath, i to czar Sarlesa zwyciężył, ponieważ z nim była. Jednak w tamtej chwili odmieniła naturę magii, a płomień wybuchnął i zgasł na zawsze.
    - Więc jesteś wieczny - przemówiła do Llela ponad otchłanią.
    On milczał długo. a gdy się odezwał, zadrżała, bo głos jego prawie wypełnił bezmierną czeluść.
    - Kobieto - rzekł. - Cóżeś ty uczyniła?
    - Co? - spytała całkiem zaskoczona.
    - Jestem martwy.
    - Jesteś wieczny - szepnęła.
    - Tak. Jestem martwy.
    Znów milczał, a potem odezwał się głosem powolnym, ciężkim jak góra:
    - Zachwyt nad życiem to strach przed śmiercią właśnie. Zdarzenia, wspomnienia, uczucia radują nas dlatego, że wiemy dobrze, iż mamy je utracić. Ty odebrałaś mi śmierć, więc odebrałaś mi życie. Życie i śmierć - to nie jest na darmo. Jedno się łączy z drugim nierozdzielnie.
    - Nie rozumiem - rzekła.
    - Jesteś kobietą - oznajmił - zaś ta materia jest szaleństwem. Zaiste, obłęd należy do mężczyzn.
    - Uratowałaś mnie i zabiłaś, więc przeklinam cię i błogosławię. Stracisz to, czego nie miałaś i zyskasz to, co już było w tobie. Albo odwrotnie. Wiedz, że co mówię, na pewno się sprawdzi.
    A potem odwrócił się i odszedł wąską dróżką nad czarną głębią, tak bardzo mały i śmieszny.
    Dostrzegała teraz całe mnóstwo szczegółów, na które nigdy przedtem nie zwracała uwagi. Przedmioty pozostawały w półmroku, co wciąż się zagęszczał, jednak ona widziała wszystko wyraźnie, coraz wyraźniej, jakby z każdą chwilą wyostrzał się jej wzrok. Zauważała kurz na ławie, od którego światło odbijało się inaczej. Przy stołowej nodze, przy mysiej dziurce zobaczyła kilka ziarenek zboża - więc dzieci wciąż próbowały karmić myszki! Widziała ciemne rysy, pęknięcia na powierzchni glinianych garnków po drugiej stronie chaty, przedziwnie głębokie i czarne. Widziała nierówność na podłodze, na której kiedyś pośliznął się Ogon, a potem nigdy nie udało się jej odnaleźć. Mimo półmroku, wszystko było nader wyraziste, aż zamknęła oczy, przestraszona niezwykłą ostrością własnego widzenia. Czy to były jakieś czary? Lecz przecież tak naprawdę nie była czarownicą, mimo kilku wspomnień.
    No właśnie, wspomnienia. Czy nie były dziwne?
    Dlaczego mały, okrutny czarnoksiężnik wybrał właśnie ją, zwykłą dziewczynę z wioski? Czy widział w niej coś specjalnego? Na pewno na świecie było mnóstwo innych, wiele piękniejszych czy brzydszych od niej, mniej i bardziej winnych, lepiej reagujących na ból.
    Lustro. Musi popatrzeć do lustra.
    Spróbowała oderwać głowę od ściany. Wkrótce jej się udało - teraz trzeba się wyprostować, co było o wiele trudniejsze. Dobrze. a teraz wstać. Jak trudno jest wstać, gdy się siedzi! Lecz jednak trzeba. Trzeba się skupić, zebrać wszystkie siły. a teraz podejść do lustra.
    Nie zrobił z niej ofiary, niewolnicy, nawet nałożnicy, ale towarzyszkę życia. Traktował ją z poważaniem, jednak tak samo poważał te kobiety, które obdzierał, rozrzynał, nabijał, rozciągał, rozgniatał czy nadziewał... Lecz jego szacunek wobec niej nie był litością, w każdym razie nie tylko litością. Uważał ją za kobietę, za istotę równą sobie.
    Po drodze można się opierać o worki z kartoflami, a potem o beczkę z kapustą, bo ściana zrobiła się bardzo śliska. z każdym kolejnym workiem jej twarz nabierała większego blasku, dopiero przy kapuście stało się jasne, że się poci, pot zaczął zalewać jej oczy, ale wtedy już wieszała się na beczce, do lustra brakowało tylko kilku kroków, i gdyby nic jej nie przeszkodziło...
    Lubiła go i pomagała mu w pracy, a przecież to nie było takie proste. Jak ona, zwykła wieśniaczka, była do tego zdolna? Skąd miała tę wiedzę? a potem, gdy rzuciła go, kmiotka tak od razu znalazła sobie drugiego czarodzieja ogromnej siły, a potem, nad niezgłębioną przepaścią, odmieniła magię.
    Ale beczka koniecznie chciała ją zatrzymać. Co nowego? Jak idzie? a może trochę kiszonej kapusty? a może wróci na stołek, a tam już jakoś krzyknie? Dobrze, już dobrze. Nie miała siły, by zaprotestować, by walczyć z beczką, która trzymała ją w żelaznym uścisku, choć to jej ramiona obejmowały drewno. Jakże łatwo było teraz upaść, pomyślała i nagły przypływ wściekłości aż odrzucił ją od baryłki, stopy zatańczyły na podłodze, ale zaraz stanęła prosto i na całkiem sztywnych nogach dotarła do lustra.
    Z trudem przetarła oczy zalane potem i westchnęła cicho, gdy ból przyszedł znów, i westchnęła jeszcze raz, gdy nie odchodził. Wcale nie dostrzegała twarzy, zaledwie jakąś jasną, mętną plamę. Jej włosy spłowiały i miały teraz barwę słomy. Czy mogły zblednąć aż tak? Te kilka kroków okropnie wyczerpało ją całą, oddychała ciężko, jej oczy bardzo powoli odzyskiwały zdolność widzenia, a ból nie opuszczał jej, kurczył się i rozprężał, oddychał wraz z nią. Jak bardzo twarz widziana w lustrze różni się od oglądanej w kałuży! Otarła pot zalewający oczy. Tak dawno nie patrzyła na siebie w lustrze. Właściwie nie pamiętała, skąd w ubogiej chacie wzięło coś tak cennego. Nikt w wiosce nie miał lustra. Przyjrzała się lepiej jego kryształowej powierzchni, dotknęła ram z gładkiego, nieznanego tworzywa, rzeźbionych we wzory, których jej niezdarne palce nie mogły odczytać i nie mogła zrozumieć, dlaczego, przecież to było łatwe, takie łatwe! Mrugając od potu, co lał się ciągle, znów podniosła wzrok. Jej twarz była niezwykła, wielkie oczy spoglądały ze zdziwioną zadumą. Co w ogóle robiła w tej wiosce? Tak, oczywiście powinna tu być. Ale coś działo się nie tak. Milczała, gdy ból malał i rósł, rozrywając ją od środka. Dlaczego te oczy, te wielkie, czerwone oczy, pełne mądrości, czemu patrzyły teraz z nienawiścią, której ogromu sama nie mogła pojąć, spojrzała uważnie, rozpaczliwie wbiła w nie wzrok i zobaczyła głębię, ciemność nieodgadnioną, dawną. Nagle strach podszedł jej do gardła, jej wzrok zaćmił się, w powietrzu zjawiły się białe błyski, znów zaczął padać śnieg, świat stawał się niewyraźny, coraz bardziej zamglony.
    Nikt jej nie widział, gdy odchodziła od lustra, inną drogą, na coraz bardziej chwiejących się nogach, jak garnki, jeden po drugim, spadały jej śladem ze stołu, błyskając przez chwilę jaskrawo w smudze światła z otwartego na oścież okna i na podłodze zamieniały się w skorupy, ciągle pozostając w smudze światła. Potem jednak weszła w cień i już nikt nie mógłby zobaczyć, jak pada na ziemię, bardziej bezgłośnie niż garnki, na kolana, potem na łokcie, na twarz i wszystko razem na bok, plecami do okna, stwarzając jeszcze bardziej cienisty cień, a to, co mimo wszystkich skór znalazło drogę na zewnątrz prawie natychmiast, wcale nie wyszło z cienia, bo także po tej stronie chaty stał, postawiony tu pewnie przez niedopatrzenie, jeden worek kartofli.
    - Co to było? - spytała ściana ciemności.
    - Worek kartofli - odrzekł maleńki owad o złotych oczach.
    - Bardzo nieładnie, bardzo groźnie! - zawołała ciemność.
    Były to dwie ulotne, smukłe istoty, służki czarownicy, które przybyły teraz w to miejsce, przywołane znakiem, i teraz przyglądały się w zdumieniu temu, co leżało na kamiennej podłodze w ogromnej komnacie o oknach szeroko otwartych, na samym wierzchołku Zamku.
    - Jedno z nich jest martwe.
    - Jedno nie jest żywe.
    - Jedno jest demonem.
    - Jedno nie jest człowiekiem.
    - Jedno jest chłopcem.
    - Jedno jest dziewczynką.
    - Wyrzućmy to do dołka, jak zwykle...
    - Ty wyrzuć!
    - Ja się boję.
    - Tam jest strasznie.
    - Tak, szczególnie po ostatnim śnie.
    - Och, ile tam już snów?
    - Setki.
    - Tysiące.
    - Miliardy.
    - Gwiazdy.
    - To kłębi się, miesza, przepoczwarza.
    - To wrze, przetapia się, narasta.
    - Lepiej zostawmy to tutaj.
    - Może ona zechce to mieć.
    - Wiesz, to naprawdę wygląda inaczej.
    - Ma na Imię Aazrane.
    - Ma na Imię Eru.
    - Należy do tamtej kobiety.
    - Należy do niej.
    - Stworzyła ją.
    - Przyśniła ją.
    - Zabiła ją.
    - Zbudziła się.
    - Tym razem maseczka zniknęła bardzo szybko.
    - Dziwnie szybko.
    - Nałoży nową.
    - Llel nigdy nie doceniał kosmetyków.
    - Jest mężczyzną.
    - Po prostu odszedł. Zamek przestał go już obchodzić, jak cokolwiek innego.
    - Ach, Llel był dobrym Panem, nie jak ona.
    - Ona jest dobra.
    - Na ile to możliwe.
    - Gdy jest się Panią.
    - Gdy jest się wieczną.
    - To labirynt bez ścian, z którego nie można się wydostać, to więzienie bez krat i strażników, z którego nie sposób zbiec, to kazamaty, gdzie cierpieniu odebrano cierpienie i śliczne ogrody, gdzie ptaki pełzają po ziemi, a w suchej trawie popielne rośnie kwiecie. To drzewa bezlistne i unoszące się kamienie, widzenie, co nie widzi i puste słowa, dobro bez serca i nienawiść bez nadziei, szatan bez sensu i Bóg, spętany wszechmocą.
    - Przeto płacz, bracie mój, gdy przesunie się śmiertelny cień, zabierając Ją z twych objęć, choć nie rozluźniasz uścisku, niechaj twe rany ukoją i zaognią łzy, bo nie jest to rzecz naturalna dla nikogo prócz szaleńców szarych jak proch, co strach czują największy i nieświadomy przed pustką, jak kropla wody lęka się jeziora, szaleńców z nicości stworzonych, obudowujących swą nicość pancerzem pudełek - lecz gdyś jest szaleńcem-smokiem o niepokonanych skrzydłach, co pieje jak kogut, klaszcze i fruwa na środku ulicy, dotyka liści przydrożnych drzew i patrzy na niebo, które na niego patrzy, gdyś jest szaleńcem, który myśli i marzy - płacz, płacz i płacz po trzykroć, zalewaj się łzami, rycz z bólu jak zwierzę, bij ściany pięściami i głową, rozdrapuj ziemię z wielkiego cierpienia, że możesz kopać, tarzać się, charczeć, rwać włosy, dławić się językiem, pluć krwią - bo Ona zasypia, bo Ona się budzi.


menu      strona główna      kontakt z redakcją