menu      strona główna      kontakt z redakcją




Copyright © by Grzegorz Buchwald, 1999

Grzegorz Buchwald

Krater Kahr-hor


Rozdział 5
    
    
    
    Szli nieprzerwanie, aż do wieczora. Gdy zaczęło się ściemniać, przycupnęli pod skałą, zrobili sobie legowisko i rozpalili ogień. Na kolację chcieli upiec resztę szczupaka, jednak ten zepsuł się i śmierdział. Kiedy Buran wziął resztkę ryby, by ją przyrządzić, wysypały się z niej robale. Wielka zielona mucha musiała złożyć w niej swoje jaja, z których wylęgły się larwy. Buran nie był przyzwyczajony do aż tak podłego jedzenia, więc odruchowo wyrzucił wszystko daleko w krzaki.
    - Czemu to wyrzuciłeś? - Gragh poderwał się na nogi. - Przecież to była dobra ryba!
    - Sypały się z niej robale i śmierdziała!
    - Robale to też mięso, a ryba po usmażeniu byłaby lepsza niż świeża!- krzyknął chłopak i poderwał się na nogi podążając w kierunku, w którym Buran rzucił rybę. Zagłębił się na kilka kroków w zarośla, jednak te z każdym krokiem stawały się coraz gęstsze. w końcu zatrzymał się, popatrzył z wahaniem przed siebie i zawrócił.
    - Ty, Buran! Nigdy nie byłeś głodny, skoro wyrzucasz dobre jedzenie w krzaki! - wykrzyczał i siadł zrezygnowany. - Jutro będziemy głodni. Bardzo głodni! Nie zauważyłem tu żadnych zwierząt, a na przedzieranie się przez zarośla w stronę jeziora i połowy nie mamy czasu, skoro od niego zależy nasze życie.
    - Skręcimy w stronę jeziora, jeśli nie trzeba będzie się do niego przedzierać, chyba, że głód lub pragnienie zmuszą nas do tego wcześniej - powiedział Buran, zdając sobie jednocześnie sprawę, jak bardzo musiał się upodlić człowiek żyjący w Dolinie, by mu nie przeszkadzały ni smród, ni robaki w pożywieniu.- Dobrze, że nie mamy kłopotów ze zdobyciem wody - ciągnął jak gdyby nic.
    Na szczęście, na ścianach urwiska, co jakiś czas napotykali sączące z góry strumyczki. Spadające od tysiącleci krople, wybiły u podnóża skały małe niecki, pełne słodkiej i ciągle świeżej wody, której nadmiar spływał wąskimi strużkami i wsiąkał w ziemię nim osiągnął jezioro. Mogli się z nich napić do woli i uzupełnić zapasy.
    Położyli się na zgromadzonych, suchych mchach i trawie. Buran owinął Gragha olbrzymią, brunatną skórą. Oczy chłopca patrzyły i podziwiały jej ogrom.
    - Jakie zwierze jest tak wielkie, by pomieścić się w takiej skórze i po co mu takie pazury? - zapytał w końcu, gdy leżeli już przykryci burym futrem, a jego dłoń obmacywała paciorek zakrzywionych pazurów.
    - To niedźwiedź jaskiniowy, największy drapieżca gór Melbarai. Ja przy nim wyglądam tak jak ty przy mnie, z tą różnicą, że kilku Graghów bez broni dałoby sobie ze mną radę, lecz kilu Buranów bez broni niedźwiedź rozrzuciłby z połamanymi kręgosłupami i kończynami po skałach jak słomki, a na końcu wyjadł im mózgi.
    - Ale w końcu ktoś zabił zabójcę? - ni to zapytał ni stwierdził chłopak.
    - Tak, ja. Lecz kości tych, z którymi wówczas byłem, do dziś bieleją na Przełęczy Sępa. Zostali zabici przez niego -  i tu spojrzał na skórę. - Choć trochę mu w tym pomogłem - dorzucił z uśmieszkiem, którego jednak w ciemnościach chłopiec nie mógł zauważyć.
    - Opowiedz...
    - Pięć lat temu pognaliśmy za uciekinierem. Nikt nie miał pojęcia jak i kiedy zbiegł z doliny. Dowiedziano się o nim od jednej z łupieżczych band Horguna, które grasują po całym Płaskowyżu Pasterzy i jak tylko daleko można dotrzeć w góry. Złapali obdartusa w nocy i od razu poznali, że jest mieszkańcem doliny. Nie mogli go zabić dopóki nie powie jak wydostał się z doliny. Była noc, a oni byli pijani i strudzeni. Związali go i rzucili w trawę. Gdy rano wstali, jego już nie było. Byli zbyt głupi, by odnaleźć jego trop i za nim podążyć. Zmarnowali cały dzień na bezskutecznych poszukiwaniach, po czym wrócili do Grodu.
    Pył i drobne kamienie leciały gdzieś z zakamarków ścian, a włosy wszystkim obecnym jeżyły się ze strachu na wszystkich częściach ciała, tak Horgun wył z wściekłości; rozumiał bowiem, że nikt bezwolny i głupi nie zaszedłby tak daleko, a tym bardziej nie wyrwał się z niewoli. Myślał: “Udało mu się dwa razy, jest więc dość bystry, by umknąć całkowicie". w gniewie urwał łby trzem najbliżej stojącym, zupełnie niewinnym ludziom. o Ksamor, Bogini Gniewu!!! Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Po prostu chwytał dłońmi za głowy i urywał je. Zwykły człowiek, gdy podnosi dynie ze stołu wkłada w to więcej wysiłku... Krew sikała pod sam sufit, a on kwiczał jak świnia. w pogoń wysłał najlepszy oddział swoich strażników, a ja byłem ich tropicielem.
    Pognaliśmy za zbiegiem niczym wicher. Ścigaliśmy go aż do gór. Znając lepiej teren postanowiliśmy go wyprzedzić, ponieważ było pewne, że nie zdając sobie z tego sprawy, kierowany jakimś niewiarygodnym instynktem, zmierza w kierunku Przełęczy Sępa, jedynego na przestrzeni wielu, wielu dni marszu, w miarę dogodnego i bezpiecznego przejścia na drugą stronę gór.
    Na przełęczy nie było śladów jego obecności, a innej drogi w promieniu setek strzałów z łuku nie było, bo tylko kozicom udaje się przechodzić góry własnymi ścieżkami.
    Czekaliśmy na niego cały dzień. w końcu nadszedł. Był tak chudy, że przez skórę widać było, na jego ledwie zakrytym kawałkami szmat ciele, siną siatkę żył. Kiedy nas zobaczył nawet nie uciekał, upadł na kolana zwiesił głowę i przewrócił się. Stracił nadzieję, która trzymała go dotąd przy życiu i pozwalała przemierzyć taki szmat wrogiej i bezludnej krainy.
    Purk, nasz dowódca, chciał go trzepnąć pięścią w łeb, jednak chwyciłem go za nadgarstek i powiedziałem, by mu się przyjrzał. “Jest wycieńczony. Jeśli go uderzysz zginie, a potem twój głupi łeb pofrunie pod sufit tak, jak łby tych trzech, w dniu naszego wyjazdu" - rzekłem. Zacisnął zęby i opuścił dłoń. Splunął na tamtego i kazał go związać. “Dajcie mu jeść i pić, by nie zdechł nim wrócimy do Horghar" -  krzyknął. Było zbyt późno, by ruszać w drogę powrotną. Nikt nie miał ochoty spaść ze skał w ciemnościach. Zostaliśmy na przełęczy.
    Obudził nas dziki kwik strażników. Gdy poderwałem się na nogi ich flaki fruwały w powietrzu, jak babie lato, a warcząca, czarna w słabym świetle przedświtu, poruszająca się góra, rozrywała pancerze moich kompanów, rozrzucała ich członki i wnętrzności po skałach, i w przepaść. Pozostali zerwali się także i ruszyli na zwierza. Zginęło sześciu z dziesięciu. Gdy pozostali zdali sobie sprawę, że nie mają szans, rzucili się do ucieczki. “Uciekaj!!" -  krzyczeli biegnąc w moim kierunku, lecz ja stałem i czekałem na nich. Nadarzyła się sposobność, by uszczuplić szeregi wroga. Nim zrozumieli o co chodzi, ich głowy toczyły się w dół ścieżki, którą przyszliśmy.
    Chudzielec, którego pojmaliśmy próbował wstać. Wczołgał się już na skałę i leżał na niej. Gdy spostrzegł, że idę do niego z uniesionym mieczem, pomyślał pewnie, że jego głowa potoczy się w dół ścieżki tak, jak tych trzech przed chwilą. Tymczasem, nim zdążył zamknąć powieki, przerąbałem mu pęta na rękach i nogach, i krzyknąłem : “Zaufaj mi i stań tutaj". Postawiłem go pięć kroków przed skałą. Spojrzał na mnie i zrobił jak mówiłem. Ja tymczasem schowałem się z włócznią i mieczem za skałą. “Krzycz i machaj rękami" - krzyknąłem do chudzielca. Zrozumiał i posłuchał. Niedźwiedź przerwał ucztę, bo akurat wyżerał trzewia jednemu z zabitych, spojrzał na niego i chrobocząc pazurami po nagiej skale ruszył w jego kierunku. Dzieląca go od ofiary odległość malała; zwierz kiwając głową minął moją kryjówkę i gdy był tuż przed nim jął podrywać się na zadnie łapy, by zrobić z biedaka miazgę. w tym momencie wskoczyłem na skałę, a zeskakując ciąłem mieczem z całej siły w jego kark. Zgrzytnęło i po chwili niedźwiedź kopał nagą, owianą wiatrami skałę, Kałuża czarnej posoki powiększała się błyskawicznie a jej długi jęzor, niczym ostatnia mordercza myśl bestii zbliżała się wąskim pazurem do stóp oniemiałego Chudzielca. Po tym ciosie tylko połowa miecza została mi w dłoni, bo przełamał się na jego kręgosłupie - Buran skinął głową w kierunku okrywającego chłopca futra. - Gdyby nie udało mi się wówczas uszkodzić mu rdzenia, byłoby po nas obu. Chudzielec, stał tuż przed pyskiem broczącej krwią bestii. Nie cofnął się nawet o pół stopy. Nawet ja w podobnej sytuacji wiałbym ile sił w nogach. Uniosłem go w górę, a pędzący w jego kierunku strumyk niedźwiedziej juchy przemknął pod jego stopami.
    Chwilę później skrzesaliśmy ogień na jego sierści i paliliśmy jego tłuszcz, bo innego opału próżno by szukać w tej okolicy. Siedzieliśmy na przełęczy do południa. Nakarmiłem chudzielca, wypytałem i wyprawiłem go w dalszą drogę. Właściwie nie odkrył żadnej drogi, którą dałoby się wprowadzić do doliny wojsko. Jego ucieczka polegała na tym, że ściągnął na skraj przepaści dwie leżące w pobliżu, powalone wichurą sosny, wziął rozbieg i skoczył do Zatrutego Jeziora. Nim zdążył się utopić jakieś stworzenie, podobne do ogromnego żółwia, wzięło go na grzbiet i przeprawiło na drugą stronę. Potem, tylko szczęściu zawdzięczał, że dotarł tak daleko, nim zbiry pod dowództwem Dukara - który teraz pewnie żałuje, że nie zginął, miast któregoś z tych trzech, którym Horgun urwał łby - nie dopadły go po raz pierwszy i nie poinformowały o jego ucieczce.
    Ja wróciłem ze skórą niedźwiedzia i bajką dla Horguna o tym, jak to wszystkich, poza mną oczywiście, rozszarpała bestia. Chudzielca, ma się rozumieć, niedźwiedź pożerał akurat w momencie, gdy go na tym przyłapaliśmy. Horgun spojrzał na mnie, na skórę i nic nie powiedział. Bałem się, że urwie mi łeb jak tamtym.
     Dopiero teraz, po pięciu latach, jakiś skunks znalazł w rozpadlinie skalnej trzy łby wraz ze szkieletami ich właścicieli. Tyle tylko, że łby były równiusieńko odcięte mieczem, a nie oderwane niedźwiedzimi łapami. Dobrze, że miałem przygotowany plan ucieczki i że słyszałem wcześniej jak rozmawiają o mnie w tawernie. Uciekłem, bo moja śmierć nikomu z tych, którzy mnie tu posłali nie przyniosłaby pożytku. Poznałem gród i dolinę tak dobrze, jak nikt przede mną. Moja wiedza o tym miejscu, jest bezcenna, dlatego musiałem uciec, by dotrzeć do swego króla za wszelką cenę.
    Gragh słuchał opowieści Burana z zapartym tchem. Gdy ten skończył, setki pytań cisnęło mu się na usta, lecz sen morzył go tak bardzo, że zasnął nim je otworzył.
    Następnego dnia wstali wcześnie. Chłód poranka wzmacniało zimno ciągnące znad jeziora z mokrą i lepką mgłą, która oklejała wszystko kroplami rosy. Nie było nic do jedzenia, więc nie tracili czasu na poranny posiłek. Zabrali swoje rzeczy i ruszyli wzdłuż ściany.
    Graghowi burczało w brzuchu. To uczucie nie było dla niego niczym nowym. Zdarzało się, że i kilka dni nie udawało mu się zdobyć niczego do jedzenia. Wiedział, że głód nie pozbawi go sił jeszcze przez jakiś czas. Nie myślał o nim. Po prostu maszerował przed siebie, a dokładniej za Buranem. Szli tak kilka godzin. Słońce wypłynęło na niebo i świeciło na nich z boku. Zbliżało się południe.
    - Pozwól mi nieść którąś z twoich rzeczy. - odezwał się w końcu Gragh.
    Jak za sprawą czarów, Buran rzucił toboły na ziemię i padł koło nich w trawę. Przetoczył się na plecy i przeciągnął aż zgrzytnęło. Siedział teraz i patrzył na niebo.
    - Myślisz, że dasz radę? Nie wyglądasz na kogoś, kto zajdzie daleko nawet bez ciężaru.
    - Jestem dość silny, by nieść twój tobół. Nie może być ciężki. - To mówiąc chwycił za troki i szarpnął, lecz zamiast tobół w górę, on poleciał w dół, bowiem nie zdołał go nawet oderwać od ziemi, stracił równowagę i upadł nań. Buran patrzył na chłopaka i widać było, że za chwilę zacznie tarzać się ze śmiechu. Gragh gramoląc się z trawy rzucił:
    - Ale śmieszne... Co ty masz w tej torbie Buran?!
    - Kamienie - padła krótka odpowiedź.
    - Kamienie? Przecież znajdziesz je wszędzie. Nazbieraj ty ich lepiej bliżej domu zamiast wlec je aż stąd.
    - Takich kamieni nie ma tam, dokąd zmierzamy - z powagą odrzekł Buran. Gragh nie spodziewał się poważnej odpowiedzi, myślał, że mówiąc o kamieniach zażartuje, wywoła uśmiech i rozbawienie, a tym czasem trafił: Buran wlókł kamienie...!!!. Tym czasem Buran odwiązał rzemienie i pokazał chłopcu kawałki ciężkiej, rudej skały.
    - Po co je wleczesz?
    - z niej powstaje metal, z którego wykonany jest mój nóż i miecz. Bez takiej broni nie mamy szans pokonać Horguna. Tych kamieni starczy na dwadzieścia, a może i trzydzieści mieczy, i muszę je tak, jak i swoją głowę donieść do Timalo.
    - Zatem pomogę ci... !
    Wyszarpnął zza rzemienia oplatającego pas króliczą skórę. Była nieco zeschnięta, lecz kilkoma szybkimi ruchami zmiękczył ją. Nie było czasu, by ją porządnie wyprawić, lecz nawet niewyprawiona wytrzyma dość długo. Ostrym kolcem akacji zrobił otwory w miejscach, gdzie należało ją zaszyć i za chwilkę prymitywna sakwa była gotowa. Przełożyli czwartą część rudej skały do jej wnętrza i  zaszyli worek na dobre.
    Poderwali się i  poszli dalej. Nim się spostrzegli nastał wieczór. Byli głodni i zmęczeni. Buran wypatrzył niewielką szczelinę skalną i zdecydował, że tu będą nocować.
    Po bokach szczeliny, jak dwaj wartownicy rosły dwa krzewy. Buran nagiął ich gałęzie i rozwiesił na nich olbrzymią skórę niedźwiedzia. Powstał w ten sposób przytulny szałas, którego dno wysłali suchą trawą i gałęziami, dzięki czemu powstało wygodne legowisko.
     Wokół leżało mnóstwo suchych gałęzi. Niektóre musiały spaść z góry, ze stromego urwiska, bo nigdzie w zasięgu wzroku nie rosły drzewa, do których mogły należeć. Nie mieli więc kłopotu ze zdobyciem suszu na ognisko. Niestety, ogień posłużyło tylko do ogrzania się, bowiem o jedzeniu mogli tylko pomarzyć. Siedzieli teraz w milczeniu przy malutkim ognisku, przełykając co jakiś czas ślinę.
    - Dziękuję - przerwał milczenie Buran.
    - Za co?
    - Nie musiałeś dźwigać moich kamieni...
    - To ja dziękuję, że pozwoliłeś mi je nieść, dzięki temu nie czuję się jak kleszcz wczepiony w twój kark. Jesteś silny i mógłbyś pewnie oprócz swojej sakwy nieść i mnie, i pewnie nie poczuł byś nawet różnicy.
    - Za jakiś czas pewnie przyzwyczaiłbym się do dodatkowego ciężaru. Dziś jednak moje sakwy ciążyły mi jak nigdy i gdybyś mi nie pomógł, ten dzień byłby dla mnie jednym wielkim koszmarem. Był moment, że chciałem rzucić tobół w krzaki i pójść dalej bez niego. Na pewno później, ochłonąwszy nieco, wróciłbym i zarzucił go sobie z powrotem na plecy, jednak w naszej sytuacji każde opóźnienie w marszu zmniejsza szansę ucieczki. Pomogłeś mi w najtrudniejszym momencie i za to ci dziękuje.
    Milczeli przez chwilę. w pewnym momencie Buran odezwał się:
    - Jeśli nie zdobędziemy szybko jedzenia, marny nasz los...
    Cień krateru Kahr-Hor sprawił, że mrok zapadał szybko i nim się spostrzegli siedzieli w ciemnościach po dwóch stronach przygasającego ogniska. Postanowili zgasić je całkowicie, by jego żar, nie ściągnął na nich nieszczęścia.
    Gragh leżał z otwartymi oczyma wpatrzony w ciemność i słuchał odgłosów nocy. Były podobne do tych, które zapamiętał ze swoich rodzinnych stron. Kumkały i pohukiwały żaby nad pobliskim jeziorem, a od czasu do czasu słyszał głosy nocnych drapieżników. Wszystko to jednak cichło coraz bardziej i bardziej, aż w końcu zasnął.
    Znalazł się w chacie Gursuka - tak mu się przynajmniej wydawało. Nagle z całkowitych ciemności zaczęła się wyłaniać twarz starca. Była blada, a kosmyki siwych włosów tańczyły po jego twarzy. Za nią wyłoniła się reszta jego zgarbionej postaci. w rękach trzymał dwie części czaszki psa: w prawej czerep, a w lewej jego żuchwę. Jego ciało podrygiwało w rytm jakiegoś niepojętego, szalonego tańca i płynęło w  gęstej czerni. Starzec miał bose, pomarszczone stopy o długich, spękanych, pogiętych paznokciach. Stopy zdawały się przytupywać i posuwać w takt jakiegoś rytmu. Unosił się spod nich białawy obłoczek pyłu, choć nie było pod nimi ni ścieżki, ni czegokolwiek poza czernią.
    Kiedy Gragh z nieznanego sobie miejsca w przestrzeni chaty podniósł wzrok na twarz Gursuka, spojrzał w oczy jakiejś przerażającej poczwary. Zamiast twarzy widział płonące seledynowym światłem ślepia bestii. Poznał ją: to był Kuarr. Pokryty krótkim futrem łeb wyrastał na ciele szamana Sierść porastała jego kark i łopatki, i wąskim pasem przechodziła wzdłuż kręgosłupa w krótki ogon. Gragh nie bał się poczwary. Wydało mu się, że z poruszającego się pyska słyszy rytmiczną przyśpiewkę, w takt której podryguje cała postać:
    “Zem-a-nor, or..., or...,or... Zem-a-nor, or..., or..., or.... Zem-a-nor, or..., or...,or..."
    Straszydło zbliżało się do niego coraz prędzej, a on, choć nie czuł strachu, byłby rad zejść mu z drogi. Nie mógł się jednak poruszyć. w końcu przeniknęło go ciepło i poczuł, jak teraz on podryguje w rytm wypowiadanych, tym razem przez siebie, słów. Był lekki jak piórko, a jego oczy nie dostrzegały w ciemności nic poza płonącym ogniem.
    Wtem usłyszał trzask gałęzi i poczuł zapach piżma. Targnął łbem w kierunku skąd dobiegł dźwięk. Ujrzał pozbawiony kolorów, szaro-czarny obraz otoczenia. Na ścieżce, która zdawała się znajoma, zobaczył między skałą a krzewami uniesiony, rogaty łeb. Zwierze wsłuchiwało się i wpatrywało w ciemność przed sobą. Czuło człowieka i niedopalone resztki ogniska. Gragh był obserwatorem wydarzeń choć wiedział, że w jakiś sposób to on sam porusza się i działa. Obce, choć w tej chwili jakby jego własne ciało, przywarło do ziemi i wzdłuż zarośli sunęło w kierunku nasłuchującego zwierzęcia. Co chwilę kątem oka dostrzegał swoje-nieswoje dłonie, porośnięte szarą sierścią i uzbrojone w ostre pazury, jak delikatnie odgarniają gałązki. Naraz ogarnęło go podniecenie. Wiedział, że za chwilę zerwie się do ataku. Jego stopy szukały nierówności, by zwiększyć siłę skoku. Nagle, rogate zwierze poczuło ostateczne zagrożenie i rzuciło łbem w jego kierunku, był jednak pewien, że go nie dostrzega. Zerwali się jednocześnie: zwierze do ucieczki - bestia, by zadać śmierć.
    Nigdy trzeźwy umysł człowieka, jakim Gragh pozostał w swojej świadomości, nie doznał podobnych emocji, i nie zaznał takich wrażeń. Czuł tępe uderzenia gałęzi, przez które przedzierał się w szalonym pędzie. Odnosił takie wrażenie, jakby ktoś przez grube ubranie okładał go lekkim kijem. Wiatr świszczał między uszami, zapychał nos i targał kosmykami sierści, które układały się po jego ciele zgodnie z jego podmuchami. Nie miał pojęcia, jak to wszystko się dzieje. Jakaś druga natura czyniła z nim to, co dyktował jej instynkt.
    Po kilku susach wskoczył na grzbiet nieco większej od siebie kozicy. Jednym szarpnięciem powalił ją na lewy bok i nim upadła, zsunął się na bok prawy, wpijając jednocześnie zęby w jej szyję. Zwierze nie poddawało się i walczyło o życie kopiąc ziemię i powietrze.
    Gragh przypomniał sobie o Buranie. Bestia usłyszała tę myśl i jakby i jej obawa zbudzenia olbrzyma przyszła do głowy, nie zwalniając uścisku szczęk, oplotła wierzgające nogi kozicy. Przez moment napinał mięśnie w przeciwtakt bezskutecznie szarpiącego się, próbującego do końca poderwać się zwierzęcia. Po chwili zaległa cisza. Wiedział, że może puścić gardło ofiary. Rozerwał jej łopatkę i zaczął pożerać ciepłe, drżące jeszcze mięso.
    Gdy się nasycił, uniósł ciało kozicy i ruszył w kierunku, z którego nadszedł. Nie wiedział, jak znalazł się w chacie Gursuka. Stanął przed uśmiechającym się starcem, poparzył na niego i zrzucił z ramion swą ofiarę. Chciał powiedzieć: “Gursuk, powiedz mi co się ze mną dzieje" - lecz usłyszał tylko dobywający się z własnego gardła szczekliwy skowyt. Choć nie odezwał się ludzkim głosem i mógł przypuszczać, że Gursuk go nie zrozumiał, usłyszał odpowiedź. Usta szamana uśmiechały się do niego, a w jego głowie brzmiały słowa: “To jeden z twoich darów Zem-a-Nor" - odezwał się starzec. Potem wstał od ogniska, podszedł do płachty zasłaniającej wejście, uniósł ją i wymknął się z chaty.
    Gragha owiało zimne powietrze i oślepił słoneczny blask. Otworzył gwałtownie oczy, poderwał się na nogi i łupnął z całej siły w skałę nad głową. Zaciskając zęby i oczy, oraz ściskając się oburącz za głowę, rozpoznał wśród pisku w uszach głos Burana.
    - Wychodź czym prędzej i zobacz. - Złapał go przy tym za ramię i wyciągnął siłą na zewnątrz. Czuł jak potyka się o jego toboły, i jak zamiast upaść, wlecze nogami po ziemi, ciągnięty przez olbrzyma.
    Nagle wydało mu się, że stoi prosto.
    - Przestań wreszcie ściskać sobie głowę, otwórz oczy i spójrz! - ryknął mu nad uchem Buran.
    Gragh skrzywiony i siorbający (to jest słowo nie występujące w żadnym z dostępnych mi słowników - proszę o jednoznaczne rozstrzygnięcie kwestii tego słowa) otworzył jedno oko, i nagle wszystko przestało go boleć, w uszach przestało szumieć, ciało wyprostowało się, a ręce opadły wzdłuż tułowia. U jego stóp leżało zwierze, jakiego Gragh nigdy jeszcze nie widział. Widział je natomiast we śnie oczami bestii. Nagle przypomniał sobie cały sen. Patrzył na płowe, rogate ciało z rozerwanym gardłem, którego prawa łopatka była wyjedzona do kości.
    - Na sierści zwierza nie było kropli krwi. To co ją zabiło, musiało wylizać ją do ostatniej plamki. Żaden drapieżniki tak nie robi. i skąd to ścierwo się tu wzięło? w Arscot byłem najlepszym tropicielem, myśliwym i wojownikiem. Nie było zwierzęcia, którego nie podszedłbym i nie zabił gołymi rękami! Nie było zwierzęcia ni człowieka, który by mnie podszedł, czy za dnia, czy w nocy, czy przy uczcie, czy we śnie! a tu patrz...! - ryczał, płacząc prawie i wyciągał potężne, lekko trzęsące się dłonie w kierunku martwego zwierzęcia. Po chwili zarośnięta włosami twarz drgnęła i posypał się następny grad słów.
    - Czy ty coś w nocy słyszałeś?!- zapytał, spoglądając podejrzliwie na Gragha, potrząsając jednocześnie nim i trzymanym w dłoni mieczem, że mało nosa mu nie obciął. w końcu dalej wpatrując się w chłopca zamilkł, a jego oczy niemal błagały o twierdzącą odpowiedź. Ponieważ jednak się jej nie doczekał, zaczął dalej: - Ja, oprócz żab, sów i dalekiego wycia wilków, nie słyszałem nic. Gdy wstałem i zobaczyłem to - tu dźgnął końcem miecza zad kozicy -  zdrętwiałem, wyrwałem miecz z pochwy i zacząłem się rozglądać. Nie znalazłem nawet jednego zadrapania na glebie, ani jednego złamanego źdźbła trawy, ani jednej złamanej gałązki. Nic...! Dopiero pięćdziesiąt kroków przed nami, tam - tu machnął mieczem w z grubsza tylko właściwym kierunku - widać ślady racic kozicy, wbite głęboko w mech, w miejscu, w którym zaczęła uciekać. Trawa jest tam wygnieciona i na niektórych źdźbłach osadziło się parę kropli krwi. To właśnie tam musiało ją to coś zabić. Ale jak przywlokło ją tutaj, bym nie usłyszał najmniejszego szmeru - nie mam pojęcia! Równie dobrze mogło i nas pozabijać.
    - Widocznie nie miało takiego zamiaru... - szepnął Gragh spuszczając wzrok na leżące na skale zwierze. Nagle, z racji wspomnień snu, przyszło mu do głowy, że jeśli to on miał coś wspólnego z nocnym polowaniem, to powinien być umazany krwią. Obejrzał się dyskretnie aż po stopy, wyciągnął przed siebie ręce i zbliżył dłonie do oczu. Niczego nie zauważył. Ani na jego dłoniach, ani ubraniu nie było nawet jednej kropli krwi. Był jednak pewien, że do śmierci tego zwierzęcia z pewnością przyłożył jeśli nie rękę, to na pewno szczękę.
    - To dar dla nas. Jakieś siły wspierają nas w naszej podróży - odezwał się w końcu.
    - Czemu tak myślisz? - zapytał Buran.
    - Dotąd żyjemy, prawda? Oprócz tego znalazło się jedzenie w momencie, gdy głód stanął na drodze powodzenia twojej ... naszej misji.
    Buran spojrzał na chłopaka. Nie poznawał go. Zaledwie trzy dni temu był ledwie żywy, podrapany i  nie rozumiał co się do niego mówi. Dziś stał wyprostowany, bez śladu zadrapań i mówi płynnie jego językiem. Przecież właśnie teraz, po trzech dniach od upadku powinien być sino-fioletowy i słaniać się z bólu. “To nie do końca człowiek" - przemknęło mu przez myśl, nim nawet w myślach zamilkł.
    - Tak... żyjemy... - odparł cicho.
    Gragh tymczasem czuł się doskonale. Na jego ciele nie było śladu po niedawnym upadku. Siniaki, zadrapania i ból znikały w tempie, które i jego zastanawiało, a gdy mówił o jedzeniu, czuł, że jest syty, a w brzuchu rozpiera się wypchany żołądek.
    - Musimy zatrzymać się tu dłużej i przygotować zapasy żywności. Bez niej nie zajdziemy daleko - rzekł Buran, chwycił nóż i pochylił się nad kozicą.
    Najpierw powiesił ją na skale głową w dół i zdarł z niej skórę, którą rozłożył obok siebie.
    - Zetnij jak najwięcej gałęzi i zbuduj ruszt do wędzenia - nakazał Graghowi, który szybko pojął o co chodzi, bo niejednokrotnie w domu wędził zapasy ryb na okres zimy. Buran tymczasem, zaczął oprawiać zwierzę. Wycinał długie i cienkie (by szybko schły) pasma mięśni, i układał wszystko na rozłożonej skórze. Ich głównym celem było zgromadzenie trwałych zapasów na dalszą podróż. Wszystko, co nie dałoby się w przyszłości zjeść, rzucał daleko w krzaki. Tylko z jelit wycisnął zawartość, przepłukał i wypełnił je wilgotną papką ze spróchniałej miazgi drzewnej i naprędce pozbieranych ziół.
    Dwa dni spędzili na suszeniu i wędzeniu zapasów. Mięso stało się lekkie i aromatyczne. Na trzeci dzień zwinęli wszystko i ruszyli w dalszą podróż.
    
    
Rozdział 6
    
    
    
    Czwartego dnia poczuli powiew wiatru, niosący zapach śmierdzącej i zastanej wody. Buran stanął i rzekł:
    - Zbliżamy się do Zatrutego Jeziora.
    - Wspominałeś o nim kiedy opowiadałeś o uciekinierze. Czy to jest to samo jezioro, wzdłuż którego dotąd szliśmy?
    -  Nie. To jezioro, w którym złowiłeś szczupaka, jest czyste i piękne. Jego wody są błękitno-niebieskie i żyją w nim normalne stworzenia. Jest jednak jednocześnie niebezpieczne, bo jego dno jest skaliste i urwiste, a rzeka, która wypływa z wnętrza krateru podziemnym korytem na jednym końcu, wypływa po jego drugiej stronie, co sprawia, że woda przy tym brzegu nieustannie wiruje i kłębi na podwodnych skałach. Jezioro, do którego się zbliżamy, Zatrute Jezioro, to które tak śmierdzi, jest położone niżej. Jego wody są czarne i cuchną
    - Dlaczego?
    - Dlaczego! Dlaczego! Dlatego, że spływają do niego ścieki z Grodu. Podziemna rzeka, która wypływa pośrodku Grodu, zaopatruje Horguna w czystą wodę. Jednak wpływając z powrotem pod ziemię, zabiera wszystkie nieczystości, łącznie z popłuczynami z kuźni Horguna, a te są bardziej trujące, niż wszystkie pozostałe zanieczyszczenia razem wzięte.
    - Rozumiem, ale co to kuźnia?
    - Miejsce, w którym z rudych kamieni wytapia się żelazo, wytwarza miecze i inne przedmioty ze stali.
    Szli dalej, a smród narastał. Jednak po chwili ich powonienie przywykło do mulistego zapachu i przestali nań zwracać uwagę.
    Okolica zmieniła się. Krzaki rosły rzadziej i były marniejsze. Kolor ich kory nie był zielony, tylko blado-oliwkowy, a one same sprawiały wrażenie zgniłych. Zamiast wierzbowych zarośli, rosły tu głogi i ciernie. Nie było mowy o przebiciu się w stronę jeziora bez wyrąbania sobie w nich drogi. Na to jednak nie było czasu.
    Buran z mieczem w dłoni parł naprzód, rąbiąc kolczaste gałęzie, które pojedynczymi, kolczastymi mackami zagradzały im drogę. Nadszedł jednak taki moment, w którym kolczasta ściana zarośli zbliżyła się do pionowej skały krateru tak bardzo, że aby przejść, Buran musiał już bez przerwy torować drogę mieczem. w końcu ustał. Zrzucił pakunek na ziemię i usiadł na nim, bo ziemia usłana była kolczastymi gałązkami. Spojrzał na zaczerwienioną od używania miecza dłoń, podrapane przedramiona, i rzekł:
    - Coraz mniej wierzę, że uda nam się uciec.
    - Powiedziałem ci, że coś nad nami czuwa. Musisz w to wierzyć - odparł Gragh. Nagle opanował go jakiś niepokój. Zdrętwiał w oczekiwaniu na jakikolwiek dodatkowy sygnał. Wytężył zmysły. Jakaś zła wola narastała i narastała. Nie mógł jednak zlokalizować jej źródła. Rozglądał się czujnie wokół siebie, próbując wypatrzeć choćby drgnięcie pajęczyny, usłyszeć choćby kolejny krok mrówki. Nagle spojrzał w górę. Tak, to stamtąd docierały wrogie myśli. Mocniej ujął swoją część bagażu i zwrócił się do Burana:
    - Wstań, weź swoje rzeczy i rób to co ja.
    Buran spojrzał na Gragha jak na dziwaka, jednak, gdy ich oczy spotkały się, całe rozbawienie gdzieś prysło i zapadła śmiertelna cisza. Porwał swoje rzeczy i tak, jak Gragh przed chwilą, tak on teraz, rozglądał się czujnie dookoła. Spojrzał we właściwym kierunku dopiero, gdy zobaczył unoszący się do góry, wskazujący palec chłopaka. Lecz nim podniósł wzrok, usłyszał chrobot i zobaczył, jak chłopak ucieka w kierunku, z którego przyszli. Ruszył za nim. Po chwili, w ślad za Graghiem, przywarł do ściany. Gdy usłyszeli huk uderzających o ziemie skał, odwrócili się. Olbrzymi głaz, w towarzystwie mniejszych odłamków, sunął w dół, miażdżąc kolczaste krzewy i zostawiając za sobą szeroką ścieżkę. Krzewy, co prawda, podnosiły się za głazem nieznacznie, nie na tyle jednak, by nie dało się przejść.
    - Za mną !! - krzyknął Buran odzyskując trzeźwość umysłu i inicjatywę.
    Ruszyli spiesznie śladem lawiny. Widzieli przed sobą sunący, ogromny głaz, który przed chwilą czyjaś ręka popchnęła z góry w ich kierunku. Mniejsze odłamki już ugrzęzły w zaroślach i nie stanowiły zagrożenia. Głaz toczył się bardzo szybko, gniotąc wszystko na swej drodze. w pewnym momencie zniknął, a po chwili usłyszeli huk i plusk wody.
    - Tam jest przepaść! Musimy uważać! - krzyknął ostrzegawczo Buran.
    Przebiegli jeszcze pięćdziesiąt kroków i zatrzymali się na jej skraju.
    Przed ich oczami roztaczał się zapierający dech w piersiach widok, którego nie przesłaniały ani chaszcze, ani skały. Stali na krawędzi stromego klifu owiewani lekkimi (raz świeżymi, raz śmierdzącymi) powiewami lekkiego wiatru, choć nie zwracali na to uwagi zapatrzeni w dal - przed siebie, urzeczeni ciągnącym się przed ich oczyma niezmierzonym ogromem przestrzeni.
    W dole ciemniała powierzchnia ogromnego jeziora, które ciągnęło się tak daleko, że drzewa na jego końcu stanowiły już tylko cieniutką, czarną kreseczkę. Po lewej stronie, jezioro zakręcało łagodnym łukiem opasując piętrzące się nad nim pionowe, zewnętrzne, skaliste stoki krateru, a od prawej, po bezkresny, tonący w mgiełce horyzont ciągnęły się niebotyczne, ośnieżone szczyty gór Melbarai, zataczające łuk wokół zielonej, płaskiej przestrzeni, mającej swój początek u podnóża krateru.
    - Oto Płaskowyż Pasterzy - szepnął Buran, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Gragh spoglądał przed siebie. Stał nieruchomo i dumnie, tak, że towarzysz mógł tylko snuć domysły, co dzieje się w jego sercu i duszy.
    Jezioro na długości wielu tysięcy kroków nie pozostawiało przy skale żadnej plaży, a podmyte, skaliste ściany, wisiały nad jego wodami, tylko jakimś niepojętym cudem utrzymując się w całości i nie ulegając obsunięciu. Dwa kroki przed nimi ziała przepaść. Pionowe skały znikały w pewnym momencie, zawijając się nad lustrem wody w głąb urwiska, na którym stali.
    Rozejrzeli się uważnie, lecz nie dostrzegli żadnej łatwej drogi, którą dałoby się zejść w dół. Daleko po prawej stronie widać było ogromne pęknięcie w skale. Postanowili pójść właśnie w tym kierunku w nadziei, że znajdą tam jakieś tarasy, które pozwolą im bezpiecznie zejść w dół, do Zatrutego Jeziora. w dole, w zasięgu wzroku, za czarną szczeliną, u stóp urwiska, zaczynał się skalisty, nagi brzeg. Mieli nadzieję, że ciągnie się wystarczająco daleko, by mogli podążyć nim ku odległym górom . Po lewej stronie, jak okiem sięgnąć, wody Zatrutego Jeziora omywały pionowe skały nie dając szans na jakikolwiek marsz jego brzegiem. Nawet gdyby istniał nie mogliby nim podążyć, gdyż w ten sposób nie oddalaliby się od ścian krateru, a z góry byliby łatwo widoczni i narażeni na kolejną skalną lawinę.
    Obejrzeli się na miejsce, z którego strącono skały, lecz niczego nie dostrzegli. Ruszyli zatem w prawo, skrajem przepaści. Co chwilę musieli przeskakiwać nad wąskimi żlebami, którymi w okresach gwałtownych przyborów musiała spływać woda z  Górnego Jeziora.
    W jednej z takich szczelin znaleźli ludzki szkielet. Jego stopa tkwiła w skalnej szczelinie. Kości drugiej nogi były połamane.
    - Jeśli nie zabił się w czasie upadku, musiał konać wiele dni, nim bogini śmierci Ksamor, zabrała go na drugą stronę ciemności - powiedział Buran przyglądając się szkieletowi, na którym łopotały zbutwiałe szmaty. Coś przykuło jego uwagę. Ostrożnie zszedł niżej i uniósł skraj burej szmaty. w dłoni trupa Gragh dostrzegł jakiś rudy, podłużny kształt podobny do noża Burana tylko nieco większy.
    - Zejdź na dół! - krzyknął z dołu Buran. - Mam coś dla ciebie!
    Grgh zszedł starając się opierać ręce i stopy w tych samych miejscach co Buran, stanął w końcu obok towarzysza.
    - Co to jest?
    - Miecz.
    - Krótki jakiś. Nie taki jak twój.
    - Bo złamany i zaostrzony na nowo. Weź go. Jest ze stali.
    - Nie świeci się jak twój, więc jak może być wykonany z tego samego? - powątpiewająco zapytał Gragh.
    - o stal trzeba dbać, bo inaczej stępi się i zamieni w rudy proszek, taki jak ten. - Mówiąc to przetarł palcem po znalezisku, z którego posypał się czerwony pył. - Wyczyść go, a zobaczysz jak będzie lśnił - i wyciągnął trzymany w dłoni mieczyk, rękojeścią w kierunku chłopca. Gragh chwycił za rękojeść i zaczął oglądać broń
    - Czym mam to wyczyścić?
    Buran sięgnął do sakwy przy pasie i wyjął zeń szary kawałek skały. Był tak mocno wytarty, że wyglądał jak kość.
    - To jest osełka i służy do ostrzenia broni. Daj pokażę ci - mówiąc to wziął od Gragha mieczyk i zaczął szybkimi, wprawnymi ruchami go polerować. Po chwili, było już widać przebłyski jasnego metalu spod rudawego nalotu.
    - Trzymaj i nie upuść - rzekł wręczając Graghowi i mieczyk, i osełkę.
    Gragh wziął je i po kilku niezdarnych ruchach zaczął nabierać wprawy. Buran pochylił się raz jeszcze nad szkieletem i zaczął go obmacywać. Wstał trzymając w dłoni skórzaną pochwę. Przyjrzał się jej i spróbował wygiąć w dłoniach. Szwy trzymały.
    - Może być - i podał ją Graghowi. - Ruszajmy. Stoimy na odkrytej przestrzeni, gdzie każdy może nas z łatwością wypatrzyć. Zresztą, to w tej chwili nie ma znaczenia, bo innej drogi nie ma, a czyjeś czujne oczy i tak śledzą każdy nasz krok, o czym mieliśmy okazję przed chwilą się przekonać. Chyba, że był to przypadek.
    - Nie, nie był to przypadek - stwierdził Gragh.
    - Skąd wiesz?
    - Nie wiem. Odkąd los skierował mnie na zewnątrz doliny, a nawet wcześniej, zaczęły się ze mną i wokół mnie dziać dziwne rzeczy, których nie potrafię wyjaśnić. Pewien jestem, że to nie był przypadek i musimy być jeszcze bardziej czujni. - To powiedziawszy ruszył przodem. Buran ze zdziwieniem spojrzał na wąskie plecy chłopca kroczącego przed nim. Dziwna to była odmiana, bo dotąd to on podążał przodem. Nic jednak nie powiedział, tylko ruszył za chłopakiem.
    Gragh wsunął mieczyk do pochwy i wsadził za rzemienie owijające pas. Chwycił w dłoń swój amulet i stąpając uważnie po nagich, śliskich skałach podążał w kierunku szczeliny, która stanowiła ich doraźny cel.
    Trudna to była droga, poprzecinana wąskimi głębokimi szczelinami. Większość z nich wystarczyło przekroczyć, inne trzeba było przeskakiwać. w końcu znalazła się i taka, nad którą stanęli bezradnie. Jej pionowe ściany były gładkie aż do dna i nie było mowy o tym, by dało się zejść w dół i wspiąć się po drugiej stronie. Jej brzegi oddalone były od siebie o jakieś siedem kroków, a więc i o przeskoczeniu nie było mowy.
    - i co teraz - zapytał Buran stając obok chłopaka.
    - Nie wiem, ale musimy sobie jakoś poradzić.
    - Chodźmy w prawo. Może uda nam się znaleźć jakieś przejście na drugą stronę.
    Przedzierając się przez kolczaste krzewy dotarli wreszcie do miejsca, w którym przeciwległy brzeg tworzył nawis dzięki czemu oba brzegi były oddalone od siebie o jakieś cztery kroki.
    - Kiedyś, oba brzegi były tu ze sobą połączone, a woda płynęła podziemnym tunelem - zauważył Buran, po czym zdjął z pleców swój bagaż i obróciwszy się dwa razy na pięcie, przerzucił go na drugą stronę.
    - Musimy wyrąbać trochę krzaków, by było miejsce na rozbieg.
    Buran wyjął miecz i jął wycinać zarośla.
    - Wystarczy - rzekł po czym w ślad za tobołem z rudą poleciał miecz i rzeczy Gragha
    Po chwili stali obaj nad brzegiem i oceniali swoje siły.
    - Kto pierwszy? - zapytał Gragh.
    - Ja.
    - Nie, ja jestem lżejszy i może uda mi się przeskoczyć nie obrywając nawisu.
    - Masz rację
    Gragh cofał się plecami w stronę zarośli, dopóki w plecy nie zaczęły uwierać go ostre końce gałęzi, o które się oparł. Stał chwilkę zapatrzony w ścieżkę, którą za chwilę pobiegnie, i w miejsce, z którego będzie musiał się wybić. Zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli skok mu się nie powiedzie, lub jeśli skała po drugiej stronie szczeliny zarwie się pod nim, może zginąć albo połamać sobie kości, co właściwie w ich sytuacji oznaczałoby to samo.
    Skupił się. Nagle poczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, choć jakby znajomego. Powietrze wokół niego drżało, widział swoje ręce i  nogi, ale oprócz tego, widział prześwietlone jasnym światłem dnia spowijające go ciało innej istoty.
    - Dalej Gragh, rusz się wreszcie! - krzyknął niezbyt głośno Buran, jednak dla Gragha, był to niemal huk pioruna. Jego oczy przestały widzieć kolory, a ciało z innego wymiaru porwało jego ciało do biegu.
    Ruszył bez wysiłku tak, jakby to nie jego energia się zużywała. Po kilku susach wzbił się w powietrze i przeleciał nad szczeliną. Upadł najpierw na nogi, a potem na ręce. Siedział teraz, jak przyczajone do skoku pół zwierzę, pół człowiek. Słyszał wszystko i widział wszystko, co działo się wokół niego, ale oczami kogoś innego...; tylko kogo? Przypomniał sobie - bestii, którą stał się podczas snu, cztery noce temu.
    Odwrócił się w stronę Burana, który właśnie nabierał rozpędu, widział, jak jego ciało wzlatuje w powietrze i upada za krawędzią nawisu. Usłyszał ciche chrupnięcie i już wiedział, że przyjaciel będzie potrzebował pomocy. Jednym skokiem pokonał odległość dzielącą go od szczeliny rysującej się w pękającej skale. Buran miał szeroko otwarte oczy szukające miejsca, którego jego palce mogłyby się uchwycić. Skalisty cypel, na który upadł, oderwał się już od macierzystej skały, a nawet od jego stóp, i leciał w dół, a w zasięgu jego ręki nie było nic, czego mógłby się złapać. Nagle dostrzegł chudą, bladą dłoń Gragha wyciągniętą w jego kierunku. Jego dłoń poderwała się odruchowo i poleciała w tamtą stronę, lecz w tym samym momencie uświadomił sobie, że pociągnie chłopaka za sobą, jeśli skorzysta z jego pomocy. w tych ułamkach chwili zdążył się jeszcze do niego uśmiechnąć i cofnął rękę. Nagle poczuł, jak jakaś siła zgniata jego nadgarstek, następnie, jak opadające ciało wyrywa mu ramię, a uderzenie o skałę wyciska ostatni oddech z płuc. Stęknął głośno i poczuł, że na czymś zawisł. Spojrzał w górę. Zobaczył głowę i ramiona Gragha - tyle tylko było widać z dołu. Chude palce chłopca obejmowały jego ramię tuż nad dłonią, i chociaż brakowało im dużo, by je w pełni objąć, czuł wyraźnie, że coś ściska cały obwód nadgarstka. Chciał spojrzeć w oczy chłopca, jednak jasne włosy opadały kaskadą w dół i rzucały głęboki cień na jego twarz. Nie miał czasu, by to przemyśleć, bo nagle usłyszał warknięcie:
    - Właź.
    Nie wiele myśląc, złapał drugą ręką ostry brzeg świeżo odłupanej skały i zaczął się podciągać. Przerzucił nogę nad krawędź, a w następnej chwili coś capnęło brzeg jego zbroi i jak szmacianą lalkę odrzuciło od krawędzi. Przetoczył się teraz na drugi bok i patrzył na Gragha.
    Chłopiec siedział ze skrzyżowanymi nogami o krok od niego. Miał opuszczoną głowę, a włosy opadały mu na piersi.
    - Kim ty jesteś chłopcze ?
    - Jestem Gragh syn Graghuna - padła warkliwa odpowiedź.
    - Gragh syn Graghuna, którego znam, jest dzielnym chłopcem, jednak nie utrzymałby w jednej ręce Burana syna Uruna, wojownika Mirrgo z Królestwa Arscot, który jest cięższy od niego ze trzy razy. Kim jesteś Graghu?
    Gragh odzyskiwał siebie, o ile można w ten sposób powiedzieć, bo poza ciągłym niedowierzaniem w realność tego, co go spotykało, nie nastręczało mu to specjalnych trudności. Po chwili spojrzał na Burana i odpowiedział z uśmiechem:
    - Jestem tym samym Graghiem, którym zająłeś się w pierwszą od czasów dzieciństwa noc, jaką spędziłem poza domem. Nie przeszedłeś obok mnie obojętnie, pozostawiając mnie swojemu losowi. Dzieją się ze mną rzeczy, których nie rozumiem, ale dzięki temu - jak dotąd - obaj żyjemy. Nie trzeba się więc martwić o to kim jestem gdyż sam tego do końca nie wiem. Ruszajmy! - krzyknął i poderwał się na nogi. Zabrał swoje rzeczy i nie oglądając się poszedł w lewo, w stronę stromych brzegów klifu. Tym czasem Buran mamrocząc coś pod nosem podniósł worek i miecz i ruszył za nim.
    Gragh maszerował równym krokiem rozmyślając o przeżytej przygodzie. Tym razem nie odczuwał rozdwojenia tak wyraźnie, jak ostatnio. Wtedy, on, Gragh, niby był bestią, ale bardziej był obserwatorem niż nią samą. Dziś, bardziej niż wówczas stał się tą istotą. Jego człowieczeństwo oraz dzikość i siła bestii, stały się przez chwilę jednym. Nie rozpoznawał w niej niczego obcego ani wrogiego. Było tak, jakby on sam nią był. Nadal jednak nie rozumiał kim lub czym było to stworzenie i skąd przychodziło, by mu pomagać w trudnych chwilach. Czuł jednak, że kiedyś dane będzie mu poznać i tę tajemnicę.
    
    
Rozdział 7
    
    
    
    Milcząc zmierzali z powrotem w kierunku urwiska. Pokonanie szczeliny, która mroczną wstęgą majaczyła po lewej stronie mogło kosztować ich życie. Kiedy stanęli w końcu u ujścia rozpadliny, spojrzeli po raz ostatni na drugi, zdawać by się mogło, tak nieodległy brzeg, z którego ćwierć dnia temu ruszyli. Nigdzie jednak, jak okiem sięgnąć, nie było widać żywego ducha.
    - Czyżby nas nikt nie ścigał? - odezwał się Gragh.
    - Nie, nikt nas nie ściga.
    - Skąd wiesz? a skały i lawina?
    - Pościg za uciekinierami zaczyna się, gdy zejdą na Płaskowyż Pasterzy. Tam się ich łapie i odprowadza do Kahr-Hor na tortury. Ściganie kogoś po urwiskach nie miałoby sensu. Nie mają znaczenia ci, którzy zabili się w drodze na dół, bo to znaczy, że nie znaleźli żadnej drogi. Horgun chce znać każdą, nie odkrytą jeszcze, drogę ucieczki ze swej warowni..
    - Dlaczego więc ktoś strącił skały.
    - Bo słudzy Horguna, to banda tępych baranów! Po co mają tygodniami uganiać się za nami, skoro mogą nas pozabijać i powiedzieć, że zginęliśmy przypadkiem.
    - To może już nas nie ścigają?
    - Nie liczyłbym na to. z góry doskonale widzieli, że nie udało im się nas zgładzić i będą nas ścigać dalej. Póki co, jesteśmy jednak bezpieczni, co nie znaczy, że nie musimy się spieszyć. Wręcz przeciwnie. Poza tym, musimy zmienić drogę ucieczki. Początkowo rzeczywiście zamierzałem zejść na Płaskowyż Pasterzy i najkrótszą drogą ruszyć w kierunku gór, a przez nie, do stolicy mojego państwa. Teraz jednak w dole roi się od siepaczy Horguna i musimy zmienić plany. Musimy skręcić w prawo, później zawrócić i pójść górami. Droga będzie trudna i niebezpieczna, jednak w górach łatwiej się ukryć i bronić. Tam w dole, z grzbietu konia, wzrok ogarnia ogromne połacie terenu. Musielibyśmy iść nocami, by ruch traw nas nie zdradził. Nie moglibyśmy palić ognisk, bo drzewa tam są rzadkie, a dym i ogień zdradziłyby nas.
    - Wiedziałeś o tym od dawna. Czemu nie zawróciliśmy wcześniej?
    - Bo zauważyliby to. Musimy iść dalej i kiedy znikniemy im z oczu zawrócimy. Nim się połapią będziemy już w górach. Gór nikt nie patroluje, bo jest to niemożliwe - są zbyt dzikie i nieznane.
    - Idźmy zatem!
    - Idźmy!
    Skierowali się na południowy-wschód, wzdłuż brzegów urwiska, którego stopy lizały czarne wody Zatrutego Jeziora. Dzień miał się już ku końcowi. Rozpadlina, która była ich celem przybliżała się coraz bardziej. Mieli nadzieję, że w jej pobliżu znajdą jakieś przytulne miejsce na nocleg.
    - Pogoda nam sprzyja - odezwał się Buran. - Gdyby nie to, że jest wiosna, a lato i jesień przed nami, nasze szanse na dotarcie do celu byłyby żadne. Zima w górach bez zapasów jadła i dachu nad głową to pewna śmierć.
    - Dlaczego? Zima, poza tym, że jest nieco chłodniej, wieją porywiste wiatry i trudniej o jedzenie, nie wiele różni się od innych pór roku.
    - Tak, w kraterze Kahr-Hor nikt nie wie co to prawdziwa zima. Tam ziemia jest ciągle ciepła i nigdy nie zamarza. Jednak prawdziwa zima mój chłopcze, to biała śmierć. Jest piękna ale zabójcza. Woda i ziemia zamarzają, a każde żywe stworzenie, jeśli się nie ogrzeje lub nie ma dość grubego futra, zamarza i zamienia się w skałę. Zimą nie mielibyśmy szans! - powtórzył.
    Przeszli jeszcze jakieś pięćset kroków i stanęli jak wryci. Nie spodziewali się, że czarna krecha, którą widzieli z daleka, zamieni się w głęboką i szeroką (o ile dobrze ocenili jej rozmiary w słabym świetle wieczora) na kilkadziesiąt kroków rozpadlinę. Spojrzeli po sobie zrezygnowani, po czym rozejrzeli się dookoła. Niedaleko wyrastał z ziemi płaski blok skały. Ruszyli w jego kierunku, jakby kierowani jedną myślą. Był nieco nachylony i choć częściowo zasłoniłby ich od wrogiej przestrzeni, jaką stawała się czarna noc w sąsiedztwie Krateru.
    Po jednej stronie głazu rosły wszędobylskie zarośla, po drugiej - ziała przepaść. Buran wyrąbał dwa niewysokie świerczki, po jednej stronie ociosał im gałęzie, po czym położył je od strony wąwozu, by któryś z nich nie zbłądził przypadkiem w nocy i nie runął w jego czarną otchłań; z nią przyjdzie się im zmierzyć jutro. Później nazbierali chrustu i rozpalili małe ognisko.
    - Pić mi się chce - powiedział Gragh.
    - Musimy oszczędzać wodę. Pić będziemy wtedy, kiedy pragnienie wysuszy nam gardła, lub gdy znajdziemy jakąś wodę. Myślę, że nie prędko się na nią natkniemy. w ostateczności przebijemy się do jeziora, ale to może nam zająć mnóstwo czasu i zabrać resztę sił. Trzymaj - mówiąc to podał Graghowi dwa paski suchego mięsa. Było twarde i by dało się połknąć, trzeba było żuć długo i cierpliwie. Dawało się w ten sposób oszukać nieco pragnienie; jako że mięso kozicy było smaczne i aromatyczne, usta wypełniły się błyskawicznie śliną, którą Gragh przełykał z lubością. Żuli w milczeniu, i co jakiś czas absolutną ciszę nocy (nie licząc odległego chlupotu fal) zakłócało ich głośne przełykanie.
    - Myślisz, że widzą? - zapytał Gragh.
    - Co?
    - No ogień.
    Buran zerknął w noc.
    - Na pewno - odpowiedział z takim przekonaniem, jakby istotnie mógł coś dostrzec, przez rozpościerającą się dwa kroki od ogniska, mroczną kurtynę. - Ale to dobrze. Niech utwierdzają się w swoich przypuszczeniach, że zmierzamy najkrótszą drogą ku Płaskowyżowi.
    - To schodzimy w dół, czy nie?
    - Schodzimy, bo musimy niezauważeni obejść Górne Jezioro, a gdy będziemy ukryci za jego wysokimi brzegami, ani z góry, ani z dołu nikt nas nie wypatrzy.
    Zapadło milczenie. Dołożyli do ognia i wyciągnęli się na niedźwiedziej skórze wygrzewając stopy w bijącym od płomieni cieple.
    - Dobrze, że komary jeszcze się nie wylęgły, bo nie przespalibyśmy ani jednej nocy w pobliżu tego śmierdzącego bajora - zauważył Buran.
    - To w którą stronę pójdziemy, gdy zejdziemy na Płaskowyż?
    - a  kto powiedział, że schodzimy na Płaskowyż?
    - Ty mówiłeś, że schodzimy w dół.
    - w dół, to nie znaczy na płaskowyż! w dół, to znaczy do poziomu Zatrutego Jeziora, a stamtąd, do Płaskowyżu Pasterzy, jest znacznie dalej niż byłoby z powrotem do Krateru. Jesteśmy jeszcze niemal u samego szczytu ogromnej góry, jednej z najwyższych w Górach Melbarai. Gdy... a raczej: jeśli uda nam się zejść w dół, skierujemy się zboczem góry w prawo i pójdziemy tak długo, aż przejdziemy na drugą stronę gór. a dalej, ruszymy górami i lasami na północ - do Arscot i mam nadzieje, że uda nam się tam dotrzeć przed zimą.
    - Rozumiem, że nie mówimy już o stu dniach.
    - Tak, teraz potrwa to znacznie dłużej. Śpijmy już - a po chwili milczenia dodał: - Dziękuję ci. Po raz drugi uratowałeś mi życie.
    Nie usłyszał jednak odpowiedzi, bo Gragh zmęczony przygodami zasnął.
    Śniły mu się najszczęśliwsze chwile jakie zaznał w życiu, o ile można znaleźć szczęście w miejscu tak ponurym, jak krater Kahr-Hor. Uśmiechał się przez sen, a Buran uśmiechał się wraz z nim obserwując go przez chwile. “A tak niewiele brakowało, bym musiał go zabić" -  wspomniał chwilę, kiedy chłopak chciał zawrócić w poszukiwaniu powrotnej drogi do domu.
    Po chwili oboje spali smacznie, pewni swego bezpieczeństwa. Czujne uszy Burana wyłapywały wszystkie otaczające ich dźwięki gotowe w jednej chwili, rozpoznawszy obcy, niepasujący do tła szmer zaalarmować swego właściciela.
    Przed świtem zbudził ich okropny ziąb. Okryli się mocniej niedźwiedzią skórą i siedzieli przytuleni do siebie, dopóki krew nie zaczęła szybciej krążyć w ich żyłach.
    - Im dalej będziemy odchodzić od krateru, tym będzie zimniej - przerwał ciszę Buran. - Tam - i kiwnął głową w kierunku przyszłej wędrówki - nie ma drzemiącego, niewygasłego do końca wulkanu, nagrzewającego ziemię w promieniu wielu tysięcy kroków. Nawet w samym Kraterze najcieplej jest przy Grodzie, a im dalej od niego, tym ziemia jest zimniejsza. Zauważyłeś to?
    - Tak, wiele razy zastanawiałem się dlaczego śnieg, który pada zimą, najszybciej topnieje w okolicy Grodu. Albo rośliny: trawa najszybciej rośnie pod murami.
    - Zbierajmy się.
    - Miałem dziś piękne sny - zwierzył się Gragh podnosząc się z ziemi. - Teraz jeszcze bardziej pragnę, by uwolnić ludzi uwięzionych w Dolinie.
    - Co takiego ci się śniło?
    - Śniło mi się, że wraz z matką, ojcem, nieżyjącą siostrą, Gursukiem i  innymi, którzy mieszkają w pobliżu Grodu, pasiemy ogromne stada owiec na Płaskowyżu Pasterzy, że wiedziemy spokojne, dostatnie życie i że jesteśmy szczęśliwi. Nie ma głodu, strachu, śmierci i wszyscy się do siebie uśmiechają. Przyśniło mi się też, że ja.... - i zamilkł.
    - Że co ty?
    - Nie, to głupie.
    - Powiedz Gragh.
    - Że ja byłem ich królem. Ich i twoim, całego Arscot łącznie z Krainą Gendazor.
    - Jaką Krainą Gendazor? A....! Czekaj! Czekaj! Przypomina mi się pewna opowieść, zasłyszana w dzieciństwie, że Krainą Gendazor nazywali swoje ziemie zamieszkujący ongiś Płaskowyż Pasterzy ludzie, a byli to pasterze, o których ci mówiłem, którzy znikli ponad czterysta lat temu! Do nich należał również krater Kahr-Hor, bo nikt inny go nie chciał.
    - Umru-Zori - Góra Życia - wtrącił Gragh.
    - Co “Umru-Zori - Góra Życia"?
    - Tak nazywali krater moi przodkowie, nim Horgun nim zawładnął i zbezcześcił ją, naszą... ich... naszą - zdecydował się w końcu - Świętą Górę. Moi przodkowie wierzyli, że ta góra jest święta, a na popiołach, które niosły południowe wiatry, wyrosły najsoczystsze trawy Krainy Gendazor.
    - Myślę, że będziemy mieli mnóstwo czasu, by opowiedzieć sobie do końca historię naszego życia, tymczasem musimy ruszać.
    Byli spakowani. Tobołki leżały opodal na ziemi, a oni chodzili wzdłuż stromego brzegu przepaści i nie mogli znaleźć sposobu, by przedostać się na drugą stronę.
    - i co zrobimy? - zapytał Buran, jakby wierzył, że chłopak coś rzeczywiście wymyśli.
    - Nie wiem, może przeskoczymy?
    Buran stanął jak wryty i spojrzał na Gragha. Spojrzał, bo przez mgnienie powiek uwierzył, że chłopiec powiedział to poważnie. Lecz kiedy zauważył figlarny uśmiech na jego ustach z okrzykiem bojowym Wojowników Mirrgo, ruszył w jego kierunku. Gragh nie wiele myśląc dał nogi za pas. Buranowi przestało być do śmiechu, gdy mimo usilnych starań nie mógł chłopca dogonić.
    - Dobra - krzyknął w końcu - dość tego! Musimy oszczędzać siły! - dorzucił z powagą, sapiąc jak dziki bawół.
    - Gragh stanął i śmiejąc się podszedł do przyjaciela. Muszę się czegoś napić.
    Usapani podeszli do worka wykonanego z pęcherza jakiegoś zwierzęcia.
    - Trudno, niech się dzieje co chce - rzekł Buran i napili się do woli.
    - Nie martw się Buranie, woda jest blisko.
    - Skąd wiesz?
    - Czuję ją i widzę, a raczej widziałem.
    - Gdzie?
    - Tam, w dole - i wskazał na przepaść.
    - Dostaniesz w skórę - ostrzegawczo warknął Buran. - Takiej wody to się sam napij, że nie wspomnę o tym, jak do niej daleko.
    - Nie o Zatrutym Jeziorze mówię, a o naszej przeszkodzie.
    Buran zerwał się na nogi i podbiegł do brzegu wąwozu. Wychylił się i zerknął w dół. Na samym dnie rozpadliny, choć raczej wypłukanego wodą wąwozu, sączyła się wąska stróżka wody, spływająca prawdopodobnie z Górnego Jeziora.
    - Ale jak tam zejdziemy? - zapytał wstając.
    - a skąd mam wiedzieć!
    - Ale ja wiem - powiedział Buran i podbiegł do swojego tobołka. Wrócił niosąc naręcze wypchanych flaków z kozicy.
    - Myślisz, że nas utrzymają?
    - Nie, ale wyrąbiemy jeszcze kilka świerczków, obierzemy je z gałęzi, powiążemy i ...
    - Zejdziemy w dół.
    I tak zrobili. Po jakimś czasie, wzdłuż brzegu wąwozu, leżała prowizoryczna drabina, złożona z pięciu powiązanych ze sobą, długich na dwóch i pół chłopa drągów. Koniec przywiązali do występu skalnego i strącili całość w dół. z przestrachem patrzyli, jak ich konstrukcja buja się w powietrzu i obija z łoskotem o skały. Hałas wzmacniał pogłos, powodowany przez ściany wąwozu. Gdy drągi znieruchomiały, zaczęli się zastanawiać, który z nich ma iść pierwszy.
    - Ja jestem lżejszy, więc pójdę pierwszy - zaczął z tej samej beczki co poprzednio Gragh.
    - Nie, tym razem ja pójdę pierwszy! - powiedział zdecydowanie Buran i czym prędzej zabrał się do schodzenia. - Jeśli nie urwie się pode mną, to tym bardziej pod tobą - dokończył i ostrożnie spuścił nogi na gałęzie trzymając się mocno cienkiego pnia. Spojrzał na patrzącego z niepokojem Gragha i uśmiechnął się do niego. Bez słowa powoli zaczął się opuszczać w dół. Kiedy przechodził na kolejne pnie, wiązania z jelit bezgłośnie napinały się, lecz nie puszczały. Gdy znalazł się na dnie wąwozu krzyknął w górę:
    - Zszedłem!!!
    Po chwili - dłuższej niż trzeba - drągi zachybotały i pod krawędzią, uczepiona drewnianych pni, pojawiła się mała figurka chłopca. Opuszczał się w dół bardzo szybko. Za szybko. Buran poczuł lekkie ukłucie niepokoju. Gdy Gragh był już na początku ostatniego pnia, cała konstrukcja nagle runęła w dół, a on spadał plecami w kierunku śmiercionośnego dna. Buran zdążył nadstawić ręce, lecz uderzenie powaliło go do przodu i obaj potoczyli się na bok. Za nimi z łoskotem upadały drągi. Nie było już drogi powrotnej. Gragh otrząsnął się z lekkiego oszołomienia.
    - Nic ci nie jest?- zapytał Buran.
    - Nie. Jestem cały. Dzięki! Gdyby nie ty, tym razem pewnie bym się połamał.
    - Co się stało? Spieszyłeś się jakbyś zobaczył zjawę. Czy zobaczyłeś ją?
    - Prawie. Obserwowałem jak schodzisz. Nagle poczułem, jakby ktoś wiercił mi dziurę w plecach. Gdy się obejrzałem, zobaczyłem dziwne stworzenie na czterech nogach i oczach wybałuszonych przerażająco, wielkich jak moja głowa,. Stwór miał ludzkie usta, które uśmiechały się do mnie przyjaźnie, lecz coś mi mówiło, że temu uśmiechowi nie można ufać. Kiedy przeskoczyłem krawędź i ostatni raz spojrzałem na stwora biegł już w moją stronę. Usta już się nie uśmiechały, lecz szczerzyły okropne, szpilkowate, krzywe zębiska. Takie same jak miał mój szczupak tyle, że większe od moich palców. Już się nie zastanawiałem, tylko gnałem w dół najszybciej jak się dało.
    - Dlaczego te drągi spadły?
    - Albo to coś je przegryzło, albo przerąbało szponami, bowiem każdą nogę miało zakończoną pojedynczym, ogromnym szponem, i  coś mi się zdaje, że to stworzenie nieźle umie się wspinać.
    Buran nie namyślając się długo wydobył miecz i podbiegł do leżących świerkowych pni. Poobcinał im wierzchołki na długość swojego wzrostu i jął ociosywać ich grubsze końce w szpic.
    - Co robisz?
    - Włócznie. Miecz - mieczem, siła -  siłą, ale im więcej broni, tym lepiej. Jeśli nie kłamiesz, a zdaje się, że nie, to to coś może nas jeszcze odwiedzić. Ta okolica, jak przekonaliśmy się na własnej skórze, nie obfituje w pożywienie, a być może, że tym właśnie widzi nas to coś, tam - kiwnął głową w górę.
    - Widziało tylko mnie. Może warto byłoby zastawić pułapkę?
    Buran rozejrzał się dookoła.
    - Tu nie ma się gdzie schować. Woda, która tędy kiedyś płynęła, wyszlifowała skałę na gładko. Nie ma tu ani szczeliny, ani załomu. Nie zastawimy pułapki. Chodźmy lepiej.
    - Tylko w którą stronę?
    - Myślę, że powinniśmy pójść w kierunku ujścia. Jest niedaleko i może da się tamtędy zejść.
    Ruszyli bez ociągania w jego stronę. Ujście było o jakieś sto kroków od miejsca, w którym stali i było doskonale widoczne. Wydawało się, jakby niebo pojedynczym, ogromnym, błękitnym zębem, wgryzało się w ciemną skałę. Stanęli nad krawędzią i spojrzeli w dół. Było tak, jak widzieli z daleka. Po prawej stronie rozpoczynał się wąski, jałowy pasek plaży, który zaraz znikał za lekko skręcającą w prawo ścianą.
    - Co będzie, jeżeli uda nam się zejść i po kilkuset krokach plaża zniknie? Będziemy się wspinać z powrotem, czy popłyniemy?
    Buran strzelił wzrokiem na chłopaka, ale jego uwaga nie wydała mu się widocznie głupia, bo nic nie powiedział, tylko zapatrzył się na ścianę po prawej. Przyglądał się każdemu łokciowi jej szerokości i wysokości, oceniając możliwość wspinaczki. w końcu odezwał się.
    - Musimy zaryzykować. Nie możemy liczyć na lepszą okazję do zejścia w dół, bo być może ta jest właśnie najlepsza, a cofanie się z powrotem po obejściu jeziora, byłoby jeszcze bardziej przykre, niż mały zawód tam, na dole.
    To powiedziawszy, zrzucił w kierunku plaży zaciosane tyczki -  prowizoryczne włócznie. Jedna z pięciu złamała się podczas upadku, lecz pozostałe leżały lub sterczały wbite pod różnymi kątami w naniesiony wodą żwir i muł wąskiej plaży. Napełnili bukłaki wodą z płynącego dnem wąwozu wąskiego strumyczka, a następnie sami się napili. Dokładnie przytroczyli swoje toboły do pleców, by podczas schodzenia nie bujały się im na grzbietach i nie wytrącały ich z równowagi, po czym podeszli do krawędzi, i spojrzeli w dół. w końcu Buran odezwał się:
    - Powtarzaj każdy mój ruch. Ręce i nogi opieraj w tych samych miejscach co ja i niech nas bogowie prowadzą!
    Z mozołem, ręka za ręką, noga za nogą, pokonywali, przyprawiającą o zawrót głowy, niemal pionową ścianę. Zaczęli schodzić środkiem, gdzie ściana miała niewielki uskok. Widać wiatr i mróz oderwały w tym miejscu płat skały grubości pół stopy, pozostawiając wąską, biegnącą skosem ku dołowi półkę, dającą niezłe oparcie dla stóp. Nie odzywali się do siebie słowem, by nie rozpraszać uwagi. Pot perlił się na ich czołach. Cieszyli się, że słońce wędruje już po innej stronie nieba i nie oślepia ich odbitym blaskiem, ani nie wysysa sił swoim żarem.
    Nagle usłyszeli drapanie i klekotanie podobne do odgłosów szybko uderzających o siebie kamyków. Spojrzeli w kierunku, z którego przyszli. Dziesięć kroków od nich, nieco poniżej miejsca, w którym stali, przyklejona do ściany, trwała w bezruchu poczwara, którą opisał Gragh. Wyglądała jak ogromny ni to pająk, ni to żaba, a może właśnie jak oba te stworzenia naraz? Czarny, gruszkowaty kształt, na czterech, równie czarnych włochatych łapach. Na grubszej części, stanowiącej najpewniej głowę, sterczały dwa wzniesienia podobne do żabich oczu. Były to istotnie oczy. Przekonali się o tym w tym momencie, gdy przerażająca istota uchyliła powieki. Spod nich wypłynęły dwie olbrzymie, przekrwione, bladoniebieskie, pokryte tysiącem drobnych żyłek gały. Nie posiadały tęczówki, tylko wąską, pionową źrenicę. Buran zapatrzył się w  ludzkie usta potwora a gdy spojrzał w oczy, jego myśli zaczęły błądzić wokół nich i już nie dostrzegał ich szpetoty, a paskudztwo, które widział przed chwilą, przyciągało go teraz niezrozumiałym pięknem, jak miód wabi pszczoły.
    Gragh był bliżej monstrum, które teraz wydało mu się jeszcze większe i jeszcze straszniejsze niż za pierwszym razem. Dusza w jego drobnym, niepewnie uczepionym skał ciałku zaczynała drżeć, i  wzbierać przerażeniem, i choć chłopiec sam jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, przyzywała jego drugie wcielenie.
    Tym razem przemiana nastąpiła tak łatwo, że nie uchwycił nawet jej momentu. Nagle przestał się bać. Jego dłonie nie były już dłońmi człowieka. Posiadał niemal realne ciało. Półmrok, który panował po tej stronie przepaści, nie pozwalał słońcu do końca prześwietlić eterycznego ciała obcej istoty, wewnątrz którego Gragh się znajdował. Patrzył teraz czujny wszystkimi zmysłami na paskudztwo przed sobą. Dostrzegł, że coś dziwnego dzieje się z jego przyjacielem. Jeszcze jedno spojrzenie i zrozumiał, że potwór dziwną mocą swego umysłu omamił Burana. Zawrzała w nim krew. Krok za krokiem, wczepiając się ostrymi szponami w każde pęknięcie, przesuwał się w stronę czarnej ohydy. Nagle potwór przeniósł wzrok na niego. w jego umysł wdarła się błogość, jakiej dotąd nie zaznał. Było to jednak uczucie ludzkie i nim zdążył się nad nim zastanowić i nazwać je, umysł bestii, z którą jego dusza i ciało dzieliły jedno miejsce w przestrzeni, przemógł to obce mu uczucie. Gragh poczuł, jak gniew i nienawiść zmiatają wszystkie jego myśli i niczym woda z pękniętej tamy huczą w  głowie wściekłą falą.
     Potwór wyczuł opór, jednak nie zrezygnował. Postanowił wykorzystać swoje fizyczne atuty. Ruszył w kierunku Gragha z niewiarygodną prędkością - widać było, że jest to teren jego polowań; poruszał się po skale tak, jak pająk porusza się po swojej sieci; jego pazury bezbłędnie trafiały w najdrobniejsze szczeliny, w miejsca, gdzie długo można by szukać choćby zadrapania na pionowej ścianie.
    Chłopiec zatrzymał się - postanowił zaczekać. Trzymał się mocno lewą ręką głębokiej szczeliny i udawał, że drugą trzyma się równie mocno. Gdy potwór był o dwa kroki od Gragha, nagle z jego pyska wystrzelił czerwony jęzor zakończony ostrym kolcem. Niemal w tej samej chwili, bez udziału świadomości ręka Gragha uzbrojona w potężne pazury wystrzeliła w górę i opadła ze straszliwą siłą w dół. Gdyby Gragh nie był w tej chwili związany z istotą, której natury dalej nie pojmował, gdyby w tym ułamku chwili jej czujność i nadludzka szybkość nie wspomogły jego wątłego, ludzkiego ciała - byłby martwy; jego chłopięce, rozpaczliwie uczepione skał ciało, nie było by w stanie odeprzeć tak niespodziewanego ataku.
    Przerażający kwik wypełnił powietrze wokół nich. Umysł Gragha na chwile wypełnił się bólem potwora. Przez chwile czuł, jak język tętni rozdzierającym bólem. Trwało to jednak tylko mgnienie oka i znikło niespodziewanie w odrętwieniu. Ponownie był dzikim zwierzęciem, czujnym i gotowym zabijać, a kiedy otwarł oczy, ujrzał, jak kawałek czerwonego jęzora koziołkując leci w dół.
    Potwór miał zamknięte oczy - cierpiał. z kącików zamkniętych, wielkości pół łokcia ust, sączyły się dwie strużki krwi, a spod zaciśniętych powiek lały się żółtawe łzy. Gragha nie obchodziło jednak cierpienie potwory; jego człowiecza wrażliwość była przytłumiona, a on sam, wraz z tym, co dzieliło jego ciało i umysł był dziką bestią - drapieżnym zwierzęciem, które jak zwierze zabija: szybko i bez litości.
    Gragh przesunął się o kolejne dwa malutkie kroczki w stronę uczepionej skał poczwary, a w następnym momencie jego ramię znów uniosło się i opadło, a szpony przeorały czarno-zielonkawy łeb stworzenia. Tym razem nie pozwolił, by fala bólu wysłana przez mózg potwora zalała jego umysł. Potwór otworzył oko, które mu pozostało i trzymając się skał dwiema zadnimi łapami, dwie pozostałe wyrzucił w stronę Gragha, wbijając głęboko w jego ciało zakrzywione niczym sierpy, hakopodobne pazury. Ból, który poczuł Gragh, był tępy i odległy. Kierowała nim pasja zabijania, która wszystko co przeszkadza spycha na krawędź świadomości. Zaczął teraz uderzać szponami jak tylko mógł najszybciej, starając się przerąbać jedno wczepionych w niego czarnych odnóży. Po chwili ramię potwora, wczepione w biodro Gragha, zwisło odcięte od reszty jego ciała, podczas gdy drugie wbijało się coraz głębiej i głębiej. Nagle stało się coś, czego Gragh się nie spodziewał: zadnie łapy potwora puściły skałę, której dotąd się trzymały. Monstrum wisiało teraz na jednej łapie, jak na haku wbitym w ciało Ghragha, zadając przy tym ból, którego nie dało się już ignorować. Lewa ręka słabła. Bał się poprawić uchwyt, bowiem zlana posoką skała była śliska od skrzepów. Wiedział, że w następnym momencie poleci wraz z potworem w dół. Spojrzał w kierunku Burana. Buran tkwił tam, gdzie zaskoczył go wzrok potwora. Patrzył niedowierzającym, świeżo trzeźwiejącym wzrokiem na Gragha. Widać było, że od niedawna zaczyna docierać do niego to, co się wokół niego dzieje. Widać też było, że dostrzega Gragha w jego drugim wcieleniu i nie dowierza własnym oczom.
    Istotnie, Buran nie był pewien, czy dobrze widzi. Znajdowali się po mrocznej, zacienionej stronie urwiska i choć w najgłębszym cieniu pojawiały się zarysy kosmatej bestii - bo słońce nie do końca rozpraszało jej widmową postać spowijającą Gragha - był jednak środek dnia, a zmęczone, ogłupiałe oczy Burana, mogły to co widzą lub, co zdaje im się, że widzą w cieniu przed sobą, wziąć za przywidzenie. Buran dalej usiłował nabrać pewności na co właściwie patrzy i wpatrywał się w Gragha, dokąd ich oczy w końcu nie spotkały się. Buran widział przed sobą mieszające się zarysy dwóch postaci: monstrum podobnego do człowieka-psa i chłopca, i to właśnie w oczach tej drugiej, wyraźniejszej postaci, postaci Gragha, wyczytał ludzkie błaganie - prośbę o  pomoc. Spojrzał uważniej, by nabrać pewności. Tak, to oczy Gragha, choć dzikie i złote jak u wilka. Bez namysłu i dalszych rozważań za, czy przeciw słuszności swojej decyzji, ruszył na pomoc. Jeszcze troszkę, jeszcze tylko jeden malutki krok, by wyrwanym z pochwy mieczem mógł dosięgnąć ramię potwora, odrąbać je i uwolnić przyjaciela, jako że w głębi duszy miał pewność, że to, co przyzywało wzrokiem jego pomocy, jest nim w istocie. Już, już dłoń uzbrojona w ostrą stal opadała wśród wizgu rozpruwanego powietrza, gdy naraz oba szczepione ciała odpadły od skał. Koniec buranowego miecza sięgnął jednak celu i zdołał uwolnić Gragha od cierpienia; było już wszakże za późno. Przed chwilą wrogowie, błyskawicznie malejąc lecieli w dół, by znaleźć zgodę w tym co ostateczne dla wszelkiego stworzenia - śmierci.
    Parę chwil trwało, nim oniemiały ze zgrozy Buran dostrzegł wzlatujące w powietrze dwie ogromne korony wody, wyrzucone w górę pędem upadających w kipiel ciał. Ogromne kręgi czarnych fal zmąciły gładką taflę jeziora. Patrzył, jak docierają do pionowych skał, klepiąc je raz po razie, jakby chciały je uspokoić. Nie skały jednak potrzebowały uspokojenia, a on.
    Chwile nie odmierzane mrugnięciami oczu mijały.
    Spoglądał w dół zamarły w bezruchu; na próżno jednak - na powierzchnię nie wypływało ani ciało potwora, ani Gragha.
    “Nikt tak długo nie może przebywać pod wodą" - pomyślał i spojrzawszy po raz ostatni w dół, z oczami pełnymi łez, jął się wspinać w górę. Miał dość, a bliskie ujście wąwozu wzywało jego umęczoną po stracie przyjaciela duszę i ciało do powrotu. Nim się spostrzegł, był już bezpieczny za krawędzią. Maszerował teraz bezmyślnie w głąb skalnego koryta, a z końca miecza ściskanego bezwiednie w dłoni skapywały gęste krople czarnej juchy.
    
    
Rozdział 8
    
    
    
    Buran miał w głowie pustkę, a przed oczami szarą jednolitą plamę. w końcu po kilkuset powłóczystych, pełnych zniechęcenia krokach, zawadził nogą o leżący na dnie wąwozu kawałek szarej skały i chlapnął jak długi w rozlane w tym miejscu płytkie bajoro. Kąpiel w błocie i wodzie otrzeźwiła go.
    “Muszę się wziąć w garść. Tydzień temu chciałem poderżnąć Graghowi gardło, a dziś zachowuję się, jak bym stracił rodzonego brata... a może raczej syna? Jego śmierć nie może pójść na marne. Nie dlatego bogowie zrządzili, by dwa...trzy razy - poprawił się, bo nagle sceny sprzed paru zaledwie chwil stanęły mu przed oczami - uratował mi życie, bym teraz się poddał. Jestem wojownikiem. Najlepszym z najlepszych jakich wydała kraina Cashgor, moja górska ojczyzna, ziemia skąd pochodzili najwaleczniejsi członkowie Królewskiej Drużyny Wojowników Mirrgo, straży króla i jego przybocznej gwardii zarazem. Nie mogę zawieść ani mojego króla, ani Gragha".
    Wylazł z błota i rozebrał się do naga. Wyjął z sakwy utkany z grubej wełny niewielki dywanik pokryty dziwnymi runami i rozłożył go w suchym miejscu, nad brzegiem rozlanej sadzawki. Następnie wyjął nóż i długo ostrzył na swojej osełce. Gdy uznał, że jest wystarczająco ostry położył go po prawej stronie dywanika, by z kolei wyjąć kościany grzebień i ciasno ściągnięty rzemieniem woreczek. Te przedmioty położył po lewej. Teraz cofnął się do bajora i zaczął się myć. Zagarniał z dna wilgotny i szorstki piasek, i popiół wulkaniczny, i tarł nim całe ciało dopóki jego śniada, ciemna cera nie stała się jeszcze ciemniejsza. Zanurzył włosy i całą twarz w wodzie, a wydobytą z woreczka odrobiną szarego proszku posypał głowę. Kilkoma szybkimi ruchami roztarł proszek we włosach. Po chwili tarł gęstą pianę rozcierając ją dalej na całe ciało. Kiedy spłukał z siebie cały bród, podszedł do rozłożonej na ziemi rytualnej makatki i klęknął na niej pochylając się nad wodą. Spojrzał na swoje odbicie i  zaczął nucić jakąś starożytną pieśń. Nie odrywając wzroku od swego wizerunku sięgnął po grzebień i rozczesał nim włosy oraz brodę. Teraz sięgnął po nóż i zaczął golić głowę od szczytu czaszki aż do czoła. Gdy skończył, przyszła kolej na brodę, którą wygolił od dolnej wargi po brodę, a dalej całe podgardle aż do linii szczęk. Następnie, nie przerywając swej pieśni i nie odrywając wzroku od swego odbicia w wodzie, zaczął splatać na głowie setki warkoczyków, które po chwili wisiały wokół wygolonej, sztucznej łysiny, jak czarne, poutykane jeden obok drugiego kolce. z głową skończył. Przyszła kolej na wąsy i brodę; te splótł w wiszące po obu stronach ust, groźne jak kły, sople. Wszystkie warkoczyki powinien teraz natrzeć sadłem rosomaka, którego jednak w tej chwili nie miał.
    - Trudno - szepnął do swoich myśli i użył sadła kozicy. Kolejno ścinane włosy układał równo przed sobą. Teraz zwinął je w węzełek, wytarł nimi nóż i rzucił za siebie. Przeszłość była za nim. Znów był wojownikiem i jak wojownik wyglądał;miał jasno wytyczony cel i nic poza śmiercią nie mogło go od niego odwieść.
    Było to właściwie odnowienie ślubów sprzed wyprawy. Wówczas bowiem, gdy wyruszał w swą misję, nie mógł odprawić Rytuału, ponieważ Horgun poznałby po rytualnych łysinach i uplecionych włosach kim jest. Horgun mieszkał kiedyś na dworze w Timalo i znał tamtejsze zwyczaje i rytuały. Mało tego, o bitności i oddaniu wojowników Mirrgo przekonał się, gdy pięciu wojowników Mirrgo wyrżnęło dwudziestoosobowy odział jego najlepszych siepaczy po arscotiańskiej stronie gór. Horgun wysłał ich na przeszpiegi, nie zabraniając przy tym palić i mordować napotykanych wiosek. Jednak wieści w Arscot docierają szybko na dwór i nim bandyci zdążyli zejść z  gór na płaskowyż, z  Timalo pędziła już, co koń wyskoczy, grupka obrońców.
    Teraz, poza tym, co przysięgał królowi, przysiągł jeszcze zrobić wszystko, by uwolnić pobratymców Gragha i uczynić z nich ponownie szczęśliwy lud, żyjących w swojej prastarej ojczyźnie Genzador, na Płaskowyżu Pasterzy.
    Opłukał twarz i ubrał się. Zwinął i schował rytualne przedmioty, porwał swoje rzeczy i ruszył w kierunku niedalekiego załomu wąwozu.
    Z lewej strony, coraz lepiej dostrzegał, wiszącą, zdawałoby się w powietrzu, ogromną ścianę wąwozu. Przyspieszył kroku. Wiedział, że to co widzi nie jest przewidzeniem, choć nie mieści się w głowie. Kiedy stanął na środku przełomu, zrozumiał na czym polegało złudzenie. Płynąca tędy kiedyś woda podcięła skałę na wysokości dwóch dorosłych mężczyzn. Jaskinia sięgała w głąb skały na dwadzieścia kroków, a wypełniający ją mrok nie pozwalał od razu zrozumieć, jak taka masa skał może unosić się w powietrzu. Buran jął zastanawiać się dlaczego woda przestała płynąć tym ogromnym korytem. z tego co zapamiętał, Górne Jezioro powinno być jakieś piętnaście, a może i dwadzieścia chłopa nad nim. Kiedy spojrzał w górę strumyczka, który cały czas mu towarzyszył - zrozumiał: blok skalny, którego rozmiarów nie umiał sobie z dołu nawet wyobrazić, nieustannie podmywany wodą, nie utrzymał wreszcie swego ciężaru i osunął się, zawalając całe światło wąwozu.
    “To jest ogromna tama" - pomyślał Buran i z podziwem spojrzał w górę na dzieło natury.
    Skała była nierówna i poszarpana.
    “Dlaczego nie poszliśmy tędy" - pomyślał z wyrzutem i zaczął się bez namysłu wspinać po nierównościach mocno ułatwiających wspinaczkę. Po chwili dotarł do sączącego się ze skalnej szczeliny źródła leniwego strumyczka. Napił się chciwie krystalicznej wody i ruszył dalej. Jeszcze chwila, jeszcze dwa... jeden wyrzut ramion i już! Złapał krawędź i podciągnął się w górę.
    Teraz odpoczywał pod widniejącym po prawej stronie uskokiem, wznoszącym się jeszcze na wysokość dwóch Buranów. Przed nim, szerokim na dwieście kroków, pochyłym, płaskim stokiem, wznosiła się dalsza droga na drugi brzeg wąwozu. Siedział i oczyma wyobraźni widział, jak wraz z młodym przyjacielem zmierzają nią ku przeznaczeniu - wystarczyło podjąć inną decyzję...
    Zacisnął szczęki i poderwał się na nogi. Podszedł do przeciwległej krawędzi skały-tamy i spojrzał na dalszy ciąg wąwozu. Po tej stronie był wypełniony niemal po brzegi wodą. Przed nim, szeroką i długą na kolejnych trzysta kroków wstęgą, ciągnęła się błękitna powierzchnia kanału, odbijająca słońce tysiącem drobniutkich błysków, a na jej końcu otwierał się bezkres lazurowego, niknącego za horyzontem Górnego Jeziora. Popatrzył chwile i zawrócił. Nie było mowy o marszu jego brzegiem. Na tej skalistej, nieprzyjaznej ziemi, roślinność tak bardzo spragniona była wilgoci, i ciągnęła do wody tak łakomie, iż nie dopuszczała do niej żadnego innego stworzenia.
    Dopóki się dało, szedł szybkim, wojskowym krokiem. Nie musiał już myśleć o Graghu. Mógł wykorzystać całą swoją siłę i wytrzymałość do nieprzerwanego, forsownego marszu. Rytm równych kroków sprawiał, że zapominał o wszystkim. Wsłuchany w otoczenie, z czujnością potęgowaną przez sprężyste ruchy swoich mięśni, pokonywał doły i wzniesienia.
    Idąc wierzchem tamy przeszedł wąwóz i jego brzegiem zawrócił w kierunku klifu. Kiedy dotarł do brzegów urwiska, gdzie silne wiatry owiewające grań wydmuchały każde ziarnko piasku, na którym mogłoby wyrosnąć choćby najmarniejsze źdźbło trawy, nie spojrzał w dół, nie chciał widzieć miejsca, w którym upadł Gragh, nie chciał przypominać sobie tamtych chwil i nie osłabiać swej woli.
    Skręcił w prawo i łysym brzegiem urwiska, nie zmieniając ani na chwilę rytmu kroków, poszedł dalej.
    Zatrzymał go dopiero zmrok. Uzbierał stertę chrustu i rozpalił małe ognisko. Wyjął odrobinę suszonego mięsa i zaczął je przeżuwać, popijając drobnymi łykami wody. Gdy skończył, rozłożył niedźwiedzią skórę i trzymając nóż w jednej, a miecz w drugiej dłoni, zapadł w czujny sen.
    Sen miał dziwny. Przyśniło mu się, jak przed dwoma dniami pokonywali z Graghiem szczelinę. Obserwował, jak jego własne nogi wysuwają się w biegu do przodu i opadają na ziemię, rozpędzając go do skoku. Widział, jak ostatni raz jego stopa opada na brzegu pęknięcia i wyrzuca go w górę. Nagle wszystko zawirowało i zatrzymało się w momencie, gdy zwisał w dół na swym ramieniu. Jak w zwolnionym tempie uniósł głowę i otwarł oczy. Nie było już szczeliny ani skał. Potwór, podobny do porośniętego sierścią człowieka z psim łbem, trzymał go za ramie w wyciągniętej przed siebie ręce, jak szczura za ogon i zaglądał mu w oczy. Chciał się poruszyć, lecz nie potrafił. Nagle monstrum przysiadło i postawiło go na nogi. Następnie z biodra i z lewego boku odczepiło sobie jakieś długie, czarne patyki zakończone hakami. Poznał je. To były nogi pająko-podobnej poczwary, pokryte ostrą i czarną, jak u turkejskiego dzika szczeciną. Psiołak (jak Buran nazwał w myślach monstrum) potrzymał je chwilę w szponach, po czym rzucił mu pod nogi; szponiastymi dłońmi przetarł po sączących posokę ranach, te zaś natychmiast przestały krwawić, a po chwili na oczach Burana zabliźniły się. Buran stał dalej jak przywiązany do pala. Psiołak odwrócił się i zaczął odchodzić. Wówczas Buran dostrzegł, że postać stała się jakby przezroczysta, a w jej wnętrzu dostrzega znajomą sylwetkę chłopca. Jeszcze chwila i psiołak zniknie w czarnym mroku nicości.
    “Gragh" - krzyknął najgłośniej jak umiał. Punkcik na granicy postrzegania zatrzymał się, odwrócił i ruszył ku niemu powiększając się z każdym krokiem. Po chwili miał już ludzkie kształty. Gdy stanął przed nim miał wzrost Gragha, lecz niestety, był płowo-szarym człowiekiem-psem. Bestia stała na przeciw niego i wlepiała weń czarne źrenice złotych, świecących w mroku oczu. Smutek i tęsknota za przyjacielem, który choć wątły i z pozoru słaby, trzy razy w ciągu zaledwie tygodnia uratował mu życie targnął jego sercem. Do tej pory to on swoim sprytem, odwagą i walecznością ratował przyjaciół od śmierci. Spojrzał raz jeszcze w oczy bestii i wydało mu się, że tak jak tam, na skale, dostrzega w nich oczy chłopca.
    “Gragh" - szepnął cicho. Bestia uniosła swoje groźne łapy w górę i położyła na jego ramionach. Poczuł spokój i ciepło bijące od nich i nagle przestał śnić - sen się urwał.
    Obudził się po wschodzie słońca. Był wypoczęty. Snu nie pamiętał, lecz kiedy pomyślał o Graghu, nie czuł już smutku mącącego myśli. Ruszył bez namysłu w dalszą drogę.
    Gdy zbliżyło się południe natrafił na małe bajorko błyszczące między krzewami po prawej stronie. Postanowił się tam dostać, by odnowić zapas wody. Krzewy nie były zbyt gęste i z łatwością dotarł do podmokłej łąki, porosłej rzadkimi kępami wybujałych wierzb. Na środku łąki stał szałas pasterski. Widywał takie w dolinach górskich, gdzie pasterze wypasali swoje stada.
    Była to chatka wzniesiona z gałęzi i traw. To co widział przed sobą stanowiło o tyle dziwny widok, że wyglądało na nowe.
    “To nie możliwe - pomyślał Buran. -Tu nie ma śladu ludzkiej obecności, a jeśli tak, to ta chata powinna być przynajmniej podniszczona, jeśli nie zbutwiała i sczerniała ze starości".
    Postanowił sprawdzić ten fenomen, lecz ledwie postawił stopę na kępie trawy, która wydawała się dość pewnym gruntem, wpadł po pas w błoto i zaczął tonąć.
    “Bagno" - pomyślał i czym prędzej rozejrzał się za czymś, czego dałoby się złapać. Wyrwał zza pasa nóż i płazem do siebie wbił w grunt, na którym stał przed chwilą. Choć nóż kroił darń jak masło, zdołał się podciągnąć i po kilku próbach udało mu się wygramolić na brzeg. Spojrzał na ociekające wodą i błotem nogi. Jego gołe łydki oblepiały dziesiątki pijawek. Czym prędzej wydobył proszek, którym niedawno mył włosy, posypał je, a te po chwili zaczęły jedna po drugiej odpadać. Za pomocą bukłaka spłukał z siebie szlam i błoto, jednak dalej śmierdział bagnem, a strużki krwi ściekały po jego nogach.
    - Kur bas da rug - przeklął sążniście w swoim rodzimym języku i spojrzał na chatę pośrodku bagna, która zdawała się szydzić z niego, i kiwać z uciechy.
    “Ten, który ją tam postawił musiał do niej jakoś wchodzić" - pomyślał. Kilka chwil uważnej obserwacji dało efekt.
    “Wierzby, nie rosłyby na głębokim bagnie - nie takiej wielkości i tak wysokie. Muszą mieć jakieś twardsze podłoże".
    Położył ciężki plecak z rudą na ziemi, wyciął długą tyczkę z pobliskich zarośli i dźgając w głąb rzadkiego błota zalanego płytką wodą, macał przed sobą drogę. Gdy od chaty dzieliło go zaledwie kilkanaście kroków, teren zaczął się wznosić lekko do góry i po chwili czuł, że dalej stoi na suchym lądzie, choć wzrok tego nie potwierdzał. Spoglądając na swoje stopy widział wyraźnie, że stoi w wodzie, a najmniejsze nawet poruszenie wywołuje chlupot i fale świetlistych kręgów mknących w kierunku brzegów. Nie czuł jednak, by cokolwiek stawiało opór, lub by jakakolwiek woda omywało jego nogi.
    “Czarów mi tu tylko trzeba"- pomyślał z niezadowoleniem, bo choć nie był zbyt bojaźliwy, domyślił się, iż nic poza czarami nie mogło tu wchodzić w rachubę. U Horguna, na fałszywej służbie, napatrzył się na wszelkie dziwy tyle, że innemu starczyłoby na sto żywotów.
    Opuścił wreszcie wodny zwid i wyszedł na malutką wysepkę, na której stał szałas. Podszedł do niego i odsunął wełnianą szmatę wiszącą na kiju nad wejściem. Do jego uszu dobiegło warczenie psa. Gdy postawił następny krok, gdzieś z mroku chaty z dobywającym się ze zdławionego wściekłością gardła ujadaniem, skoczył w jego kierunku olbrzymi biały pies. Nagle zatrzymał się i zamilkłszy zaczął węszyć w powietrzu. Krok za krokiem zbliżał się do Burana ciągle węsząc. Wojownik obserwował go czujnie, gdy wtem stało się coś przedziwnego! Na granicy mroku chaty i światła wpadającego przez uchyloną zasłonę, głowa owczarka mocno przybladła, i stała się niemal niewidoczna. Spuścił to na karb złudzenia. Słychać jednak było cały czas węszenie. w pewnym momencie poczuł nawet na nodze wilgotne dotknięcia jego nosa. w końcu znajdujący się w mroku ogon uniósł się w górę i zamerdał tak radośnie, jakby witał swego pana; szerokie, szorstkie i wilgotne coś przeciągnęło po pokąsanych przez pijawki goleniach.
    - Tylko mnie nie liż! Nie lubię tego! - jęknął nie będąc pewnym, jak bardzo wolno mu się rozgniewać, by miast języka nie poczuć na łydkach zębów.
    Psisko odbiegło w głąb chaty, a on spojrzał na swoje gołe łydki. Zamrugał powiekami - nie było na nich śladu po sączących się jeszcze przed chwilą strużkach krwi.
    - Wejdź Buranie. Czekam tu na ciebie już od dwustu lat - usłyszał szeleszczący głos z głębi chaty.
    Buran wszedł głębiej. Pośrodku szałasu, w kamiennym kręgu, płonęło malutkie ognisko. Obok niego siedział starzec. Jego białe włosy zakrywały mu plecy i spływały po nich na ziemię, ścieląc się dalej niczym welon na dobry, wyciągnięty krok. o jego kolana i spływającą na nie białą brodę opierał swój potężny łeb znajomy pies, a starzec monotonnymi ruchami gładził po nim swego pupila.
    - Witaj starcze, kimkolwiek jesteś! - Buran oddał w końcu powitanie głosem pewnym i nie zdradzającym ni lęku, ni wahania.
    - Siadaj Buranie i ogrzej się przy naszym ogniu. Ginder mówi, że wyczuwa od ciebie słabiutki zapach Doghunda. Musiałeś się o niego przynajmniej otrzeć, a skoro żyjesz, nie możesz być wrogiem tylko przyjacielem.
    - Kim jest Doghund? Nie spotkałem nikogo o tym imieniu nie tylko ostatnio, ale i w całym moim życiu!- odparł wojownik.
    - Doghund, to psi bożek, duch potężniejszy niż niejedno z ludzkich bóstw. Pewnie dlatego, że my ludzie nie wierzymy do końca w nic. Ich bóstwa - tu klepnął kudłaty, biały łeb swego czworonoga - istnieją i są tak realne jak psie oddanie i wiara. Doghund żyje w całkiem innym wymiarze. Jego świat to świat bogów, demonów i duchów. Jest to świat, który przenika się z naszym i choć go nie widzimy, to nasz umysł jest zdolny zajrzeć na drugą stronę. Doghund ma naturę psa, choć rozumem stoi na równi z człowiekiem. Jest wierny temu kogo wybrał. Podąża za nim, a gdy trzeba broni i pomaga. Sam nie może fizycznie istnieć w naszym świecie, więc by mimo wszystko w nim zaistnieć, musi się zjednoczyć z wybranym człowiekiem. Wówczas, połączeni, stają się bestią o nadludzkiej sile i możliwościach. Człowiek żyje w tym świecie, bo świat demonów będzie mu dostępny dopiero po śmierci. Doghund jednak żyje i w swoim, i w tym świecie, zajmując tą samą przestrzeń co ciało wybrańca. Tu działają jedną zespoloną myślą i jednym zespolonym ciałem. Nie każdy jednak kogo upatrzy sobie Doghund może stać się jego przepustką do tego świata. Człowiek zdolny zjednoczyć się z nim, rodzi się, zrządzeniem sił potężniejszych od znanych nam bóstw, raz na kilka pokoleń i jak dotąd byli to tylko potomkowie naszego ludu - ludu pasterzy z Gendazor. Może dlatego, że pradawni pasterze byli związani z psami w sposób szczególny. Kochali je i traktowali na równi ze sobą wiedząc, że są tak samo ważne w opiece nad stadami jak człowiek.
    Buran zadumał się. Wszystko stało się nagle jasne, lecz nie mógł uwierzyć w to, co przyszło mu do głowy.
    - Chyba spotkałem waszego Doghunda, lecz on już nie żyje. Ratując moje życie sam zginął.
    - Wiemy co ci się przydarzyło i kim byłeś dla niego. Twój umysł przyjacielu to dla nas otwarta księga. Doghund jest nieśmiertelny. Jeśli Doghund nie opuścił Gragha w chwili upadku, to twój przyjaciel, którego opłakiwała twoja dusza we śnie, odnajdzie cię kiedyś.
    - Widziałem jak wraz z moim przyjacielem Graghem, runęli w przepaść, na której końcu było Zatrute Jezioro. Nawet gdyby przeżył upadek, to słyszałem, że woda z tego jeziora jest bardziej trująca niż jad higury.
    - Woda z jeziora jest wstrętna i do picia się nie nadaje, lecz nie jest trująca. Chyba, że piłbyś ją co dzień. Tak więc, gdyby jednak przeżył upadek i umiał w dodatku pływać, nie byłoby tak źle. Miej nadzieję, że ujrzysz kiedyś swego przyjaciela.
    - Czemu starcze ci nie wierzę?
    - Boś małej wiary - odparł starzec i zmierzyli się wzrokiem.
    - Ginder, w ogień!- ryknął starzec.
    Pies poderwał się i stanął pośrodku ogniska. Na ten widok Buran również się poderwał i chcąc uratować psisko od poparzeń runął w jego kierunku.
    - Głupi starcze... - zaczął bluzgać na swego gospodarza na chwilę przedtem, jak jego ręce nie napotykając oporu przecięły korpus stojącego w ogniu psa. - To zjawa! - krzyknął z przestrachem.
    - a myślałeś, że zrobiłbym krzywdę jedynemu przyjacielowi jakiego miałem? - zachichotał starzec. - On jednak o tym nie wiedział i posłuchał mnie bez wahania, z wiarą, że nie naraził bym go na ból i cierpienie. Dostrzegasz teraz różnicę między psem a człowiekiem?
    Buran zamyślił się na chwilkę po czym odpowiedział:
    - Nie miałem nigdy psa. Nigdy też z psami nie miałem do czynienia. Psy jedynie widywałem i to z daleka. Myślę jednak, że pojmuję o czym mówisz.
    Starzec pochylił się w stronę swojego pupila, pociągnął go ku sobie i znów monotonnie zaczął gładzić jego łeb.
    - Powiedz mi starcze, czy ty też jesteś zjawą?
    - Oj Buranie, Buranie. Tak, dla ciebie jestem zjawą, ale nie przywidzeniem. w końcu rozmawiamy, czyż nie?
    - Mówiłeś, że czekałeś na mnie dwieście lat?
    - Na ciebie lub kogoś podobnego do ciebie... Zaglądali tu różni. i głupi, i mądrzy. Jedni nie dostrzegli chaty, inni utonęli w bagnie, inni nam się nie spodobali i ich kości wyssały pijawki, a jeszcze inni odeszli i nie wrócili. Może zginęli na bezdrożach Gendazor lub w górach. Każdemu z tych, którzy odeszli, dałem coś, co jest wolnością dla mego ludu uwięzionego w kraterze. Wiesz o czym mówię, prawda? - Buran przytaknął a starzec ciągnął dalej. - Czy chcesz to ode mnie przyjąć i pomóc tym biednym ludziom?
    - Czym jest to co chcesz mi dać?
    - Zaufaj!
    Buran przez chwilę walczył z myślami, po czym odezwał się:
    - Zgoda! Po śmierci Gragha poprzysiągłem, że zrobię wszystko, by realizując własną misję doprowadzić również do spełnienia jego marzeń. Tym, czego najbardziej ostatnio pragnął, było wyprowadzić swój lud z Krateru, sprawić, by jak za dawnych dni, wraz z nowymi stadami owiec zaludnił krainę Gendazor. Daj mi starcze to, co uwolni potomków pradawnych pasterzy z Doliny Śmierci!
    - Wyciągnij ramię.
    Buran wyprostował rękę i wyciągnął dłoń, lecz zamiast przedmiotu, który spodziewał się poczuć w dłoni, z ogniska pośrodku chaty, trysnął snop iskier i opadł na jego przedramię. Poczuł tysiące trawiących skórę igiełek. Iskry wpalały się w nią powodując ból, jakiego jeszcze nie zaznał. Na chwilę jego myśli stopiły się w jeden krzyk i jedna tylko myśl przychodziła mu do głowy: wybiec przed chatę i zatopić ramię w bagnie, ugasić trawiący przedramię ogień i przynieść sobie ulgę. Lecz nagle inna myśl zaczęła przekrzykiwać tamtą, by tego nie czynił. Zacisnął więc zęby aż zgrzytnęło i trwał w milczeniu. Po chwili ból ustąpił, a na przedramieniu, na jego spodniej stronie, widniał obraz przedstawiający skaliste zbocze góry, w którym ziała ogromna jama. Środkiem skalnej groty płynął szeroki strumień, a z prawej strony widać było brzeg jakiegoś jeziora.
    - Bolało? - zapytał starzec, lecz odpowiedzi się nie doczekał, i nie doczekałby się. Pewnie zdawał sobie z tego sprawę, gdyż bez niepotrzebnego wyczekiwania na odpowiedź ciągnął dalej:
    -Gdybyś pisnął choć słówko skargi, iskry spaliłyby twoje ciało, a wiatr wywiałby stąd twoje prochy. To co widzisz na swoim ramieniu zniknie, gdy opuścisz tę chatę. Pojawi się jednak, gdy grota, której obraz masz wypalony na ręce będzie nie dalej niż tysiąc kroków od ciebie. Jama, którą widzisz u stóp góry, prowadzi do samego serca Doliny Śmierci. Za życia obszedłem tę górę dwa razy i nie udało mi się znaleźć wejścia do Krateru. Wówczas jednak moja magia była słaba, a mój obraz wejścia miał świecić tylko na kilkanaście kroków od tunelu. Ty nie przejdziesz obok niego, nie zauważywszy go. a teraz idź i szukaj.
    - Znalezienie wejścia do Doliny było powodem, dla którego znalazłem się w tych niegościnnych stronach, możesz być więc pewien, że będę obchodził górę tak długo, aż je znajdę, a potem przyprowadzę ogromną armię, zgładzimy potęgę Horguna i uwolnimy lud Gragha! Przysięgam!
    - Nie przysięgaj. Po prostu zrób to. a teraz idź.
    - Powiedz mi starcze jak masz na imię? Chciałbym cię jakoś wspominać.
    - Jestem Zendragh.
    Buran ruszył do wyjścia i nagle przypomniał sobie, że nie pożegnał się z nim. Stanął więc i odwrócił się. Jednak ognisko już nie płonęło, a tam, gdzie przed chwilą siedział starzec głaszczący psa, znajdowały się dwa sczerniałe szkielety: człowieka siedzącego na strzępach przegniłej owczej skóry, trzymającego szkielet dłoni na czaszce psa warującego z łbem opartym o jego kolana.
    - Żegnaj Zendragh - powiedział mimo wszystko, lecz usłyszał tylko dalekie szczeknięcie i coś jakby: “idź z nim", choć to pewnie wiatr zawył w źdźbłach traw lub w gałęziach stanowiących szkielet chaty.
    Na dworze była noc. Na bezchmurnym niebie świeciły gwiazdy - miliony gwiazd mrugających ze swych zaświeconych od stworzenia świata miejsc. Buran odruchowo poszukał najjaśniejszej na nieboskłonie, która w przeciwieństwie do innych nie zmieniała nigdy swojego położenia i wskazywała nieomylnie południe. Szczęśliwi ci wędrowcy, którym przyświecała w bezchmurne noce, pozwalając wybrać właściwą drogę. Lecz biada zabłąkanym, którym chmury przysłoniły niebo, zakrywając jedyny nocny drogowskaz...
    Chciał ruszyć w kierunku, gdzie jak sądził widzi ledwo dostrzegalne zarysy drzew, wzdłuż których tu doszedł. Wlepił wzrok przed siebie próbując przebić ciemność. Jednak po chwili zrezygnował i postanowił spędzić noc w chacie. Wolał to, niż dodatkową, nocną kąpiel w bagnie pełnym pijawek. Bez zastanowienia sięgnął ręką za siebie, w kierunku zasłony w wejściu do szałasu. był pewien, że powinna znajdować się za jego plecami... nic tam jednak nie było. Postąpił kilka kroków przed siebie usiłując namacać cokolwiek- nic. Przecież ani szałas mu się nie przyśnił, ani Zendragh! a może?
    W końcu dał za wygraną. Sięgnął po skórę niedźwiedzia i rzucił ją na ziemię. Pomyślał o mieczu, jednak zrezygnował. Choć nie wiedział dlaczego, czuł, że w tym miejscu nie będzie potrzebował broni, a w nocy, może spać twardo i spokojnie. Zawinął się szczelnie w bure, nieco szorstkie, lecz bardzo ciepłe futro i wsłuchany w odgłosy nocy zasnął.


menu      strona główna      kontakt z redakcją