menu      strona główna      kontakt z redakcją



Copyright © by Adam Cebula, 2000

Adam Cebula

Pożegnanie dziewiętnastego wieku.


    Do napisania tego tekstu przygotowywałem się od roku. Co najmniej. Jak zwykle, z planów nic prawie nie wyszło. W paradę weszła praca taka i owaka. W zasadzie mógłbym napisać odpowiednio wcześniej, gdybym wiedział, co pisać. A kiedy już napisałem, to nareszcie wiem co naprawdę trzeba było zrobić i dlaczego to co zrobiłem jest całkiem do kitu.
    Ale do rzeczy: mam nadzieję, że żegnamy się z dziewiętnastym wiekiem. Z dwudziestym to całkiem inna sprawa. Zaczyna się od tego, że z powodu braku zera w okolicach 425 roku (nie wiem, czy tak było, ja sobie to tylko tak rekonstruuję) nie ustalono daty narodzin Chrystusa na rok ,,0''. Ustalono, że był to rok pierwszy. Sensu to nie ma, bo po naszemu gdyś się człeku narodził, to nie masz jeszcze roku. Na pierwsze urodziny trzeba czekać rok. Jesteśmy mądrzy, bo Arabowie wymyślili nam zero. Tymczasem, gdy urzędowo ustalano, od kiedy zaczynają się czasy, oni jeszcze się nie narodzili. Takie są konsekwencje nieposzanowania podstawowej funkcji, jaką dla człowieka jest prokreacja. Niewątpliwie, jakiś posiadacz haremu, lenił się, albo zginął na skutek udziału w powszechnej w tamtych czasach zabawie, jaką było uprawianie podbojów.
    Nie uniknę tonów antyklerykalnych. Jesteśmy akurat po zwycięskiej bitwie z Szatanem w postaci pornografii. Wysłałem do Zarządu Regionu NSZZ ,,S'' stosowny list gratulacyjny z mniej stosowną gołą panienką i propozycją zabrania z Sejmu posłów, którzy nam się tak wspaniale sprawili. Warto się zastanowić, czy nie posłuży pomocą nam Internet w tym zbożnym celu. Nadmieniam, że bynajmniej nie nawołuję tu do niczego i nie rozpętuję akcji zebrania stosownej liczby podpisów. Tak sobie gadam. Spokojnie. Najpierw trzeba się zastanowić, skąd wziąć nowych, co najmniej równie mądrych posłów. A list z panienką wisi w związkowej gablocie, (parter pl. Maksa Borna 9 ) co jest widomym dowodem, że z XIX wiekiem powoli się rozstajemy.
    Co do owych tonów (antyklerykalnych), to daje się zaobserwować podział na kler i klerykałów. Interesy i poglądy nie są bynajmniej tożsame. Kler, to kler, każdy widzi. Klerykałowie, to mieszkańcy Klerykowa, wróciłem niedawno stamtąd. Nie jest to bynajmniej nigdzie: i owszem mieszkańcy jak najbardziej kultywują pamięć pisarza, których ich tak nazwał. Tak jak Polska to tu a nie nigdzie, odwrotnie, niż zdawało się pewnemu genialnemu licealiście.
    Kler ma ochotę, jak przedstawiciel każdego gatunku trochę sobie pożyć. Klerykał, to facet, który wyobraża sobie, co myśli kler. Wyobraża sobie, że kler będzie go popierał, gdy będzie głosił i wprowadzał w czyn swoje poglądy. Z racji braku komunikacji pomiędzy obiema warstwami pojawiają się już pierwsze poważne zgrzyty. Jest to zaskakujące dla obu stron: kler sądzi bowiem, że klerykałowie chcą go popierać. Klerykałowie natomiast są bardzo zdziwieni, że zawodzi bardzo prosta reguła, którą dotąd stosowali: oni myślą to co ja. Oczywiście, najpierw ów klerykał musi cokolwiek myśleć. Swoje natchnienie bierze z mistrzów sprawdzonych do dna dawno zmarłych, jeszcze w minionym stuleciu. Mówię tu o tych klerykałach Wielkich, którzy kreują się na przywódców. Przeciętni klerykałowie wiedzę czerpią z poczty pantoflowej. Więc idee są sprawdzone do dna: nic dokładnie z prawdą wspólnego nie mają. To nader bezpieczne: każdy intelektualista (tfu!) obchodzi tych ludzi z daleka. Nie pisze o nich, nie dyskutuje, bo nie ma sposobu na dyskutowanie z facetem, który twierdzi że to wszystko od cyklistów.
    Na marginesie: twierdzenie, że Polacy są antycyklistami z urodzenia jest prawdziwe, bo w zasadzie, wyjąwszy okupację (hitlerowską) stan wojenny i powodzie, ale takie najmniej, jak była w 1997 roku, co powinna się powtórzyć w 2997 (najwcześniej) są przeciwko w ogóle. Sam jestem antycyklistą, choć chciałbym być nawet rowerem. Znam jednego cyklistę, brata lidera peletonu. Więc ja twierdzę, że nie tylko lepiej kręcę pedałami, nie tylko znam kodeks drogowy, ale jeszcze na dodatek znam lepiej historię jego. To bynajmniej nie jest tak, że nawet z mamusi cyklistki jak się urodzisz, to nie potrzebujesz roweru, żeby nauczyć się jeździć.
    Cyklistą jest być przyjemnie, (choć nie w Polsce) bo na całym świecie budują im specjalne dróżki. Najlepiej traktują ich w Bundesrepublik, (gdzie, zarabia się np 4 razy tyle co tu).
    Z tego powodu jestem antycyklistą, bo uważam, że to niesprawiedliwe, by ten tytuł i status społeczny był dziedziczny. To zupełnie niesprawiedliwe, by z racji tylko urodzenia wolno było domagać się zwrotu rowerów, choć przed zabraniem jeździł na nich kto inny. Uważam, że cyklistą powinno się zostawać po otrzymaniu Międzynarodowej Karty Rowerowej, lub coś temu podobnego.
    Jeśli myślisz Czytelniku, że mówię o Żydach i antysemityzmie, to raczej się mylisz. Chodzi mi mniejszości narodowe i nacjonalizm w ogóle. Mamy naszych osobistych cyklistów za wszystkimi granicami. Tam zachowują się dobrze, ówdzie skandalicznie. żądają zwrotu, autonomii, szczególnych praw. Dziwią się, że naród, któremu, jak im się zdaje przekazali kulturę europejską najchętniej wszystkich ich hurtem posłałby na Madagaskar, albo nieco bliżej, na Mazury.
    Jak się zdaje, w kwestii rowerów, to poglądy klerykała są proste: Polak komuś być cyklistą - dobrze. Ktoś Polakowi - źle. Co jest jeszcze w miarę spójne, dochodzi jednak do tego intuicyjne ,,Dobry Cyklista, to martwy Cyklista''. Czyni to niejaki bałagan. Przez całe stulecia zresztą, nie przeszkadzał on (bałagan) zbytnio. Zasada ta chyba znakomicie sprawdzała się w latach minionego stulecia, gdy budowano pierwsze drogi żelazne, co bogatsi mieli lampy naftowe i książki. Zwłaszcza, że nie było jeszcze rowerów. Obecnie, coraz częściej są z nią kłopoty: nie tylko sąsiad i kolega z pracy może sobie kupić rower. Ty sam znajdujesz siebie na berlińskiej ulicy, jako regularnego zielonego rowerzystę-cyklistę, w kolorowym, wpadającym z daleka w oko styropianowym kasku.
     Klerykał chciałby się powołać na autorytety, zwłaszcza tzw. tradycyjne. Ostatnio się porobiło: trudno o bardziej autorytarny i tradycyjny autorytet moralny jak Papież. Nikt, co prawda, nie widział Go na rowerze, ale Prymas i owszem tak. A Wojtyła, co wszyscy wiedzą jeździł na nartach. Jak się ma narciarz do cyklisty, nie wiadomo, ale koneksja nader niebezpieczna. I są skutki. Faceta, znanego od lat, jako cyklistę, co prawda, nie z matki, ale co gorzej, takiego z Międzynarodową Kartą, uznanego przez Międzynarodową, a nawet o zgrozo Europejską Komisję Egzaminacyjną, zaczęto pomawiać, że jest cyklistą. Człowiek ów przecież od lat prowadził gazetę, w której w czasach gdy na drogach królowały państwowe pojazdy, gdy rozwijano kolej i inny transport ciężki, on domagał się równouprawnienia w ruchu. Jak to zwyczajnie cyklista. No to okrzyknięto go cyklistą, oskarżono o zmuszanie do jazdy na rowerze, a tu masz babo placek: przyjaciel Papieża. Na szczęście wziął i umarł, dzięki czemu można się na jego autorytet powołać w walce z rowerami.
     Cała ta historia jest jednym z wielu poważnych sygnałów, że drogi kleru i klerykałów zaczynają się poważnie rozchodzić. Stwierdzenie to całkiem słusznie pachnie innym zboczeniem wynalezionym w dziewiętnastym wieku, jakim jest futuryzm. Jak zapewne pamiętamy, futuryści uprawiali błędy ortograficzne w wierszach, a niektórzy z nich, jak Jules Verne przepowiadali przyszłość. O związkach astrologii z Majakowskim napiszę innym razem, aczkolwiek pomnik międzynarodówki, który nie zawiera błędów ortograficznych, zasadniczo futuryzmem miał być (projekt pomnika III międzynarodówki wg Władmira Tallina). Albo Inglot napisze, bo on się na tym zna. A teraz będę wieszczyć.
     Widzę ten wiek XXI jako pokaszaniony. Nie dość, że kler z klerykałami się rozejdzie. Diabli wezmą tzw. patriotyzm, który inni nazywają nacjonalizmem. Jeden pan w TV mówił o winach z okresu PRL. O tzw. TW. Wg niego jeśli było się TW w krajach wówczas nam wrogich i gwizdnęło się ówczesnym onym jakąś tajemnicę, dzięki której moglibyśmy coś niezwykłego produkować, to dobrze.
     Jeden facet, z którego jesteśmy dumni, bo Nobla dostał za książkę (po góralsku ,,Ka idzies?") napisał około początku aktualnego stulecia fajną książkę. Najpierw jeden jak komu łepetynę urwie. Swoją drogą, to już dziś wielu uważa, że można odprawić wesele nie tylko bez mordobicia, ale nawet bez litra na łeb. Zmienia się świat, trza sobie miejsce na cmentarzu znajść. Nie inaczej. Powinien kto jakie granice wyznaczyć temu procesowi kulturyzacji, bo zasypiasz, a tu rano już przestało uchodzić, co wieczorem jeszcze było całkiem niezłym kawałem. Jak u Lema. Nic tu człowieku mądrego nie wymyślisz, trzeba się uczyć tych nowych brewerii i nie marzyć że stare czasy wrócą. Minie jedno pokolenie i wszystkim będzie się zdawać, że ów AfroAmerykanin to coś całkiem niezbędnego, a przedtem to była tzw. dyskryminacja.
     Jak sięgam pamięcią, na wsi jesienią jabłek był nadmiar. Poniemieckie sady z wielkimi drzewami, takimi, z których nie opłaciło się owoców zrywać. Potrzebna była wielka drabina i dużo zręczności.
     O tym zjawisku zacząłem pisać już dawno. To jest coś takiego: dobra wolne. W zasadzie wszyscy zgadzają się na ich istnienie. Dobrem wolnym jest powietrze. Nie trzeba płacić nawet za dostawę. W Europie dobrem wolnym jest woda. Płacimy tak naprawdę i to bardzo niewiele za dostawę. Niewiele, pomimo tego, że ceny metra sześciennego ciągle rosną. Były czasy, że w miastach wodę sprzedawał woziwoda i wtedy trzeba było oszczędzać. Dziś wody takiej jakości, jak sprzedawali z beczki, nikt nie chce kupić: choć wiadomo, że przed wojną, to była woda. Owszem, ale z pełnym bukietem bakterii. Miewała także swoje dodatki zapachowe. Sentymentalni starzy ludzie nie pamiętają, ja jeszcze tak, jak gotowało się tę cudowną wodę (lata sześćdziesiąte) by pozbawić ją woni bynajmniej nie chloru, którego wówczas prawie nie stosowano. Dobrze było, gdy ciągnęła zwykłym błotkiem: tego zestawu można było się stosunkowo łatwo pozbyć parząc mocną herbatę. Tamte herbaty, to także były inne: standard słynnej ,,gruzińskiej'' z okresu głębokiego kryzysu. Dlatego picie herbaty bez cukru było wtedy wyczynem, albo umartwieniem na wyraźne życzenie lekarza.
    Z tego chyba powodu także nie była popularna herbata tzw. po turecku. Musiała być mocno parzona na esencję w czajniczkach. Domniemam pewnych kulis fizyczno -chemicznych owego procesu: czajniczki były z porcelany, bywały nawet czajniki, na których się je stawiało. Tak, czy owak, nawet gdy herbatę zwyczajnie zalewano w tym cudownym naczyniu ona ostro naciągała. Przy bezpośrednim zalaniu być może ów efekt nie był widoczny. Dopiero, gdy zalewano herbaty na drugie śniadanie, zyskiwała swoją moc. Z dwu powodów: po pierwsze liście zwyczajnie długo się moczyły, po drugie porcelanowy, zamknięty (polerowany i biały) pojemnik ,,trzyma'' ciepło. Ten sam smak można uzyskać zalewając ową podstawową dla biurowej działalności roślinę w termosie. Inny patent ,,wg brata Bonifrata'' polega na lekkim zagotowaniu, 2, 3 minuty. Nie mylić z tzw. więzienną kipiełuchą. Do jej przygotowania potrzebny jest kabel od kuchenki elektrycznej 2 żyletki, kilka zapałek i trochę nitki. Z tych ostatnich przyborów budujemy tzw. betoniarę, czyli grzałkę działającą na zasadzie elektrolizy wody. Do elektrolizy prawie nie dochodzi, bo prąd jest przemienny. Maszyneria natomiast, o ile jest prawidłowo zmontowana grzeje jak wszyscy diabli i dodatkowo wydziela charakterystyczne dźwięki, podobne do odgłosów działającej betoniarki. W trakcie procesu przygotowania kipiełuchy, która nie tylko służy, jako namiastka pół litry, ale rozsądnie rozcieńczona skutecznie zwalcza wszelkie salmonelle i inne kijanki w brzuchu, wydziela się nieco chromu i miedzi. Wniosek z tego, że poza szczególnymi przypadkami nie należy stosować powyższego przepisu.
     Zarówno kipiełucha jak i herbaty z czajniczków mają dość sporą zdolność pokonywania tzw. naturalnych zapachów wody. Do pewnego stopnia potrafią nawet zamaskować fakt podciekania gnojówki do studni. Natomiast są całkowicie bezradne wobec chloru w wodzie. Do tego ostatniego jednak większość ludzi przywykło.
     Trudno rozsądzać, czy smaczniejsza jest woda z chlorem , czy z dodatkami organicznymi. Fakt jest taki: dziś w wodzie jest znacznie mniej żyjątek niż kiedyś. Bywali tacy, którzy mieli prawdziwą źródlaną wodę, ale to był zupełnie inny przypadek.
     By zakończyć sprawę wody: choć to wydaje się nieprawdopodobne, staliśmy się wybredni. Jeśli płacimy, to nie za wodę, ale za specjalne jej przygotowanie, za dostarczenie do domu i za... odprowadzenie. We wszelkich postaciach, w jakich jej w tym domu nie potrzebujemy. Woda dobrem wolnym nie jest tylko w tropikalnym obszarze. Tam można oberwać po głowie za wyczerpanie całej sadzawki. W Europie jest jej pod dostatkiem, pomimo, że np. Polska uchodzi za kraj bardzo suchy. Ciekawe, zwłaszcza z perspektywy doświadczeń wrocławianina. Pomimo, że hydrogeologom utopiło się całe laboratorium, twierdzą, że jest za sucho. Widać wiedzą swoje.
     Przybywając do wielkiego miasta, poczułem ubytek szeregu dóbr wolnych. Ale to kolejna nieprawda. Mnie się zwyczajnie nie chce po nie sięgnąć. To nie jest tak, że dziś nie ma jabłek na wsiach. Są. Tylko trzeba by poświęcić trochę czasu na ich zdobycie. Nie koniecznie znowu tak wiele więcej w porównaniu do lat gdy miałem je pod nosem. Mam do dyspozycji samochód, wiem gdzie się udać. Jednak, gdy się tam udam, ani mi w głowie zrywanie, czy zbieranie jabłek. Mam pod nosem sklep, w nim znakomicie przechowane tanie owoce.
     Tanie, w tym sensie, że mnie na nie stać. Na tyle tanie, że nie opłaca się kombinować, gdzie dostać jeszcze taniej. Lepiej ten czas poświęcić na naukę, na pisanie, na inne roboty domowe.
     Technologia powoduje, że to co było kiedyś okupione wielkim wysiłkiem, dostajemy pod nos. Technologia komputerowa stara się zaspokajać niemal wszystkie potrzeby człowieka.
     Czy obfitość programów komputerowych jest jakimkolwiek dobrodziejstwem? Co te programy robią? Czy zaspokajają jakiekolwiek potrzeby?
     Na zdobieniu zawsze robiło się wielkie pieniądze. Jubiler jest synonimem człowieka majętnego.
     W zasadzie do pewnych rzeczy przyzwyczailiśmy się. Obfitość czcionek. Nie mam pojęcia, ile obejmują moje zasoby: gdzieś pomiędzy 4 a sześć tysięcy sztuk. Oczywiście znakomita większość nie posiada polskich ogonków. Nie jest to tak naprawdę wielki problem: można je sobie samemu dorobić pod warunkiem, że stawiamy zbyt wysokich wymagań. Programy takie jak ,,CorelDraw!'' pozwolą nam na wykonanie tego zadania: praktycznie z dowolną potrzebną dokładnością. Jedynym ograniczeniem są umiejętności i czas, jaki chcemy poświęcić na to zadanie. Przy pewnej wprawie przygotowanie nowego zestawu fontów zajmie ok 40 minut. Czcionki są w komputerze pracującym w ,,Windows'' raczej plagą. Pomimo zapewnień Microsoftu, że można mieć ich dowolną ilość, to najlepiej zatrzymać się gdzieś w okolicach 400 sztuk. Zainstalowanie 1000 gwarantuje przeróżne kłopoty. Jest to związane z pojemnością rejestru przeznaczonego na zapisywanie danych o czcionkach. Tak, czy owak, to, w czcionkach, co jakiś czas trzeba robić czystkę. Instalują się bowiem bardzo często ,,same'', gdy wgrywamy np. demo jakiegoś programu.
     Mało komu do głowy przyjdzie pomysł co z tym wszystkim można robić. Nie ma jednak wątpliwości, że do czegoś to się przydaje, bo przygotowanie nowego fontu to naprawdę spora praca. Do czego?
     Generalnie, gdy trzeba przygotować coś ładnego. Coś przekonywującego. Projekt opakowania, kartkę zwaną wizytówką, zaproszenie, stronę WWW. Oczywiście, zapas kilku tysięcy czcionek wystarczy na całe życie, nie znam jednak nikogo, kto próbowałby choć czerpnąć z tego rogu obfitości. Normalnie pisze się za pomocą kilku zaledwie standardowych krojów: ,,Arial'', ,,Times New Roman'' i to wszystko. Czasami ktoś, w przypływie ekstrawagancji sięgnie po Frankensteina i to naprawdę chyba wszystko.
     Dlaczego? Bo nie mamy pomysłu. Na ogół nie mamy pojęcia o składaniu tekstów, nikt zresztą nie ma na to czasu. Manewrując odpowiednio bardzo podobnymi do siebie krojami liter, można wyróżniać, mówić na marginesie, robić perskie oko do czytelnika. Oczywiście, jeśli się to potrafi, jeśli co najmniej przeczytało się spory podręcznik do typografii. Czy ktoś czytał? Można więc odnotować taki fakt: w tej dziedzinie komputer spełnił oczekiwania z zapasem najmniej kilkuset razy.
    W elektronice objawy zatkania się wszelkimi dobrami można było zauważyć już w latach 70 - tych. Zaczęło się oczywiście na zachodzie. W naszych okolicach siermiężny socjalizm doprowadził do zaprzestania produkcji papieru toaletowego i obfitość czegokolwiek wydała się abstrakcją. Ale nawet i nas ta plaga nie oszczędziła.
     Historycznie trudno mi ułożyć kolejność wydarzeń. Zapewne zaczęło się jeszcze przed efektownym kolapsem szczęśliwie panującego nam ustroju. Za sprawą tzw. firm polonijnych zaczęły spływać do nas produkty krwiopijczego kapitalizmu w postaci zramociałych już wtedy XT i rewelacyjnych 286. No i okazało się, że pomimo astronomicznej relacji złotego do dolara nie ma najmniejszego sensu zajmowanie się rodzimymi produktami pod dziwacznymi nazwami ''stacjonarnych kalkulatorów'' czy czegoś w tym rodzaju. Miało to np. cały 1 kB pojemności i aby wykonać operację dodawania trzeba było przeprowadzić asemblerowe programowanie na rejestrach procesora. Technologicznie odpowiadało to mniej więcej komputerom z przełomu lat 50 i 60. Pomimo wszelkich ceł, centralnego rozdzielnictwa te elektroniczne wozy drabiniaste przegrały konkurencję z czymś, co zbudowane zostało już po wynalezieniu silnika spalinowego. Rezultatem był niespodziewany spływ na rynek układów rewelacyjnej serii TTL. W czasach, gdy chodziłem do liceum zastosowanie czegoś takiego było wyrazem przesadnego (technicznie nieuzasadnionego) pędu do nowoczesności. Raptem pojawiły się sprzedawane na bublach tzw. ''wyluty''. Początkowo pewnie handel nimi był dobrym interesem. Jednak owe stacjonarne kalkulatory zawierały straszliwe mnóstwo części. Początkowo jacyś maniacy biedzili się nad wydobywaniem poszczególnych kości z płyt drukowanych, potem odnalazły się pokłady jeszcze nie sprzedanych części, można było za równowartość bochenka chleba kupić całą płytę z wielką ilością owego dobra... Nawet nie posiadając nadmiaru gotówki (taki stan jest chyba w ogóle termodynamiczną niemożliwością) można było wypełnić wszystkie schowki tym szczytem technologii z połowy lat 60-tych.
     Następny w kolejności produkt tzw. CMOS-y także zwaliły się do sklepów w niezmiernej obfitości. Tu za sprawą inflacji dostępność wypadła bardzo różnie: coś kosztowało 10% ceny bułki, coś innego jak cała torba pieczywa.
     Warto wyjaśnić: na tych układach zakończył się pewien etap elektroniki. Wymyślono bowiem programowalne układy cyfrowe. Jak to w elektronice bywa w jedną obudowę wsadzono kilka tysięcy tradycyjnych części. Jeden układ scalony jest więc mniej - więcej równowartością całej szuflady wypchanej częściami. Ta szuflada zaś nie bardzo pozwala zrobić to co ten układ. By udało się uruchomić takie mnóstwo części potrzebny jest wielki zasilacz, wiele płytek drukowanych, plątanina przewodów. Gdy się weźmie do takiej roboty nawet kilku ludzi, to klapa jest raczej murowana: zawsze coś będzie źle połączone. By zrobić to samo za pomocą układu programowalnego potrzebny jest komputer, program przystawka do programowania. Można do wielu różnych urządzeń stosować takie same malutkie płytki montażowe. To, co kiedyś musiał wykonywać cały wysoko wykwalifikowany zespół ludzi, dziś stało się pracą dla jednego amatora.
     Czasami (nawet dosyć często) potrzebne są niewielkie układziki, dla których nie warto uruchamiać całej machiny projektowej. Wystarczy połączyć ze sobą kilkanaście bramek logicznych i już działa. Na taką okoliczność owe TTL-e leżą sobie w szufladach. Zapewne starczy jeszcze dla naszych dzieci.
     Gdzieś w międzyczasie elementy do montażu powierzchniowego załatwiły problem ceny elementów dyskretnych. Chodzi o to, że do wykonania każdego nietypowego układu potrzebna jest pewna liczba tranzystorów i elementów biernych, kondensatorów oporników. Elementy zwykle bardzo mocno podbijały cenę całego urządzenia. Montaż powierzchniowy to pomysł by elementy te przylutowywać bezpośrednio do ścieżek obwodów drukowanych. Aby to było możliwe wyprodukowano bardzo małe elementy o rozmiarach np. 1x2x3 mm. Są one praktycznie wykonane z jednego kawałka materiału. Technologia produkcji bardzo się uprościła: nie potrzeba zgrzewać końcówek na wyprowadzenia, nie potrzeba wiercić dziurek w płytkach drukowanych, na dodatek wielokrotnie spadło zużycie materiałów. W rezultacie w pewnym momencie cena jednego opornika w prawie detalicznej sprzedaży wynosiła 1,2 grosza. Można sobie wyobrazić, że elektronik ręcznie montując swoje układy jest w stanie umieścić w nich gdzieś do 50 takich elementów. Niechby nawet i 200 to cena części nie może mieć nic wspólnego z wartością produktu. Po prostu można sobie lutować do woli.
     Szczerze mówiąc, to elektronika rozpaczliwie potrzebuje pomysłów na wykorzystanie tych piekielnych możliwości, jakie stworzono. Buduje się urządzenia o coraz większej nadmiarowości, procesory, które sterują telewizorami mogłyby nadzorować lot statków kosmicznych, komputery mają takie moce obliczeniowe, że tylko jacyś wariaci od obliczeń numerycznych potrafią je zapchać.
     Szczerze mówiąc ludzkość potrzebuje rozpaczliwie nowych potrzeb. Zieloni mają wiele pomysłów na to, jakby skomplikować życie. Np. zamiast do pracy jechać samochodem, to dorożką. Do dorożki potrzebny jest koń, do konia woźnica, stajenny i jeszcze kilka osób do zbierania siana, naprawy dachu na stajni itd. Argumentem nie do odparcia na rzecz dorożki jest znalezienie kilku nowych miejsc pracy na jednego konia. Niestety, ludzie jeżdżąc koniem marzyli o czymś takim jak samochód. Tylko czasami mają ochotę na przejechanie się jakąś dorożką.
     Od dawna miałem ochotę na walkę z wiatrakami. Aczkolwiek jestem zwolennikiem wiatraków. Od dawna kombinuję, gdzie by tu jaki zbudować. Za własne pieniądze. Mam natomiast co najmniej wątpliwości, gdy zieloni namawiają, nawet zmuszają do masowego budowania tego do wytwarzania prądu, za pieniądze podatnika. W zasadzie chodzi o to by oszczędzić środowisko. Elektrownie węglowe, to ekologiczny kataklizm. Widziałem, jak wyglądają nasze odkrywki węgla brunatnego. Praktycznie trzy czwarte gminy, to jedna wielka dziura. Warstwa żyznej gleby zniszczona, na usypanych z piachu i kamieni hałdach, rachityczne drzewka. Elektrownie jądrowe, jak wiadomo mogą wybuchnąć. No to trzeba budować wiatraki. Za ile? Dokładnie nie wiadomo. O jednym projekcie powstałym w Polsce czytałem. To coś miało mieć 100 kW mocy i kosztować ok. 1 miliarda starych złotych. Takie coś mało kiedy osiąga swoją moc znamionową, bo nie wieją odpowiednie wiatry, 100 kW. To moc potrzebna do zasilania ok. 20 gospodarstw domowych. Jest to tzw. moc dysponowana, zazwyczaj rzeczywista moc pobierana jest znacznie mniejsza. Tym niemniej tyle być powinno, by np. z nagła nie zgasło komuś światło, gdy sąsiad włączy żelazko. Już na oko widać, że zysk z wielkiej konstrukcji, bo wieża musi mieć kilkadziesiąt metrów wysokości, co najmniej wątpliwy. Można sobie policzyć: w Polsce było zainstalowane ok. 22 tysięcy megawatów mocy turbin generatorów prądotwórczych. By zamienić to na moc wiatraków, które choć kilka razy do roku zasiliłyby sieć, trzeba by zbudować 220 tysięcy takich konstrukcji.
     Jest on tym bardziej wątpliwy, że praktyczną, ekonomiczną drogą jest oszczędzanie. Zwykłe świetlówki zwyczajnie się opłacają. Nie mam pojęcia na ile lat pracy są projektowane wiatraki, ale trzeba się liczyć, że wobec tego, że pracują one przy skrajnych obciążeniach elementów, wytrzymają mniej, niż np. turbiny wodne. Pierwsze konstrukcje rozsypały się zaledwie po kilku latach. Po jakim czasie tak efektownie wyglądające pola wiatrakowe zmienią się w rumowiska betonowych słupów?
     Tymczasem świetlówki są opłacalne. Koszt takiej wkręcanej zamiast żarówki jest 10 -20 razy większy, ale też tyle samo dłużej ona wytrzymuje. Pobiera natomiast 5 razy mniej energii elektrycznej. Można, nieco optymistycznie powiedzieć, że praktycznie za darmo chronimy środowisko i ratujemy własną kieszeń. Jest to tym bardziej efektywne, że oszczędzamy energię w miejscu odbioru, zyskujemy także tę część, która jest tracona podczas przesyłu. Jest to ok. kilku, kilkunastu procent, akurat tyle, ile mocy z owych wiatraków spodziewają się uzyskać w krajach zachodnich. Sprawność źródeł światła jest ciągle bardzo mała: sodówki osiągają ledwie trzydzieści procent, świetlówki, kilkanaście. Możemy się więc spodziewać, że w przyszłości będziemy mieli lampy o mocy elektrycznej 5 - 10 W i jasne jak teraz. Widać w co warto inwestować, w jakim kierunku powinny iść badania.
     Zjawisko entuzjazmu dla wiatraków jest charakterystyczne dla bogatych państw. Są tak bardzo bogate, że nie bardzo wiedzą, co by tu jeszcze zbudować. Biedaków jakoś nie ciągnie do wiatraków. Oni zwyczajnie mają prawdziwe problemy.
     O energii i tym co myślą o niej ekolodzy warto napisać osobno. Tymczasem zobowiązałem się wieszczyć na przyszłe stulecie i poszło we wspomnienia. Prawidłowo. Przydługa dygresja poświęcona została zjawisku nieoczekiwanego przeistaczania się towarów w dobra wolne.
     Pozornie szczęśliwe zjawisko, prowadzi już teraz do katastrofalnych skutków: bezrobocia. Ludzie uczą się jakiegoś zawodu, ktoś radośnie dokonuje wynalazku, albo, jak bywa coraz częściej, pracowicie, jakaś grupa szukających pieniędzy i guza składa maszynę, opracowuje technologię, albo temu podobne nieszczęście i diabli biorą interes w całej branży. Na dzień dzisiejszy ciężko znaleźć cokolwiek, co nie byłoby zautomatyzowane, zoptymalizowane i na czym dałoby się jakoś zarobić. Jeśli pojawia się jakaś nowa technologia, to w krótkim czasie ludzie wyciskają z niej, jak z cytryny wszystko. Na gwałt potrzebne są nowe pomysły, co z tym wynalazkiem można jeszcze zrobić.
     Komputer ma chyba najwięcej szczęścia, jeśli chodzi o wynajdowanie kolejnych
     zastosowań. W tej materii pobił chyba nawet słynny WD40. (Ten co likwiduje piski). Od naukowych obliczeń, po komunikację, edukację i gry, które spędzają moralistom sen z powiek. Kiedy jednak zadamy sobie pytanie, w ilu przypadkach ten sprzęt naprawdę spełnia założoną funkcję, będzie chyba bardzo kiepsko.
     Komputer na pewno najmocniej jest eksploatowany przez graczy. Osobiście sądzę, że na ten cel idzie więcej niż 95 % mocy obliczeniowej zainstalowanej na kuli ziemskiej. Bez przesady. Współczesne super-komputery mają do 512 procesorów. Nawet, jeśli przyjąć, że jako RISC, mają one kilkakrotnie większą wydajność niż jakieś Pentium, to i tak sumarycznie takim monstrum nie wykona więcej obliczeń, niż kilka tysięcy normalnych komputerów. Tak wielkich maszyn na świecie jest niewiele. W chwili, gdy piszę ten tekst wiem, że jedna na pewno znajduje się w Australii. Wiadomo, że w naszym kraju jest ok. 2 milionów abonentów Internetu. Komputerów, jest pewnie 2, 3 razy tyle. W mojej pracy mam tylko 486 z marnymi 16 MB RAM. Oprócz tego na półkach stoi sobie kilka maszyn w klasie 286 z których każda ma nieco więcej niż owe 640 kB które wg. Billa G. powinno wystarczyć każdemu. Do codziennej roboty każda z nich wystarcza mi z okładem. Nim opanowałem nieco te elektroniczne monstra potrzebowałem do pisania np. Worda, lub przynajmniej sławnego niegdyś Chi. Dziś wystarcza mi DOS edytor.
     Programami które jeszcze jakiś czas będą wymuszały rozwój są wszelkiego rodzaju aplikacje do trójwymiarowych wizualizacji. Jeszcze jakiś czas, gdy prędkość komputera nie stanie się tak wielka, że na rezultat trzeba będzie czekać kilka sekund. Na ten błogosławiony rezultat zapewne poczekamy, i to nie sekundy, nawet nie pojedyncze lata. To potrwa. A co potem? Czy komputer stanie się takim samym gadżetem, jak dziś pióro wieczne marki Parker?
     Nie mam pojęcia. Jak na razie obserwuję powolne zatykanie się rynku oprogramowania. To jest fakt. Pojawienie się Linuxa, wysyp darmowych aplikacji, wysyp rozdanych aplikacji, to tylko niektóre z symptomów. Co raz częściej trzeba klientowi dużo dać, by pamiętał o istnieniu firmy.
     Rozdano Star-Office 5.1. Zainstalowałem to raczej z obowiązku. Zielonego pojęcia nie mam, co ja z tym będę robił. Pisze się, jak w kilkunastu innych edytorach. Ciekawy program rysunkowy, ale jest kilka lepszych. Ciekawa grafika, ale co mi z niej. Pod Windows były pewne problemy z literką "ś". Zamieniłem klawiaturę na polską maszynistki (ta, gdzie wszyscy mylą y i z) po kłopocie. No, można sobie popisać. Równie skuteczny jest notatnik, który sam spreparowałem w Delphi za radami niejakiego Petera Nortona, EditPad, fura programów pod Linuxem, od Xemacsa zaczynając. Tamten jednak jeszcze na dokładkę jest znakomitym edytorem C++. Nie mam pojęcia co lepsze. Mogę popróbować tego, czy tamtego, całkiem jak kot, który co jakiś czas zmienia sobie legowisko, chyba, że znajdzie ciepły zapiecek.
     Program, który mnie na dłużej zatrzymał, to Bryce. Znalazłem, co prawda wersję demo, ale, jak na moje potrzeby niczego więcej nie potrzeba. Tu powrócę do moich czcionek. Jak powiedziałem, jubilerzy do biednych nigdy raczej nie należeli. Na zdobieniu można od początku świata dobrze zarobić. Programy do renderingu w trzech wymiarach mają swój rodowód we wspomaganiu projektowania. Jednak to co nazywa się grafiką komputerową to po prostu masowa produkcja ładnych obrazków. Masowa produkcja filmów. Takie wynalazki, jak morfing, to znakomite narzędzia dla produkcji kreskówek. To się ciągle sprzedaje. Jest to raczej rozrywka, niż sztuka. Jak by nie nazywać, jesteśmy zawaleni programami do produkcji ozdób. Biorąc pod uwagę to, co jest rozdane, takiego Gimp'a, stanowią one dobra wolne.
     Każdego, kto choć raz w życiu wynosił aparat Zenith z teleobiektywem na Świnicę, Bryce zachwyci. To jest tak: nie tylko nie taskasz całej tej fotograficznej manelarni, siedzisz sobie w fotelu, ale jeszcze, zamiast ryzykować życiem, by zmienić sobie kadr, bierzesz cały Everest za czubek i przenosisz gdzie się podoba. Potrzebujesz góry ze złota, nie ma sprawy. Trzy kliknięcia myszką, i jest. Pogoda się nie podoba, jest inna pogoda.
     Przy odrobinie wysiłku, można zapewne, z jego pomocą zmajstrować coś, co nie będzie ewidentnym kiczem. Czego by nie opowiadać, domorośli pejzażyści mogą swoje pędzle pochować. Czego by nie opowiadać, Rafaelem, czy jakimś Chełmońskim ani trochę nie jestem. Nie mam żadnego dobrego pomysłu na obrazek.
     A swoją drogą, to około połowy dziewiętnastego stulecia technika malarska została doprowadzona do perfekcji. Nazywa się to akademizm. W 1853 r urodził się Vincent van Gogh, około połowy stulecia opracowana została technika fotografii. Fotografia powinna posłać malarzy na bezrobocie. Tymczasem van Gogh zaczął malować i wszystko przewróciło się do góry nogami. Aparat fotograficzny stał się najdoskonalszym urządzeniem do odtwarzania rzeczywistości z fotograficzną dokładnością. Jednocześnie zaczęły się chyba najlepsze w całej historii czasy dla artystów. Powstał pomysł by zamiast odtwarzać, przetwarzać to, co się widzi. W 1999 r powstał filtr zwany gimpresjonizm. (Do Photoshopa nie pasuje). Można powiedzieć, że z akademizmem niniejszym pożegnaliśmy się ostatecznie.
     Czas w kilku zdaniach wyjaśnić do końca, dlaczego pożegnanie wieku XIX a nie dwudziestego. A z tej prostej przyczyny, że mozolnie wprowadzamy dopiero w życie to, co już dawno, czasami bardzo dawno, zostało wymyślone. Jednocześnie dopadają nas plagi, których ludzie spodziewali się już dawno. Bezrobocie, wypieranie człowieka przez maszyny, ogromne tempo zmian, zagubienie, to wszystko zaczynało straszyć już w początku naszego ciągle jeszcze stulecia.
     Czas na apokaliptyczne wizje.
     Całkiem niedługo pojawią nowe drobiazgi do komputera, które pokażą nam dopiero, co to znaczy wiek maszyn. Pewnie najpierw będzie to domowa maszyna do wycinania kształtów. Coś takiego, co dziś funkcjonuje w zakładach, "Komputerowe wycinanie liter". Potem kupisz sobie małą domową obrabiarkę sterowaną numerycznie. Wymyślisz sobie fantazyjny wazon, wystarczy go zaprojektować na ekranie komputera, a po chwili będziesz go miał(a) w rękach. Potem to coś zacznie samo składać urządzenia z różnych części. To nie żadna fantazja. Już dziś można kupić programator układów logicznych, za całe 120 zł. Można sobie zmajstrować np. sterownik do pralki. Wystarczy kupić na giełdzie za kilka zł mikrokomputer w formie jednego układu scalonego. Potrzebna jest płytka drukowana, ale to już od dawna załatwia komputer. Drukuje się rysunek połączeń na zwykłym papierze na drukarce laserowej, smaruje rodzajem oliwy, by stał się przezroczysty i naświetla laminat pokryty światłoczułym lakierem. Tym sposobem komputer przenosi projekty z wirtualnego, w jak najbardziej realny świat.
     Niebawem zawalą nas przedmioty. Będzie tak, że nie będzie się kupować wazonu, będzie się być może nabywać program jego wykonania. Zapewne szybko, tak jak stało się to z czcionkami, będziesz miał w swoim komputerze pokłady takich programów.
     Niektórym będzie fajnie. Inni nie będą mieli pojęcia co ze sobą zrobić. Wąska grupka będzie sprzedawać swoje projekty, może udostępniać swoje strony internetowe dla reklamodawców. Już się to kroi. Mp3 i inne formaty załatwią dystrybutorów muzyki i filmów. Sprzedawców zastąpi program. Być może nawet muzykowi nie opłaci się zawracać sobie głowy rachunkami od nabywców. On skasuje pieniądze od firmy, której pozwoli na swojej WWW umieścić informację o sobie. Nie jest wykluczone, że tak będą rozprowadzane programy. Autorom nie bardzo są potrzebni wielcy dystrybutorzy, bo im niewiele płacą.
     Najlepsi dostaną być może jakieś pieniądze. Projekty organizowane dla Linuxa pokazują, że nawet to nie jest takie pewne. Akademicy, całkiem za darmo, studenci dla zdobycia zaliczeń, będą pisać znakomite oprogramowanie, tworzyć muzykę, grafikę i maszyny. Ci, którzy będą mieli szczęście, nie zauważą nawet tego wyścigu szczurów, jaki się rozpęta.
     Reszta będzie roznosić pizzę, grać na ulicach, co ładniejsze dziewczyny będą szczęśliwe, jak im kto pozwoli za pieniądze się rozbierać, a zazwyczaj za darmo, w nadziei, że ich ktoś zauważy, nim skończą 22 rok życia. Faceci będą organizować jakieś przedsięwzięcia, bez sensu i przyszłości, jak dodatki do kawy w stylu pstryk i smyk! Będą stawać na głowie przed potencjalnymi pracodawcami, przez całe życie prowadzić akcję promocyjną samego siebie.
     Pomysł, by ludzie zajęli się podbojem kosmosu jest idiotyczny. Zachwyceni faktem, że zrozumieli zasadę i możliwości napędu odrzutowego dziewiętnastowieczni egzaltowani naukowcy, tacy, jak mistyczny Ciołkowski, wymyślili, kolonie na innych planetach, stacje orbitalne. Po co, skoro w miastach mieści się coraz więcej ludzi?
    

Copyright © by Adam Cebula, 1999


menu      strona główna      kontakt z redakcją