Copyright © by Grzegorz Buchwald

Grzegorz Buchwald

 Krater Kahr-hor




Rozdział 9


    Rano obudził go świergot ptaków i tysięczny chór owadziego brzęku. Aż zamrugał powiekami, by łatwiej uwierzyć w nie słyszane od wielu miesięcy dźwięki. Wschodzące słońce wydobywało z ziół i roślin aromaty, które wciągał łapczywie szeroko rozwartymi nozdrzami. Chwilę trwało nim jego rozmarzone oczy przestały zatrzymywać się na każdym drgającym w powietrzu roju kopulujących owadów i nim zgasł durnowaty, beztroski uśmiech z jego twarzy, gdy przypomniał sobie wydarzenia wczorajszego wieczora. Spojrzał na przedramię, jednak niczego nie zauważył. Rozejrzał się dookoła. Leżał na szerokiej trawiastej wyspie połączonej z brzegiem wąską groblą ciągnącą się wzdłuż wyrośniętych wierzb. Jeszcze wczoraj grobla była niewidoczna, zalana wodnym zwidem. Półwysep otaczała woda - czysta i nieruchoma. Po niej całymi dziesiątkami ganiały w sobie tylko znanym celu pajączki wodne. Nie było śladu ani szałasu, ani starca. Nic poza jego pamięcią nie wskazywało na realność wczorajszej rozmowy z Zendraghem. Jeszcze chwila, a przestanie wierzyć, że cokolwiek wartego uwagi się wczorajszego wieczora wydarzyło. Zerwał się z ziemi i ruszył w kierunku grobli. Słońce stało już wysoko i był najwyższy czas, by ruszyć w dalszą drogę. Po drodze zabrał pozostawione wczoraj na brzegu rzeczy, a po chwili stał już nad brzegiem urwiska.
     "Niewiarygodne!" - przypominał sobie raz jeszcze wczorajszy wieczór. Widział już rzeczy, których jego rozum nie potrafił wyjaśnić, zjawę jednak widział po raz pierwszy. "Czy w ogóle jest możliwe, by widzieć i rozmawiać z czymś, czego nie da się dotknąć?! A i to czy się to coś widziało zdaje się wątpliwe! Może to było tylko złudzenie? Umysł w samotności i ciszy płata różne figle...". Zerknął sobie na nogi, by sprawdzić czy nie ma śladów po ukąszeniach pijawek. Tak! Czerwone, zasklepione ranki świadczyły o tym, że brodził wczoraj w bagnie, a pijawki nie były zjawami. Zresztą tego akurat był pewien. Jednak ranki po ukąszeniach pijawek nie zasychają łatwo i powinien mieć ślady po spływających strużkach krwi. Niczego takiego nie było! Nie pamiętał też, by sobie obmywał łydki. Pamiętał natomiast, że pies starca oblizywał mu nogi. Z tego co wiedział, zjawy lubią krew ludzi. "Marny dowód i głupie rozmyślania." - zezłościł się na siebie Buran.
     Natrętne myśli wciąż wracały i krążyły wokół tego co zapamiętał. "A Zendragh? Jeżeli od dwustu lat czuwa jako zjawa na swoim zaczarowanym bagienku, to musi pamiętać Horguna z dawnych czasów."
     Horgun, choć był czarnoksiężnikiem, był z krwi i kości, i jak każdy śmiertelnik musiał kiedyś umrzeć. Nie był zjawą, choć jak zjawa wyglądał. Nikt nie wie od jak dawna żyje już na tym świecie. Gdy pojawił się na dworze zacnego Ulamo, ostatniego króla ostatniej prawowitej dynastii, wyglądał, jak mówią kroniki, na lat czterdzieści. Ile miał ich wówczas naprawdę - nikt nie wiedział. Gdy Buran widział Horguna ostatnio, wyglądał na lat pięćdziesiąt, a upłynęło przecież jakieś trzysta lat od czasów, kiedy żył Ulamo...
     "Przeklęty Horgun!" Gdyby tylko w ciągu tych sześciu lat spędzonych w Horghar, miał choć jedną okazję, by wydobyć miecz i ściąć jego łeb... Niestety, Horguna widział wszystkiego ze trzy razy, a nawet gdyby był się znalazł blisko niego, nic nie byłby w stanie zdziałać. Horgun miał się na baczności i nie ufał nikomu.
     Tych, którzy go strzegli opętał czarami i gotowi byli umierać na jedno mrugnięcie jego kaprawych oczu. Byli bezwolni z chorej, służalczej miłości do niego. Nie mógł panować nad umysłami wszystkich swoich poddanych. Wybierał więc kilkunastu najzdolniejszych i czynił z nich swoje sługi zapanowując nad ich umysłami. Pozostałych omiatał czujnym spojrzeniem, gotów zabić za choćby cień podejrzenia o nielojalność.
     Buran musiał się strzec. Był dobrze wyszkolony w kontrolowaniu swojego umysłu i nie pozwolił sobie nigdy nawet na myśl o zabiciu Horguna. Gdyby się porwał na jego życie, byłby to odruch niepoprzedzony planowaniem, czy rozmyślaniami. Okazja jednak nie nadarzyła się, a on w końcu został zdemaskowany i zmuszony do ucieczki.
     Tak... Jego przypuszczenia mogły okazać się błędne. Być może głazy, które spadły na niego i Gragha nie były próbą ułatwienia sobie roboty przez leniwych strażników. Najprawdopodobniej Horgun nie na żarty przestraszył się tajemnic Horghar wykradzionych przez niego - tych, które rzeczywiście posiadał i tych, które mógł był poznać. Może Horgun wysłał za nim berra, swoich fanatycznych sługusów z rozkazem zabicia go za wszelką cenę. Tak! To miało by większy sens. Cokolwiek Buran widział w ciągu swojej sześcioletniej służby w Horghar, jakiekolwiek tajemnice posiadł, było to znacznie cenniejsze niż najczęściej przypadkowe drogi ucieczki niczego, poza własnym, nędznym losem nieświadomych podgrodzian. Jego wiedza była świadoma i zdobywana celowo, a właściwie wykorzystana stanowiła śmiertelne zagrożenie dla Pana Horghar.
     "Mam kłopoty"- pomyślał i czujnie rozejrzał się dokoła. Niczego jednak nie dostrzegł. Przyspieszył kroku, bo tylko tyle mógł zrobić. Mógł, co prawda, zacząć chować się po krzakach, lecz taka taktyka unikania zaskoczenia opóźniałaby jego marsz, pozwalając pościgowi dogonić go. Był wojownikiem i wolał otwartą przestrzeń i otwartą walkę. Zacznie się ukrywać, gdy nie spowolni to jego marszu i pozwoli kontrolować otoczenie. Traz mógł tylko się tylko spieszyć.
     "Co to była za istota?" - myśli powróciły do pająkopodobnego paskudztwa. "Przemierzyłem ziemię od pustyń południa, przez kraje zachodu i wschodu, aż po ziemie na dalekiej północy, gdzie wśród mrocznych i nieprzebytych lasów mieszkają w swoich drewnianych warowniach Norowie. Nigdzie jednak nie widziałem czegoś podobnego! I co mi to zrobiło? Otumaniło mnie! Nawet Horgun nie byłby w stanie tak szybko mną zawładnąć. Wystarczyło, że na TO spojrzałem, a poczułem się jak w łożu nie z jedną, a z pięcioma dziewkami, które w dodatku wiedzą, czego mężczyzna po sześciu latach postu najbardziej pragnie... A TO!? Skąd TO... mogło wiedzieć czego mężczyzna najbardziej pragnie? Nie mogło, a jednak trafiło...! Zatem to stworzenie odkrywa najskrytsze tęsknoty swych ofiar i obraca je przeciw nim. Gdyby nie Gragh, byłoby po mnie. Gragh był bliżej, a jednak zaatakowało najpierw mnie. Przecież ani on, ani ja, nie mieliśmy gdzie uciekać, zatem mogło być systematyczne i zacząć od Gragha. A może wyczuło, że nawet na odległość mogłem stanowić dla niego zagrożenie i zdzielić go lub rzucić weń mieczem, dlatego zajęło się najpierw silniejszym... Gragh mały, ja duży... Tak... A może kluczem jest Doghund? Nie jestem pewien, co właściwie widziałem tam, na skale... Bez wątpienia widziałem Gragha: plecy, kark, tył nóg... ale tam gdzie cień był najgłębszy, gdzie jego ciało stykało się ze skałą, widziałem bestię. Wyglądało to, jakby byli ze sobą sklejeni na granicy najgłębszego mroku. Jeśli jest prawdą to, co mówił starzec z szałasu, a Gragh rzeczywiście jest tym jednym jedynym, zdolnym do połączenia z Doghundem, jeśli jest nim w istocie, to jego umysł nie dał się opętać tej poczwarze i dlatego wybrała mnie. W końcu to coś raz już miało okazję zaatakować Gragha. Może nawet bez powodzenia spróbowało? Szkoda chłopaka kimkolwiek był, bo zdążyłem go pokochać."
     Ta ostatnia myś zastanowiła Burana. Jakaś niewidzialna łapa chwyciła go za gardło i utrudniała przełykanie szybko napływającej śliny. Szczęki zwarły się aż zgrzytnęło. Znał Gragha zaledwie kilka dni, a już gdzieś z głębi serca, wyrywały mu się tak wielkie słowa.
     W Graghu było coś, co przyciągało uwagę, co kazało mu zająć się nim już w tą pierwszą noc. Przez sześć lat żył na uczuciowej pustyni. W Horghar, był właściwie sam. Otaczały go największe szumowiny. Ludzie, którym nie mógł zaufać. Musiał udawać przyjaźń, miłość i oddanie, choć jego serce kipiało nienawiścią. Był jednak człowiekiem. Kiedyś kochał, przyjaźnił się i nienawidził. Tam, w warowni Horguna, musiał się wyrzec równowagi uczuć. Spotkanie zwykłego człowieka jakim był Gragh, niewinnego swą młodością i tym samym poza podejrzeniami o sprzyjanie złu, było dla niego tym samym, co dla spragnionego pustynnego wędrowca znalezienie oazy pełnej czystej, zimnej i orzeźwiającej wody. Dobre uczucia, które musiał tłumić latami runęły teraz jak spiętrzona tamą woda i z każdym dniem rosły i rosły, wypełniając te wszystkie miejsca, które opustoszały w jego sercu. Jednak nim zdążył poczuć spokój, nim fala zdążyła się rozlać i ostatecznie wypełnić spragnione orzeźwiającej wilgoci dziury w jego duszy, Gragh zginął...
     Nagłe poczucie pustki kazało mu się zatrzymać. Przysiadł gwałtownie, by usiąść na ziemi, złapać się za głowę i ścisnąć nabrzmiewającą rozpacz. Ledwie zgiął kolana, gdy nad jego głową z gwizdem i furkotem przeleciała strzała. Przywarł natychmiast do skały i spojrzał w kierunku skąd nadleciała. Pełznąc nogami do tyłu, zsuwał się za najbliższą nierówność terenu. Oczy czujnie omiatały okolicę: każdą nierówność, kępę traw i krzewów, mogące stanowić kryjówkę zamachowca; jednak, choć nauczony błyskawicznie wyczuwać wszelki ruch i wypatrywać każdą, choćby najmniejszą zmianę w otoczeniu, tym razem niczego mógł wypatrzesć.
     "Gragh, znów uratowałeś mi życie." - pomyślał wracając do rzeczywistości i skupiając się na zagrożeniu. Nagle, nim cokolwiek świadomie usłyszał, pochylił głowę. W tym samym momencie z narastającym świstem nadleciał kolejny pocisk, odbił się od skały i poszybował skosem w górę. Na kamieniu pozostała głęboka rysa, a w uchu bzyczał rozkołysany wizgiem bębenek.
     Tym razem Buran spojrzał we właściwym kierunku. Postać stanowiła nieznacznie ciemniejszą plamę, zamazaną rosnącymi przed nią gęstymi krzewami. Na wysokości głowy klęczącego człowieka gałęzie zarośli nieco się rozchylały, nie więcej jednak niż na grubość dłoni - w sam raz tyle, by przelatująca strzała nie wybiła się z właściwego toru, trącając o gałązki znajdujące się na drodze między okiem zamachowca a jego sercem.
     "Kusznik" - pomyślał Buran.
     Ten rodzaj broni znany był w Arscot. Tam kusze robiono z jesionowego drewna, które nim stało się miotającym bełty łuczyskiem, poddawane było wieloletniej obróbce. Tajniki tego rzemiosła znali tylko mistrzowie kusznikarstwa i pilnie ich strzegli.
     Prawo do posługiwania się kuszą mieli tylko król, królewska drużyna Mirrgo i niektórzy szlachcice. Zresztą, nikogo innego nie było stać na tak drogą broń. Jednak te kusze, którymi posługiwano się w Arscot, były tylko zabawkami w porównaniu z używanymi przez berra. Kusze berra miały stalowe łuki i splecione ze stalowych nitek cięciwy, miotające strzały na kilkaset kroków. Gdyby zamachowiec trafił z odległości jaka ich teraz dzieli, strzała przeleciałaby przez okryte skórzaną zbroją ciało Burana, jak kamień rzucony z procy przelatuje przez pajęczynę furtaka, pająka tropikalnych lasów południa, z którego sieci nawet człowiek nie umie się wyswobodzić.
     Kiedyś, w sali audiencyjnej, tuż przed przybyciem Horguna wybuchła bójka. Bójki często się zdarzały wśród zbieraniny rzeźników z całego świata, próbujących wzbogacić się w niewymagającej służbie u Horguna, lecz ta przybrała rozmiary ogólnej demolki i to w najmniej odpowiednim momencie. Trzech berra zjawiło się jak spod ziemi na podwyższeniu tronu. Bez słowa napięli kusze i na chybił trafił, mierząc w największy tumult, wypuścili trzy strzały. Było dziewięciu zabitych i pięciu rannych. Ci szczęśliwi, którym strzała przeszyła ramię, łydkę, czy w końcu utkwiła w jakiejś kości, wyli tak, że nie trzeba już było prosić o ciszę czy spokój.
     Tak więc, żartów teraz nie było. Buran gorączkowo obmyślał sposób wyjścia z opresji. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Jeśli się wychyli dostanie strzałę. Jeśli zostanie, a ich jest więcej - również nie ma szans. Gdy zerknął zza swej osłony, berra napinał kuszę. Nie namyślając się ani przez pchli skok, porwał z ziemi kawałek skały i ruszył w kierunku krzewów. Nie mógł użyć noża. Nóż jest lekki i by skutecznie ugodzić przeciwnika musi zostać rzucony precyzyjnie. Nie był pewien, czy ciśnięty przeleci przez zarośla we właściwy sposób i nie wytraci na gałęziach impetu lub nie zmieni kierunku. Kamień to co innego. Jakkolwiek rzuci, będzie dobrze - byle rzucił celnie.
     "Jeśli jest ich dwóch, to już po mnie" - pomyślał i najszybciej jak umiał biegł w kierunku zarośli. Gdy zauważył, że tamten kładzie kuszę na kolano i sięga po strzałę, wziął zamach i rzucił trzymanym kawałkiem skały z całej siły w kierunku przeciwnika, trafiając go w pierś. W następnym momencie wyrwał zza pasa nóż i nie zmieniając tempa biegu pokonywał ostatnie kroki dzielące go od prześladowcy.
     Tamten akurat zbierał się z ziemi, lecz gdy zorientował się, że nie uniknie starcia z olbrzymem, poderwał się na nogi i wyrwał z pochwy miecz. Było już jednak za późno, by zdążył go wznieść i mógł skutecznie obronić się przed nadbiegającym wojownikiem.
     Buran wiedział, że jeżeli da czas przeciwnikowi nie będzie miał szans w starciu z uzbrojonym w miecz berrą. Przeleciał przez zarośla jak huragan i z całej siły pchnął nożem w gardło tamtego. Berra musiał szybko opuścić wznoszącą się dłoń i odparować cios, by uniknąć śmierci. Odtrącił dłoń Burana i tylko czubek noża ze zgrzytem otarł się o stalowe łuski pancerza, naszyte na skórzany kaftan berry. Buran nie wytracając impetu złożył lewą dłoń w pięść i z całej siły grzmotnął w okryty lekkim hełmem łeb przeciwnika. Blachy zatrzeszczały, a spod nich dobyło się głuche stęknięcie. Berra, nie wypuszczając miecza z dłoni, leciał na wznak. Ciężko gruchnął o skałę i nim zdążył pomyśleć, że zabolało, zabolało jeszcze bardziej, gdy dostał kopniaka tam, gdzie właściwie nie powinno się mężczyzn kopać.
     - Właściwie, ty i tak nie będziesz miał już dzieci - sapnął Buran - więc ci poprawię - i kopnął leżącego jeszcze raz. - Nawet nie powinieneś, by takich głupich nie było w przyszłości więcej - dorzucił, kopiąc po raz trzeci.
     Tamten już się nie ruszał.
     "Może szlag go z bólu trafił?" - pomyślał Buran i trącił go stopą, by przetoczył się na plecy. Niespodziewanie, tamten wyrzucił nogę i kopnął Brana w to samo miejsce, w które sam przed chwilą oberwał. Tym razem Bran runął jak długi i nim zdążył się zwinąć z bólu zauważył, że tamten stoi już na nogach i chce powtórzyć swój sukces.
     Dłoń Burana namacała upuszczony przez berrę po pierwszym kopniaku miecz. Przerzucił go jednym ruchem między nogi i przycisnął rękojeść do piersi najmocniej jak umiał.
     Miecz, jak wielki stalowy penis sterczał teraz z jego krocza, a noga przeciwnika mknęła w jego kierunku, a berra nie był w stanie już jej zatrzymać. W następnej chwili potworne szarpnięcie wstrząsnęło mieczem i ciałem Burana i trwało nieco krócej niż stłumiony przez okrycie głowy okrzyk bólu przeciwnika.
     Buran tłumiąc narastający w podbrzuszu ból poderwał się na nogi, wyrywał miecz z grzbietu stopy horgunowego strażnika, a gdy tamten pochylał się do krwawiącej rany, ciął z całej siły w jego kark. Nie zdołał jednak odciął głowy, bo opadające z hełmu na łopatki, skute w sieć łańcuchy, zatrzymały ostrze. Głowa berry na przetrąconym karku, jak zawieszona na sznurku, zwisła na moment, po czym całe ciało runęło na skałę. Po chwili pojawił się przy głowie zabitego wąziutki strumyczek sączącej się spod hełmu krwi tworząc niewielką kałużę.
     - A nie mówiłem, że nie będziesz miał już dzieci - rzekł do drgającego trupa zgięty w pół Buran, sapiąc przy tym, jak buchaj tura po walce o samicę.
     Musiał choć symbolicznie pocierpieć w związku z promieniującym niemile bólem w podbrzuszu, po czym, gdy ból zaczął się rozpływać, splunął na truchło berry i wyprostował się. Berra to nie ułomki. Horgun wybiera najsilniejszych mężczyzn do służby w swej osobistej straży. Ten był akurat wzrostu Burana i po chwili leżał już goły. Ileż czasu musieliby spędzić płatnerze Arscot w swych kuźniach, by wykonać z rudy, którą niesie, miecze, groty, łuski do pancerza, hełm. W końcu rzeczy, które nosił berra są już gotowe. Głupotą byłoby ich nie zabrać. Buran nie miał skrupułów... Stwierdził, że pewne rzeczy łatwiej będzie się niosło, gdy włoży je na siebie. A kusza! Toż to skarb! W podróży, która go czeka, przyda się nie raz, a jeśli dotrze do celu, będzie wspaniałym darem dla króla i wzorem dla rzemieślników.
     Zabrał wszystko prócz zwłok. Te, odziane w spodnie i pożółkłe płócienne ubranie chroniące przed zimnem i otarciami pozostawił. Spojrzał na nie raz jeszcze, chwycił za szmaty na karku i zawlókł na skraj przepaści. Po chwili, biała plama, koziołkując znikała i oddalała się w kierunku czerniejącej wody Zatrutego Jeziora.
     Tam, w dole, nie było już plaży. Dobrze, że nie zeszli z Graghiem do końca bo czekałoby ich w dole rozczarowanie. Buran był pewien, że Horgun wysłał więcej berra. Zastanawiał się teraz, czemu miał to szczęście i spotkał tylko tego.
     Brra było trzynastu. Tyluż było adeptów, którzy stawali się właściwymi strażnikami Horguna, dopiero po śmierci któregoś z pierwszej trzynastki.
     "Ilu mógł wysłać w pogoń za mną." - zastanawiał się Buran. Teraz Horgun wiedział już o nim wszystko, czego mógł się dowiedzieć od jego niedawnych towarzyszy, a to znaczy nie wiele. Buran starał się nie wykazywać w służbie u Horguna swoimi prawdziwymi zdolnościami. Kilka zwycięskich bójek, najlepszy tropiciel... To wszystko. Nie! Jeszcze udana, niepostrzeżona ucieczka z Horghar z tajemnicami tego miejsca, a to już jest coś, co należy ocenić trochę wyżej i to zapewne utwierdziło Horguna w tym, jak niebezpieczny jest uciekinier.
     Rozglądał się teraz czujnie po ograniczonym widnokręgu. Niczego jednak nie dostrzegł. Zatoczył trochę szerszy krąg i po kilku chwilach uważnej obserwacji, zauważył potrącony kamień z niedoschłą jeszcze plamką wilgoci. Tuż obok, widoczny był dołek w mchu, z którego prawdopodobnie został strącony.
     "Tu jeszcze nie doszedłem nim mnie zaatakował, więc nie są to moje ślady. Przeszli tędy rankiem, zanim zszedłem z bagienka Zendragha. Ten, którego spotkałem zamarudził gdzieś dłużej i zeszliśmy się. Zatem, pozostali są przede mną. Dobrze więc! Zapolujemy sobie!"
     Zerknął po raz ostatni na plac boju, zakrył krew kawałkiem skały i posypał wyskrobanym ze szczeliny piaskiem. Nie dopatrzywszy się innych śladów świadczących o stoczonej walce i śmierci berry, ruszył przed siebie.
     Był ubrany jak berra i nie musiał się obawiać niespodziewanego ataku ze strony tamtych. Szedł pewnie, wypatrując ich śladów i ich samych. Na zielonej łasze mchu dostrzegł kilka przygniecionych miejsc. "Jeszcze trzech" - wysnuł wniosek i zwiększył czujność. Zdjął z ramienia kuszę, naciągnął ją i założył strzałę. Drugi bełt chwycił w zęby i tak przygotowany wypatrywał dalszych śladów. "Muszę dopaść ich przed zmrokiem, jeśli nie chcę spędzić nocy bezsennej i bez ogniska."- pomyślał przyspieszając kroku.
     Do następnej kępy krzaków podszedł ostrożnie, bowiem wydało mu się, że słyszy odgłosy cichych stąpnięć. I rzeczywiście. Monotonnym krokiem, obliczonym na jak najdłuższy i okupiony jak najmniejszym wysiłkiem marsz, posuwały się w jego kierunku dwie czarne postacie. Szli wyprostowani i milczący. "Widocznie nie znaleźli moich śladów i wracają do punktu wyjścia zacząć poszukiwania od nowa".
     Buran zmierzył z kuszy i wypuścił strzałę. Niestety trafił nie tego, do którego strzelał.
     - Kur bas ... Dobrze, że w ogóle trafiłem - szepnął pod nosem i bez chwili wahania naciągnął kuszę powtórnie i nałożył drugi bełt. Drugi z nadchodzących leżał plackiem za ciałem kompana i wrzeszczał ile sił:
     - Horgun! Horgun! ...
     - Zamknij się ryju Horgunowy, bo duch tego trupa, za którym leżysz ogłuchnie i z zemsty, co noc będzie ci pierdział do ucha!! - krzyknął Buran, ciesząc się, że miał wreszcie okazję skorzystać z daru mowy, po czym runął przez zarośla w kierunku wrzeszczącego berry. Tamten zamknął się na chwilę, lecz zaraz zaczął od nowa:
     - Horgun! Horgun! - wył, gorączkowo próbując ściągnąć z pleców kuszę. Kiedy wreszcie zerwał broń, przewrócił się na plecy i usiłował ją napiąć. Gdy spostrzegł, że nie zdąży, poderwał się na nogi wyszarpując miecz. Buran uniósł kuszę do biodra i zwolnił zaczep. Strzała trafiła w oko i wyskoczyła odarta z pierzastych lotek po drugiej stronie stalowego hełmu. Wzniesiony miecz upadł za plecami strażnika i zniknął pod jego walącym się ciałem.
     Oczy Burana, śledzące upadające ciało dostrzegły, że dziesięć kroków dalej, zasłonięty dotąd przez kompana, stoi trzeci berra, który musiał w międzyczasie nadbiec niezauważony.
     Buran poderwał głowę w momencie, gdy tamten uniósł kuszę i wymierzył w niego. Nie było już czasu, by choćby wspomnieć swoje życie. Buran, jak błyskawica obrócił się plecami do strzelającego. Usłyszał tylko łupnięcie wyrzucającej pocisk stalowej cięciwy i nim ten głos przebrzmiał, coś chrobotnęło za jego plecami. Nie poczuł ani bólu, ani niesprawności ciała. Był cały i nieuszkodzony. Gdy odruchowo pochylił się do przodu i przydepnął kuszę do ziemi, by ją napiąć, dostrzegł leżący na ziemi bełt z lekko spłaszczonym grotem. "Dzięki ci Ksamor. Pocisk trafił w wór z rudą, przytroczony do moich pleców". Sięgnął po błyskawicznie po leżący między nogami bełt, a odwracając się do przeciwnika z napiętą bronią, umieścił go w rowku przed cięciwą. Tamten widząc swoje niepowodzenie, starał się wyprzedzić działania Burana. Jednak nim Buran ruszył w jego kierunku, zdążył tylko napiąć swoją broń. Buran nie mógł sobie pozwolić na niecelny strzał, a widział, że ma jeszcze czas, by podejść bliżej. Po drodze zrzucił na ziemię plecak ciążący mu na grzbiecie, pozbywając się ciężaru utrudniającego dalsze działanie.
     Ostatni berra widząc, że nie ma szans na przeżycie tego spotkania, odrzucił broń i stanął wyprostowany ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami, czekając na śmierć. Patrzył na zbliżającego się olbrzyma bez słowa. Buran podszedł doń na trzy kroki, stanął i zapytał:
     - Czy jesteś ostatnim z tych, których wysłał za mną Horgun? Mów psie zajadły albo za chwilę twoje flaki zacznę nawijać na to - i pokazał kolczasty patyk leżący u jego stóp.
     Postać stała nieporuszona i tylko oczy błyskały białkami w cieniu hełmu. Buran postąpił krok dalej, gdy tamten nagle odbił w bok i z wezwaniem swego pana rzucił się w kierunku odległej o kilkanaście kroków przepaści. Buran zorientował się co tamten chce zrobić.
     - Szkoda na ciebie strzały, a tam, gdzie się za chwilę znajdziesz, wspomnienie nawijania flaków na patyczek wyda ci się pieszczotą w porównaniu z demonami ciemności zjadającymi twoją, zaprzedaną Horgunowi, czarną duszę.
     Buran stanął jak oniemiały, gdy tamten przebiegłszy z rozpędu jeszcze kilka kroków zatrzymał się nagle przed urwiskiem. Buran uniósł kuszę i spokojnie przyglądał się rozwojowi wypadków. Niedoszły samobójca stał tyłem do niego z opuszczonymi rękoma i głową, i patrzył w ziemię. Znać było, że nie lęk przed śmiercią go zatrzymał.
     - Co jest z tobą? Nie skaczesz? A tak chciałem popatrzeć. Już myślałem, że zaoszczędzę strzałę - dogadywał Buran. Tamten sięgnął rękoma do głowy i odwracając się powoli przodem do Burana zdjął hełm.
     Buran spodziewał się, że ujrzy jakiś odrażający widok: gębę przeoraną bliznami lub zezowate, małe oczka. Tymczasem, twarz, którą ujrzał była jasna i piękna. Inteligentne oczy spoglądały na Burana szukając w nim czegoś wspólnego co ułatwiłoby rozpoczęcie rozmowy. Nie uśmiechał się.
     - Myślisz, że moją duszę pożrą demony, a ja ci mówię, że to twoja dusza wyć będzie z zaświatów o pomoc. To ty zdradziłeś swego dobrego pana i władcę, a on, prędzej czy później dostanie cię w swoje ręce i ukarze za zdradę
     - Ta świnia miałaby być moim władcą? Nigdy!
     - Przestań bluźnić przeciw nieśmiertelnemu bogu w ludzkiej postaci, który cię przygarnął, gdy nikt inny cię nie chciał. Za jego dobroć odpłacasz zdradą i bluźnierstwem.
     - Ty głupcze! Po to poszedłem na służbę do niego, by go zdradzić - odkrzyknął Buran. - Horgun bogiem! Ten rzeźnik nieśmiertelnym Bogiem! Wiedz, że Horgun nie jest nieśmiertelny. Gdyby był nieśmiertelny nie potrzebowałby ogłupiać czarami takich jak ty, by go chronili przed śmiertelnikami. Wiesz o tym prawda? - zapytał nie odrywając wzroku od starających się wyglądać pewnie oczu berry.
     - Horgun dopadnie cię szybciej niż myślisz... - kontynuował mniej pewnie berra.
     - Gdybyś nie miał wątpliwości, nie zatrzymałbyś się - ciągnął nie zważając na jego słowa Buran. - Znam Horguna z kronik mego ludu. Znam go lepiej niż ktokolwiek z tych, którzy mu służą. Horgun zna sekret przedłużania sobie życia i to jest cała jego tajemnica. Wie, że krwi na jego rękach nic już nie zmyje. Żyje wśród ludów znanego nam świata rozdzielając je, dojrzewa jak wrzód wypełniony cuchnącą ropą, a demony ciemności patrzą na to i pomagają mu jak mogą w czynieniu zła, i złych czarów, by urósł jeszcze większy i jeszcze bardziej się zepsuł. One mogą czekać całą wieczność, a myśl o uczcie jaką będą miały, gdy dusza Horguna zapuka do bram ich świata, jest ich doczesną zapłatą. Przez Horguna, jeśli go nikt nie powstrzyma, wiele dusz takich głupców jak ty opuści granice doczesności w miejscu Morhador, gdzie znajduje się brama do świata złych demonów. Nigdy nie zastanawiałeś się jak wygląda życie poza komnatami berra? Na pewno nie, bo nie byłbyś takim głupim fanatykiem, który zaprzedał duszę złu.
     - Wiem jak wygląda życie poza komnatami berra. Miałem siedem lat, gdy porwano mnie z mojej rodzinnej wioski. Byłem najstarszym chłopcem z jakiego kiedykolwiek uczyniono berra. Pamiętam kołysanki, które śpiewała mi matka. Pamiętam niewiele, ale wystarczająco dużo, by zastanawiać się...
     - I Horgun nigdy nie odkrył twojej niepewności, wahania?
     - Jakoś nie. Czasami patrzyłem zza osłon hełmu na niego i zastanawiałem się kim on naprawdę jest. Mówił głosem spokojnym i słodkim. Głosem, który usypiał umysł i sprawiał, że kochałem go. Jednak w przeciwieństwie do innych, ten stan nie utrzymywał się u mnie długo. Gdy przestawał mówić i gdy odchodził, w mej pamięci pozostawał obraz szpakowatego mężczyzny ubranego w dziwaczny strój, lecz przed oczami miałem wspomnienie nie jego oczu, w których dostrzegałem jakiś fałsz, lecz prawdziwie dobrych oczu matki. Były to jednak tylko przebłyski myśli i wspomnień, wypierane natychmiast z mej świadomości przez wpojony mi zakonny reżim. Starałem się nie dopuszczać zwątpienia i jak inni - być wiernym i oddanym, wybranym przez niego, Strażnikiem Boga. Te myśli i wspomnienia z dzieciństwa wracały jednak i nie dawały mi spokoju. Nie mam pojęcia dlaczego Horgun niczego nie wyczuł. Może dlatego, że nawet drgnieniem powiek nie dałem niczego po sobie poznać.
     - A twoi towarzysze? Oni też niczego nie dostrzegli?
     - Nie. Nie mogli. Oni są jak żywe trupy, gotowi na każdy rozkaz pana. Nie dostrzegali niczego poza tym, co było związane z celem ich działań, z tym, co przykazali i wpoili im nauczyciele, i sam Horgun, jako zestaw podstawowych obowiązków i zachowań w różnych sytuacjach. Nigdy nawet nie próbowałem wdawać się z kimkolwiek w rozmowy, przekonany, że skoro nikt z nich nie rozmawia nawet między sobą, to widocznie tak musi być. Zawsze jednak towarzyszyła mi świadomość, że jestem w jakiś sposób inny od nich wszystkich.
     - Dlaczego się zatrzymałeś?
     - Nie wiem. Po prostu zatrzymałem się. Spodziewałem się, że mnie zabijesz, gdy tylko ruszę z miejsca. Sam nie znam litości dla wrogów mojego pana, bo tego mnie nauczono. Ty mnie nie zabiłeś i to, w połączeniu z twoimi słowami, zastanowiło mnie. Umrzeć jest łatwo, ale dobrze jest przy tym wiedzieć dlaczego się umiera i czy nasza śmierć ma jakiś sens.
     Buran przyglądał się czujnie stojącemu na linii lotu strzały człowiekowi.
     Zastanawiał się nad jego słowami próbując jednocześnie wyczytać w jego oczach i postaci cokolwiek, co pomogłoby mu podjąć jakąś decyzję. Berra tymczasem nieznacznie, kroczek za kroczkiem przysuwał się w jego kierunku. Robił to tak dyskretnie, że dopiero po chwili Buran zorientował się.
     - Zatrzymaj się tam gdzie stoisz! Wyciąg miecz i sztylet zza pasa i rzuć w moją stronę.
     Gdy tamten wyciągnął i rzucił miecz po czym nazbyt wprawnie i skwapliwie chwycił sztylet, Buran dorzucił
     - Ostrożnie! Rzuć go, byle nie we mnie. Strzała jest szybsza od twojego sztyletu.
     - Nie posądzaj mnie o to, co nie było moim zamiarem.
     - Coś jesteś za bardzo wyszczekany, jak na bezmózgiego rzeźnika, jakimi są berra. Nie bardzo wierzę w to co mówisz. Albo jesteś tchórzem bojącym się zadać sobie śmierć, albo tak dobrze was Horgun wyszkolił. Wiedział, że w pogoń za mną nie może wysłać głupców, bo ich pozabijam. I tak też się stało. Jesteś prawdopodobnie ostatnim, który pozostał przy życiu i wiesz, że jeśli nie uda ci się mnie podejść, upłynie mnóstwo czasu nim ktoś wpadnie na mój trop, o ile w ogóle go znajdzie.
     Berra zdawał się być nieporuszony. Nic nie wskazywało na to, by się przeląkł. Stał i z kamienną twarzą spoglądał na Burana.
     - Jesteś w błędzie. Berra nie są tępi ani bezmózdzy. Żaden władca nie otacza się idiotami. Głupi wojownik nadaje się tylko do tego, by rzucić go podczas ataku na pierwszy szereg dzid w szykach wroga, a nie na obrońcę władcy. Berra to zakon chroniący swego boga, to ludzie zatopieni w kontemplacji ksiąg napisanych przez Horguna i nieustannym oddawaniu mu czci. Nie pytani - milczymy. Nie wolno nam się odzywać bez jego zgody. Jedyny głos jaki słyszymy, to jego głos i szczęk oręża podczas codziennych ćwiczeń sztuk wojennych.
     - To wiele tłumaczy jeśli jest w istocie jak mówisz. Nie mogę ci jednak zaufać i puścić cię wolno.
     - Co więc zamierzasz ze mną zrobić?
     - Nie wiem - powiedział Buran, a widząc, że berra znów się poruszył dodał - Zrób jeszcze jeden krok, a pomożesz mi rozwiązać ten problem - rzekł unosząc wyżej kuszę.
     - Nie zabijesz bezbronnego...
     - Nie licz na to. Z tego co powiedziałeś nie wynika byś był bezbronny, nawet gdy nie masz broni.
     Berra zatrzymał się i spojrzał na Burana z drwiącym uśmieszkiem. W jego oczach przez mgnienie oka Buran dostrzegł błysk triumfu i to pobudziło go do działania. Wypuszczając strzałę, przetoczył się w bok stając dwa kroki dalej w pozycji dogodnej do odparcia ataku.
     Krok od miejsca, w którym stał przed chwilą, kołysał się z mieczem w dłoni i strzałą w brzuchu, jeden z berra. Strzała wbiła się wraz z łuską pancerza w jego ciało, jednak nie zadała śmierci. Widać ocknął się przed chwilą i znacząc swoją ostatnią drogę szerokim, krwawym śladem, świadczącym o dużym ubytku krwi, konał teraz na stojąco. Nie miał już sił, by odwrócić się w stronę Burana. Zacharczał coś niezrozumiale i runął twarzą do przodu.
     Buran, z wydobytym odruchowo mieczem, podszedł teraz do niego i uniósłszy nieco łuski pancerza w okolicy serca pchnął z całej siły. Natychmiast wyrwał miecz, po czym odwrócił się w kierunku miejsca, gdzie powinno leżeć drugie martwe ciało. Był pewien, że strzała ugodziła w pierś przeciwnika, tym bardziej więc się zdziwił niczego tam nie dostrzegając. Stał się nagle czujny wszystkimi zmysłami. Ruszył powoli na ugiętych nogach do miejsca, w którym jak mu się zdawało, strzała ugodziła berra, i rozejrzał się uważnie. Sznur czerwonych kropel krwi ciągnął się w kierunku urwiska. Buran, rzucając na boki czujne spojrzenia, ostrożnie, krok za krokiem podchodził do miejsca, w którym ślad krwi znikał za krawędzią klifu. Wychylił się lekko i zerknął w dół. Owiał go strumień chłodnego powietrza pchanego w górę, po skale, przez wiatr znad leżącego w dole jeziora. Niczego jednak nie zauważył. Krwawy ślad urywał się nagle i wskazywał na to, że berra skoczył w przepaść. Coś jednak Buranowi nie dawało spokoju. Zbyt łatwo przyszło mu skoczyć skoro już raz stchórzył.
     Postanowił rozejrzeć się dokładniej. Starał się sobie wyobrazić, że jest rannym człowiekiem chcącym jak najszybciej ukryć się i uratować swoje życie. Rozejrzał się dokoła, by ocenić dokąd w tak krótkim czasie jego nieuwagi mógł się ukryć ranny. Najbliższa kępa krzewów znajdowała się zaledwie pięć kroków od miejsca, w którym się znajdował. Podziwiał przeciwnika. Ze strzałą w piersi zdołał przemyśleć plan wyprowadzenia go w pole.
     "Nie mogę go lekceważyć. Raz już mnie zwiódł słowami, które przekonałyby nawet Sąd Koronny. Jakoś nie mogę uwierzyć w jego śmierć. Gdzie się czaisz przeklęty wiarołomco?" - rozmyślał Buran i przyglądał się każdemu podejrzanemu miejscu. Ze wzrokiem wlepionym w najbliższe otoczenie ostatniego śladu, stopa po stopie zaczął oglądać skały. Pięć stóp w kierunku najbliższych krzewów, tak jak podejrzewał, dostrzegł pospiesznie roztarty , ledwo widoczny ślad krwi. Przygotowany na najmniejsze drgnienie powietrza, posuwał się do przodu.
     Przeczesał najbliższą okolice krok po kroku. Nigdzie nie znalazł najmniejszego śladu wskazującego dalszy kierunek poszukiwań. Wycofał się zatem na odkrytą przestrzeń, obdarł trupy, spakował rynsztunek swoich ofiar i ruszył dalej.
    
    
    

Rozdział 10
    
    
     Żelazo zdarte z trupów i jego własny bagaż ciążyły Buranowi coraz bardziej. Nie poddawał się jednak.
     "Gdy stwierdzę, że już nie mogę iść, będę się czołgał przez kolejny dzień, przenocuję i wówczas podejmę decyzję, czy zostawić część rzeczy, czy targać wszystko dalej" -rozmyślał, czując coraz wyraźniej, jak ciężar tego co dźwiga, wbija go w skałę pod jego stopami.
     Uszedł kilkadziesiąt kroków i nagle doszedł do wniosku, że w razie niespodziewanego ataku nie zdoła w porę zrzucić przygniatającego plecy i krępującego oba ramiona ciężaru. Stanął i przeorganizował swój ładunek. Dwa pasy, które dotąd obciążały równomiernie jego ramiona związał cienkim rzemykiem i przez lewy bark zarzucił sobie na plecy. Ruszył. Po kilkudziesięciu krokach pasy wpiły mu się w ciało i musiał wszystko przerzucić na drugą stronę.
     Robił tak dotąd, dokąd nie przywykł. Był wielkim i silnym mężczyzną. Od dziecka przyuczano go do wysiłku przekraczającego jego możliwości. Wiedział, że albo padnie zmuszony do wyrzucenia części bagażu, albo przywyknie. Wiedział również kiedy spodziewać się kryzysu, i dlatego podążał przed siebie nie zważając na ból i zmęczenie.
     Nie miał naocznego dowodu śmierci czwartego berra. Od tej chwili musi podwoić czujność. Żaden szept traw ni stukot toczącego się kamienia nie może ujść jego uwadze. Pociechę stanowiła świadomość, że tamten nie dysponuje żadną ludzką bronią. Mógł go zaatakować tylko wręcz lub tym co znalazł na swej drodze.
     "Na pewno go trafiłem. Jeśli przyśpieszę kroku, ranny, nie nadąży za mną" - i ruszył szybkim, marszowym krokiem, tempem, które jego nogi i ciało przypomniały sobie po latach zapomnienia. Jego kroki, pomimo ciężaru, który dźwigał, były miękkie i bezszelestne. Nic nie zakłócało otaczającej go zewsząd ciszy.
     Młode, nabrzmiałe pąki roślin, czekały na swój czas, by wybuchnąć zielenią; pachniały wilgotną korą, która tu i ówdzie, na grubszych gałęziach i szarych pniach, pokryta była starym mchem. Bezchmurne niebo nie przeszkadzało słonecznym promieniom docierać ze swym życiodajnym światłem i ciepłem do ziemi. Cień, od nieulistnionej jeszcze, szarozielonej masy różnorakich krzewów, leżał jak postrzępiona, nieregularna płachta na szarobiałych skałach. Nie sięgał jednak do samego skraju urwiska. Nieustannie wiejące wiatry, nie pozwalały zbliżyć się do przepaści żadnej roślinie nawet na tyle, by choć ich cień, minąwszy krawędź urwiska, mógł opaść szarą plamą na wody Zatrutego Jeziora.
     Buran nie miał czasu żyć rytmem otaczającej go przyrody. Czuł każdą, niezaangażowaną w czujność komórką mózgu jej tętno i jej odwieczną pracowitość we wzrastaniu i odradzaniu się. Szedł i szedł nasłuchując i wypatrując wroga, którego śmierci nie był pewien, a skoro tak, musiał przyjąć, że żyje i może stanowić zagrożenie.
     "Przeklęty berra! Dlaczego nie padł martwy tam gdzie oberwał?! Gdyby nie chroniła go zbroja, a grot bełtu nie był spłaszczony, stygłby teraz w kałuży krwi, a ja mógłbym iść spokojnie, nie wypatrując go za każdym załomem skał lub kępą krzaków. I tak dobrze się skończyło... Moja misja mogła się dzisiaj zakończyć, a zło, jak wielka plama zepsutej krwi, rozlewałoby się coraz dalej i dalej, pochłaniając wioska po wiosce obszary wokół Krateru. Bogowie mi sprzyjają od samego początku, a szczególnie od momentu, gdy spotkałem Gragha"
     "Gragh..." - wspomniał imię, którego brzmienie rozciągnęło się nagle w jego umyśle. Mógł określić początek tej myśli. Początkiem było wspomnienie imienia chłopca i moment, gdy go poznał. Końca zaś nie mógł dostrzec. Ginął gdzieś w nieokreślonych meandrach alternatyw przyszłości, których fizyczna obecność chłopca przy nim mogła stworzyć tysiące. Wiedział jakąś cząstką swego umysłu, mogącego w pewnym, będącym ciągiem logicznych implikacji chwili obecnej czasie, przewidywać, że gdyby chłopiec kroczył obok niego, jego misja powiodłaby się. Wiedział, że chłopak sam o tym nie wiedząc, był jak strzała wypuszczona z ogromnego łuku, pędząca przed siebie, porywająca za sobą każdy mijany pył. Jednak każdy z pyłków porwany siłą pędzącego pocisku po pewnym czasie przestaje za nim nadążać, ustaje w swoim biegu i wirując w końcu opada.
     Nagle on, Buran, wielki wojownik, poczuł się takim pyłem, lecz byłby w odróżnieniu od innych, pyłem przyklejonym do drzewca i wraz z nim utkwiłby w celu - jakim by on nie był. Wspomniał swą mężną przeszłość i przeszłość chłopca z nikąd, i zawstydził się...
     "Grag wlókłby mnie do celu nawet wtedy, gdybym tego nie chciał. Cóż było w tym chłopcu, że tak opętał moją duszę?" - zastanawiał się.
     Dotąd czuł się niepokonany. Musiał tak myśleć, by chwila niewiary we własną siłę, wyszkolenie i pewność przewagi nad wrogiem nie kosztowały go życie. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nigdy na nikogo nie spojrzał z lękiem. Zawsze była to czujna cierpliwość, podczas której oceniał zagrożenie. Zawsze wybierał wariant minimum, umożliwiający mu ujść z życiem; jeśli się dało - bez walki mogącej przynieść rany lub śmierć. Nie traktował tego jak tchórzostwa. To była droga do celu, a ten mógł zrealizować tylko żywy. Nie obce mu były ludzkie uczucia: strach, nienawiść, miłość; zawsze jednak umiał dać pierwszeństwo rozsądkowi bez baczenia, co podpowiada zwykła, ludzka natura. Tym bardziej nie mógł pojąć, co w Graghu tak go przyciągało. Im dłużej z nim przebywał, tym był pewniejszy jego nadrzędnej roli w ich znajomości.
     Pierwszego dnia, gdy Gragh zaczął się zastanawiać nad powrotem do doliny, był gotów poderżnąć mu gardło. Na myśl o tym, jak ostrze zagłębia się w miękkiej tkance i zgrzytając o kręgi, otwiera drogę buchającym strumieniom krwi, przebiegł go dreszcz. Nie zliczyłby gardeł, które podciął. Pamiętał ten pierwszy raz sprzed dwudziestu lat...Wspomnienie przeleciało przez niego żywymi obrazami nie zatartymi czasem, który upłynął. Każda następna śmierć zadana jego dłonią wracała mniej boleśnie. Twarze głów toczących się po ziemi zlewały się w jego pamięci z tym, na co upadały. Jedne były krwawymi kulami, obtoczonymi grubymi ziarnami żwiru poprzyklejanego do zastygającej w galaretowate sople krwi, inne łypały na niego wybałuszonymi oczami zza źdźbeł wysokich traw, by po kilku mrugnięciach zgasnąć. Te były najgorsze. Wyglądało to tak, jakby każda z tych głów żyła jeszcze własnym życiem i ostatkiem odciętej od reszty ciała świadomości próbowała pojąć tajemnicę śmierci, zapamiętując jednocześnie twarz tego, który ją zadał. Odwracał się wówczas gwałtownie, by szukając nowej ofiary zapomnieć o poprzedniej. Ścinał mieczem następną głowę i jeśli nie wyglądała jak poprzednie, to przypominała włochatą plamę bez twarzy wtopioną w ziemię - te najmniej go dręczyły, choć z wolna przestawał sobie w ogóle je przypominać. Kojarzył okoliczności, gubił się jednak w rachubach. Momentami przerażała go ta niepamięć, ta bezimienność zabitych przez niego ludzi. Był wobec nich obojętny. Jedna śmierć więcej, jedna mniej... Co by było, gdyby zabił Gragha? Byłby już trzy..., cztery razy trupem. Nie! Byłby tylko raz trupem. A gdyby pozwolił mu odejść wówczas, gdy chciał zawrócić, a sam poszedł własną drogą? Pewnie szukając drogi do domu, wpadłby w ręce wysłanników Horguna, a jego mutujący, załamujący się krzyk przewalałby się dotąd echami po wilgotnych, niezbadanych jaskiniach podziemi Grodu. Uzmysłowił sobie nagle, że byli ze sobą związani bardziej niż myślał. Nie ma jednak syna Graghuna. Nie ma nikogo, kto mógłby uratować kolejny raz jego życie.
     Uniósł dłoń zakrywając lewe ucho. Zimny wiatr, który zerwał się przed chwilą, załamując się na grani owiewał jego głowę, świszcząc między ogniwami łańcuchów, opadających z hełmu stalową siatką na policzki i kark, i sprawiał, że cierpła mu skóra. Uporczywy chłód, jak bezczelny rzezimieszek pewny swej przewagi nad ofiarą, ograbiał go w biały dzień z resztek ciepła. Zaczął szczękać zębami, choć marszu nie przerwał ani nie zwolnił jego tempa. Znał zasadę : "Iść póki starczy sił, by zleniwiałe odpoczynkiem ciało nie buntowało się, gdy zapragnie znów ruszyć po krótkim odpoczynku".
     Mimo wszystko po kilkunastu krokach stanął, zrzucił bagaż i wyszarpnął niedźwiedzie futro. Zapłonął krótkim, niecierpliwym gniewem, gdy utknęło w połowie za trokami, nie dając się łatwo wyjąć. Zapowiedź rychłego ciepła usprawniła jego ruchy. Niecierpliwie rozwiązywał rzemyczki tłumiąc bezsensowny gniew, by jak najszybciej ukryć się pod zatrzymującą ciepło opończą. Udało się!
     Uporządkował teraz na nowo ładunek, by był wygodny. Wszystkie strzały przełożył do jednego kołczanu wyrzucając zbędny balast w przepaść. "Wieczorem zajmę się tym dokładniej" - obiecał sobie dostrzegłszy i inne możliwości zredukowania niewygód.
     Szedł teraz okryty ciepłą, futrzaną opończą, a odczuwane dotąd na własnej skórze skutki zimnych powiewów, mniej zaprzątały jego myśli. Po kilku krokach błogie ciepełko zaczęło wypierać ze zziębniętych części ciała resztki odrętwienia. Słońce grzejące dotąd pancerz omijało go długim, kołyszącym się, kosmatym cieniem. Czarny towarzysz wszystkich słonecznych dni jego życia pełzł teraz przed nim wpadając w zagłębienia i rwąc się na skalnych występach.
     Spojrzał w niebo. Gdzieś znad kraju, do którego zmierzał, wlokły się czarne chmury. Na północy, dotychczasowy błękit nieba zaczęła toczyć siwo-granatowa zgnilizna. Wiedział, że choć wiosna już blisko, łatwo da się przepędzić nawrotowi zimy. Na tej wysokości mogło to oznaczać śmierć. Wystarczyło kilka godzin mroźnego wiatru, by zamienił się w zamarznięty kawałek mięsa. Nie pomoże wówczas ani modlitwa, ani wiara, ani futro z niedźwiedzia.
     Próbował ocenić ile czasu dzieli go od pierwszego uderzenia armii pana zimna i lodu - Wingtra, który od zarania świata, co rok rozsyła swe wojska na podbój świata, próbuje zawładnąć całą ziemią, zniewolić okowami śniegu i lodu, wziąć w swe posiadanie, zabić wszelkie życie i barwy, zastępując je bielą i wszystkimi odcieniami szarości. W sercu jego królestwa jedynym ruchem jest przesypujący się z jednej śnieżnej wydmy w drugą, gnany lodowatym, świszczącym wichrem, suchy śnieg. Oczy Burana przestały śledzić własny cień. "Jeśli nie znajdę kryjówki, będzie po mnie" - pomyślał.
     Mrużąc oczy chłostane coraz dotkliwiej wiatrem, zerkał na wszystkie strony szukając bodaj nory świstaka, byle była dość obszerna i pomieściła jego ogromne cielsko.
     "W nocy ta okolica zamieni się w cmentarzysko. Jednym z pogrzebanych będę ja jeśli dalej tak pójdzie. Jedyną pociechą jest to, że i berra przymarznie do swego pancerza i choćby nie wiem jak gadał do wichru i chłodu, w końcu płatki śniegu zasypią mu tą fałszywą, obłudną gębę, a mróz usztywni jego język. Może sobie wtedy (jeśli będzie jeszcze dość żywy) postukać nim o zęby" - uśmiechnął się do swoich źleżyczących myśli Buran.
     "O mały włos podszedł by mnie!" - wyrzucił sobie swą niedawna łatwowierność i pilniej rozejrzał po okolicy. "Głupio byłoby tu zginąć i nie ucieszyć się widokiem następnego słonecznego dnia nadchodzącej wiosny".
     Lodowaty wiatr przybierał na sile i sunąc po ziemi, wczołgiwał się po nogach zimnymi, wężowymi splotami pod okrycie. To, że był wielki i silny nie pomagało; zaczął szczękać zębami, aż w końcu zatrzymał się, przysiadł i szczelniej okrył się futrem. Trwał tak przez chwilę w bezruchu, dopóki nie poczuł ciepła rozchodzącego się po ciele i wypierającego wszechogarniający chłód.
     Zdecydowanie poderwał się na nogi i ruszył dalej. Słońce cały czas świeciło, jednak nie grzało już dość mocno. Tak czy inaczej było sprzymierzeńcem - wydłużało dzień, który pośród gęstych, śnieżycowych chmur dawno by się skończył, niosąc beznadzieję - pewność, że dla niego następny dzień nie nastanie. Zostało jeszcze trochę czasu na znalezienie schronienia.
     Szare gałęzie, jak klekoczące kościotrupy wybijały rytm upływającego czasu. Co jakiś czas nagły świst lodowatego powietrza między nimi przykuwał uwagę Burana. "Wiiiiii... Wwiiiin... Wiiingtr" - zdawał się przyzywać swego pana.
     Jakiś gwałtowny ruch pod stopami ściągnął jego oczy z zapatrzenia w dół. To tylko mysz. Małe, szare, beznogie, z wysokości jego głowy, ciałko gnało, jak opętane, ślizgając się po nierównościach terenu. Było pierwszym żywym zwierzęciem jakie spotkał od początku swej drogi z Horghar; śledził ją póki nie znikła w krzakach.
     "Zaraz znajdzie jakąś jamkę pod korzeniami drzewa lub u podnóża jakiegoś głazu, zwinie się w kłębek pod kopką zeschłych liści i będzie się śmiać z olbrzyma, któremu czmychnęła pod nogami".
     Próbował przebić wzrokiem zarośla i zaspokoić swoją ciekawość, co do miejsca, które da myszce ciepło podczas nadciągającej śnieżycy.
     Nagle wykonał błyskawiczny zwrot w kierunku ściany zarośli. Podszedł bliżej i nie zważając na smagające go po nosie, rozhuśtane wiatrem gałązki, wlepił wzrok w splątaną, szarozieloną sieć krzewów i karłowatych drzewek. Wbił się w nią w nadziei, że uda mu się jakoś przejść i przypatrzeć dokładniej temu, co sądził, że dostrzegł. Sieć jednak była mocna; plotła ją sama natura. Każde jej dzieło mimo pozorów niedoskonałości, okazuje się w końcu doskonałe i gotowe na wszystko. Ręce i nogi Burana ugrzęzły w plątaninie wiotkich witek i po chwili wszelki ruch ustał.
     Był jednak człowiekiem. Jedyną istotą spośród wszystkich dzieł Tworzących Świat Sił, która zaprzeczała twierdzeniu o ich doskonałości.
     Cofnął się pół kroku i szarpnął rękojeść miecza sterczącą spod kożucha nad prawym ramieniem. Już spoglądał na miejsca skazane na ścięcie, gdy wtem plątanina gałęzi poruszyła się robiąc, na ile było możliwe, przejście w głąb swej macierzy. Było w tym coś nienormalnego i choć wiedział o tym nie przejął się zbytnio. Mało to dziwów widział w ciągu ostatnich dni? Ten wcale nie był największym.
     Ocierając się o zamarłe w bezruchu gałęzie, z mieczem pół wzniesionym, parł do przodu nie spuszczając wzroku z szarego, ciemniejszego nieco od otaczających go skał wzniesienia, na którym rosło kilka dziwnych, poskręcanych roślin. To czemu tak bardzo chciał się przypatrzeć stawało się coraz wyraźniejsze. Nie był pewien co tak bardzo przyciągało jego uwagę do tego zwykłego zdawać by się mogło pagórka. Coraz zacieklej wlepiał weń wzrok, starając się dojść co było nie tak, co go niepokoiło, co domagało się wyjaśnienia, co takiego dziwnego widziały jego oczy, czego nie mógł zaakceptować rozum.
     Podchodził coraz bliżej, aż stanął w miejscu, z którego jednym rzutem oka ogarniał wszystko przed sobą.
     Wytężył umysł. Dziesiątki skojarzeń przelatywało przez jego głowę, lecz żadne z nich nie było zdolne spiąć w całość tych nieprawdopodobnych strzępów myśli przychodzących mu do głowy.
     Wtem, oniemiałemu człowiekowi, uchylony został rąbek niezgłębionych tajemnic Ziemi, które często są źródłem nieprawdopodobnych legend. Góra zaczęła ożywać! Nie mógł uwierzyć własnym oczom, choć był pewien, że widzi wyraźnie! Dostrzeżone wcześniej pęknięcia były zarysami głowy, rąk tułowia, nóg człekopodobnego tworu, którego istotę stanowiła poruszająca się, ożywiona niepojętą dlań mocą skała.
     Twór na jego oczach budził się ze snu, który sądząc po nagromadzonych w każdym zakamarku kamieniach i próchnicy ze wzrastających tam co roku i obumierających roślin, musiał trwać całe stulecia. Z powiększających się nieustannie szczelin sypał się nagromadzony pył. Opadające, właściwie zeskakujące z poruszającej się wolniutko kosmatej postaci, małe, drzewkopodobne roślinki, rozbiegały się po okolicy i znikały Buranowi z oczu między rozstępującymi się, jak przed chwilą przed nim, krzewami.
     Jedna z nich, większa od innych, zatrzymała się przez moment i miał wrażenie, że mu się przygląda, choć nie wiedział czym. Nie miała niczego, co w ludzkim pojęciu mogło stanowić oczy, uszy, czy jakikolwiek inny narząd zmysłu. Drzewko postało chwilkę, jakby wsłuchując się w niego i dobiegłszy na nibykorzonkach do linii zarośli przysiadło. Korzonki zapadły się w skałę, a drzeweczko znieruchomiało.
     Skalny twór rósł i potężniał z każdą chwilą. Gdy znieruchomiał wyglądał jakby był poskładany ze skalnych bloków. Przypominał człowieka tylko tym, że posiadał dwie nibynogi, dwie nibyręce, korpus i coś, co nasuwająca się analogia kazała nazywać głową. W jego kończynach, bez powodzenia możnaby szukać stawów. Ręce, nogi i głowa trzymały się tułowia chyba tylko za sprawą magii; sprawiały wrażenie "ustawionych" na nim, tyle, że nie odpadały w żadnej pozycji. Nie było właściwie wiadomo, czy leży do Burana przodem czy tyłem, czy zauważa go, czy robi to wszystko po to tylko, by rozprostować po stuleciach bezruchu kości (o ile takowe posiadał). Gdy skończył się przewalać z pozycji leżącego na boku ludzkiego embrionu, wyglądał, jak zbudowana ze skalnych płyt chata. Klęczał na kolanach opierając się głową o podłoże. Jego szerokie na trzy łokcie łapy były lekko uniesione nad ziemią, zamykając przestrzeń pod jego korpusem.
     Buran patrzył jak oniemiały. Zaczynał się domyślać co ta dziwna istota robi, nie wiedział tylko dlaczego i czy z własnej woli, czy za czyimś przykazaniem. "A może to skalna lalka poruszana magią, a nie żyjący własnym życiem twór" - przemknęło Buranowi przez głowę.
     Po chwili, przywykłwszy nieco do dziwów dziejących się na jego oczach, zaczął wracać do rzeczywistości. Wracała pamięć. Rozejrzał się dokoła. Był uwięziony otaczającym go mrokiem, który zaczynał się kilka kroków od niego. "Jak ja tu długo stoję? - zastanowił się. - Gdy zauważyłem "to coś", była jeszcze dwunasta część dnia do zachodu słońca, a teraz jest noc" .
     Rzeczywiście, czarne chmury napływające nieustannie z północy sprawiły, że świat utonął w niemal namacalnej czerni.
     Odwrócił głowę na powrót do skalnej postaci.
     - Przecież widzę TO przed sobą! - szepnął do siebie usiłując znaleźć źródło światła zamykającego go w klatce półmroku, wśród gęstniejących, gdzieś poza nią, ciemności. Spojrzał na pożółkły krąg zeszłorocznej trawy wokół siebie, w kierunku niewidocznego nieba, raz jeszcze na skalny twór. Nie znalazł tego czego szukał. Światło po prostu było. Szare i przytłumione, jakby sączyło się przez pożółkłe prześcieradło.
     "Jest mi cieplej" - uświadomił sobie nagle, choć podmuchy zimnego wiatru owiewały go dalej i słyszał jego narastające wycie. Czuł się jakby stał przy ognisku. Wyraźne ciepło biło od skalnego olbrzyma trwającego nieporuszenie w swej chatopodobnej pozycji. Przyglądał mu się teraz i zastanawiał, czy jeśli wczołga się pod niego da mu schronienie, czy zgniecie go, czy zrobi to celowo, czy nawet nie będzie wiedział, że ktoś się pod niego wczołgał.
     Pierwsze białe kruszyny śniegu zatańczyły w słabym świetle, podrywane do szalonego tańca strumieniami lodowatego wiatru. Widać, był to dla nich przyjemny taniec... i wciągający, bo coraz to więcej białych tancerzy przyłączało się do pierwszych par.
     "Nie mam czasu. Muszę zaryzykować. Najpierw jednak zbiorę trochę suchych gałęzi, by nie zamarznąć podczas śnieżycy i przypiec coś do jedzenia. Mam nadzieję, że to światło dociera choćby na skraj zarośli".
     Udało mu się zebrać wcale nie mały stosik. Swoje toboły ustawił od strony wiejącego wiatru i obsypał je piaskiem i liśćmi, zatrzymywanymi od dziesięcioleci (a może i dłużej) przez twór, a leżącymi wszędzie wokół i rozwiewanymi teraz przez wiatr.
     Gdy uszczelnił ścianę swej przyszłej chaty, wczołgał się pod skalnego olbrzyma. Przełamał kilka gałęzi i ustawił z nich kopczyk. Przygotował hubkę i chwycił w dłonie dwa krzemienie. Już miał uderzyć, gdy dotarło do niego, że nie może tego zrobić. Jeśli to coś jest żywe to płomienie mogą zadać mu ból.
     Po chwili wahania schował krzemienie do woreczka na szyi i zawinął się szczelnie w błogosławione futro niedźwiedzia jaskiniowego, którego był utłukł kilka lat temu i spoglądał tęsknie na ledwo widoczny w słabiutkim, tajemniczym świetle kopczyk gałęzi, gdy ten nagle stanął w płomieniach. Wystraszony zrzucił skórę i zasypał czym prędzej płomienie piaskiem, zerkając w górę, czy aby nie leci coś na jego głowę.
     "Przecież nie ja zapaliłem ten ogień. Ani razu nie trąciłem o siebie żółtych kamieni, by przypadkowa iskra mogła go wzniecić". Gdy odsunął się nieco od kopczyka, ten znów stanął w płomieniach. Tym razem Buran postanowił poczekać, co się będzie działo. Nic się jednak nie wydarzyło. Oparł się więc wygodnie o ciepłą skałę i wyciągnął zziębnięte nogi w kierunku płomieni. Wydało mu się, że skała, o którą się opierał, a była to (jak sądził) głowa tworu, zadrżała. Odskoczył od niej jak oparzony. Po chwili drgania wzmogły się i usłyszał ni to bulgotanie ni to klekotanie. Jakieś rozwleczone w czasie, przeciągłe stęknięcia. Wsłuchał się w nie najmocniej i najdokładniej jak umiał.
     - Uuooogiiień dtdtdooobbry, ćććcieeeppppły - zdołał zrozumieć.
     - Czy wiem, kto do mnie mówi? - zapytał.
     - Ttaak - padła nieco szybsza odpowiedź. - Rockfels.
     - Jestem Bu.... - chciał uprzejmie przedstawić się lecz nie zdążył.
     - Tak, tak, wiem! - zawibrowały słowa w powietrzu. - Słyszałem o tobie. Wiedziałem, że nadejdziesz. Bałem się tylko, że mnie nie zauważysz i pójdziesz dalej. Od tak dawna nie rozmawiałem z nikim... Już wiem, co chcesz powiedzieć: skoro z nikim nie rozmawiałem, to kto mi o tobie powiedział. Ech wy, ludzie...! Pędzicie przed siebie zapatrzeni we własne myśli i plany, myśląc tylko o ich realizacji. Ścinacie drzewa, zabijacie zwierzęta nie słysząc nawet, jak jedne i drugie płaczą i cierpią z powodu zadawanych im ran. Pędzicie tak przez swoje krótkie życie, że nie zdążacie nawet dostrzec monotonnego, odwiecznego strumienia, którym toczy się wszelki byt na ziemi. Ale to nic. Po zimie następuje wiosna i lato; po deszczu wygląda słońce; po smutku przychodzi radość. I wy znikniecie jak burza, smutek, czy zima, a świat znów zatętni pełnią swojego istnienia. Jestem częścią porządku istniejącego od stworzenia świata. Twoje uszy słyszą tylko wibrację powietrza, moje słyszą wszelką wibrację. Twój umysł zdolny jest skupić się na jednej, dwóch, kilu sprawach, których echo dociera do ciebie, ja dostrzegam wszystko co ogarniają moje zmysły. Słyszę jak burczą trzewia ziemi i jak konik polny skacze ze źdźbła na źdźbło. To co nas łączy (a i tak dzieli), to ograniczoność naszego postrzegania. Ty widzisz wyraźnie muchę z dziesięciu kroków ja widzę ją z trzech. Ty słyszysz tętent konia z siedmiu rzutów kamienia a ja z siedmiuset. Ale kiedy ja widzę jednocześnie muchę, słyszę konia, czy szum traw, ty dostrzegasz tylko jeno z nich. To, że się zbliżasz, słyszałem odkąd opuściłeś Gród. Przeklęty Gród... Ten nieustanny łomot i krzyki budzą mnie co chwilę. Nim Horgun pojawił się w Kraterze, było tu cicho i spokojnie. Gdy przebudzałem się czasem ze swego snu, słyszałem, jak obłoki ocierają się o siebie, słyszałem, jak polne maki kołyszą się w takt podmuchów wiatru, jak psy pasterzy naganiają stada owiec skubiące zielone trawy i uspokojony tą niezmiennością zasypiałem na powrót. Od czterystu lat budzę się co chwila, myśląc, że góra Umru - Zori, jak zwali swoją krainę zamieszkujący ją ludzie, znów ożywa i trzeba się mieć na baczności. Lubię ciepło i nie gorąca bijącego podczas wybuchu się boję, ale tego, że spływająca lawa zaleje mnie i uwięzi na dłużej niż bym chciał. Czy lubisz, gdy w dzień twojego odpoczynku budzi cię ktoś przed czasem? - zapytał i nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej. - A właśnie! Ja choć śpię, słyszę wszystko co mnie otacza, sycę się tym, to jest mój najmilszy sen, do którego się uśmiecham, przy którym śpię najtwardszym snem. Nie znoszę jednak, gdy coś sztucznego burzy mój spokój i zmusza do zwiększania uwagi ponad zwykłą miarę, a to właśnie robi Horgun w swoim Grodzie - hałasuje!!!! Gotów jestem pomóc nawet człowiekowi, byle tylko wszystko wróciło do dawnego porządku. Nie dziw się, że znam waszą mowę. Widziałem zmysłami moich Ojców, jak rodzaj ludzki wzrastał. Pamiętam, jak wasi przodkowie całymi stadami siadali na Nas obgryzając wydłubane z ziemi korzonki. Widziałem, jak ich sylwetki prostowały się coraz bardziej, aż stanęli na dwóch nogach i zauważyli, że lepiej od korzonków smakuje mięso, choć sami wyglądali jak zwierzęta. Wyglądali śmiesznie, biegając za innymi z kamieniami w rękach. Jednak już wtedy czułem, że to nie zwykły drapieżnik powstaje, jak lew górski czy wilk, ale największy drapieżnik wszech czasów. Pętaliście się długo w wielu miejscach, w których żyli moi Ojcowie. Inne to były czasy. Słońce wygrzewało Nas każdego dnia, przez cały rok, nie tak jak teraz, przez kilka marnych miesięcy. Ależ błogo się wtedy spało... Okolica tętniła życiem. Góry były niższe. Nie było wulkanu, a wszędzie rosły lasy. Aż przyszły czasy, które słabo pamiętam. Mróz skuł wszystko, co ogarniały Nasze zmysły. Zasnęliśmy wówczas na dobre, budząc się tylko kilka razy w ciągu stuleci. Potem, szczęśliwie, ludzie Nas omijali. Kiedy znów usłyszeliśmy i ujrzeliśmy człowieka, dosiadał innego zwierzęcia. Leży teraz gdzieś tam, skąd nadeszli moi Ojcowie. Niepotrzebnie się wówczas Rogbun, mój ojciec rozgniewał. Śmierć tego biedaka i tak niczego nie zmieniła. Ale to było dawno temu, przynajmniej według twojej miary.
     Pogodziłem się z waszą obecnością na ziemi, mając nadzieję, że spotka was los tych, którym przed wami wydawało się, że dominują nad światem, którzy myśleli, że są jedynymi jego panami. Dziś nie pozostał po nich nawet pył. Tworzyli przedmioty, które wydawały im się niezniszczalne. Jednak znalazły się stworzenia, które nie wiedziały co to znaczy "niezniszczalny" i nim minęło kilka chwil życia planety nie było już śladu po dumnych cywilizacjach.
     - Nie chcesz chyba powiedzieć, że przed człowiekiem inna rasa panowała nad światem? - nie wytrzymał Buran, zszokowany tym, co do niego dotarło, przerywając nie kończący się strumień słów skalnego olbrzyma.
     - Biedny człowieczku, nie jedna, a dwie rasy były przed wami, a może i inne, o których nic nie wiem. Te, o których wiem, zginęły, przepadły lub unicestwiły się same i żaden ślad po nich nie został. Odnawiająca się przyroda zniszczyła wszystko, co pozostawili po sobie, jakby pragnęła wymazać ich istnienie ze swej pamięci. I was spotka to samo, bez mojej, czy czyjejkolwiek pomocy. Nie ma powodu, bym pomagał w dziele zagłady, które dokona się samo..., którego wy sami dokonacie - poprawił się. - Ja chcę tylko, by moje dzieci szczęśliwie doczekały nowego Czasu Spokoju, a chwila, gdy następnemu zwierzęciu urośnie mózg dość duży, by był zdolny pomyśleć:"JA JESTEM", zamiast: "jak tu przeżyć" - nastąpiła jak najpóźniej. Świat istnieje od setek milionów lat, a wzrost każdej z istniejących nań cywilizacji trwał zaledwie kilka tysięcy. Sam widzisz, że nie ma powodu, bym był niecierpliwy.
     - Nie mam powodu ci nie wierzyć i jeśli prawdą jest to co mówisz, to musisz mieć tyle lat co ziemia. Kim ty właściwie jesteś? Gdybym nie przywykł do czarów i rzeczy niezwykłych w ciągu tych sześciu lat spędzonych poza domem, szczególnie ostatnich dni, to chyba rzuciłbym się ze skały w przepaść, nie chcąc żyć w szaleństwie. Ostatnio spotykają mnie same dziwne rzeczy i choć zaprzecza im mój umysł, wiem, że zaistniały. Sam już nie wiem, czy to tylko sen, czy też spotyka mnie to wszystko naprawdę.
     - Dorzuć do ognia. Zimno się robi.
     Buran osłupiał, po czym roześmiał się. Kontrast między tym o czym mówili, a właściwie o czym mówił Rockfels, a ostatnim jego zdaniem był tak ogromny, że na moment zapomniał o co właściwie chciał powiedzieć. Śmiał się długo i serdecznie, a gdy skończył poczuł się lepiej. Choć sam już nie rechotał, jego brzuch cały czas wstrząsał jakiś wewnętrzny chichot, a usta bezwiednie uśmiechały się niemo. Chwycił kilka suchych gałęzi, przełamał na kolanie i rzucił na czerwieniące resztki żaru. Buchnął nowy płomień, liżąc drżącym blaskiem nieruchome ściany małej, żywej (jak się ostatecznie okazało) chatki.
     Wiatr hulał na zewnątrz wyjąc w szczelinach skał i gałęziach drzew. Czasami, jakiś zabłąkany płatek śniegu wepchnięty mimo swej woli do wnętrza, krążył wzdłuż ścian miotając się bezradnie, aż w końcu poddawał się, godził na śmierć i sunąc w górę unoszony ciepłem ogniska, topniał nad jego płomieniami znikając, rozpływając się w powietrzu pod brzuchem twora.
     Wraz z nowym blaskiem podsyconego ogniska zrobiło się milej.
     Ściana, której dotykały jego plecy stała się cieplejsza, grzejąc je przyjaźnie. Ciepło wnikało i rozpływało się po jego członkach. Czując gdzieś na stopach niemiły powiew chłodu, kopnął kilkakrotnie nogami poprawiając futro i trzepnąwszy kilkakroć opadającymi powiekami zasnął.