Copyright © by All Members of Vanderberg Club

Interaktywna powieść

 "Słudzy deszczu"


Rozdział 13
     Miasto pomimo zalewających go nieprzerwanie strug deszczu nie zmieniło zbytnio swojego wyglądu. W dalszym ciągu tysiące neonów i świetlnych reklam burzyło ciemność nocy, setki jarzących się okien czynnych jeszcze barów i restauracji kusiło swym blaskiem - jedyną istotną różnicą był brak ludzi na chodnikach i poboczach dróg. Wydawało się, że mimo możliwości uzbrojenia się w parasole i nieprzemakalne płaszcze ludzie jednak dali za wygraną chowając się w swoich domach. Ci, którzy już ich nie mieli trwali teraz gdzieś w specjalnych koloniach odizolowanych od "zdrowej" tkanki pustymi terenami zalesionych parków czy betonowych parkingów gdzie ustawiono namioty i campingowe przyczepy. Miejsc w hotelach, adaptowanych na sale noclegowe magazynach i składach zabrakło już dawno. Kto miał pieniądze wyjeżdżał, kto nie miał musiał zostać pogrążając się coraz bardziej w beznadziejnej sytuacji. Malało zapotrzebowanie na wszelkie usługi, rwała się powoli acz nieustannie sieć dostaw i zaopatrzenia, gwałtownie spadała ilość miejsc pracy a do tych, które jeszcze istniały dostęp był coraz bardziej utrudniony. Władze miasta musiały zamknąć kilka odcinków linii metra co poszarpało miejską sieć komunikacji. Autobusów było mało mimo sprowadzenia dodatkowych maszyn i wynajęciu nieprzystosowanych, prywatnych pojazdów. Samochody grzęzły w gigantycznych korkach - oba tunele pod rzeką również musiano zamknąć z powodu zagrożenia choć w przeciwieństwie do kilku stacji metra nie były jeszcze zalane. Jeden z mostów wymagał natychmiastowego remontu i miano wyłączyć go z ruchu lada chwila choć i tak pozostałe już teraz nie mogły przepuścić zwiększonej liczby użytkowników. Przedostanie się przez rzekę zajmowało prawie dwie godziny, przejazd z jednego krańca miasta na drugi praktycznie cały dzień. Karetki pogotowia, policja i straż pożarna właściwie przestały pełnić swe funkcje, ich zablokowane pojazdy, mimo wyznaczenia specjalnych, wolnych tras można było spotkać przez wiele godzin w tych samych miejscach. Jedynym skutecznym jeszcze środkiem transportu były helikoptery, ale i one nie wszędzie mogły dotrzeć i nie wszędzie wylądować. Przestępczość rosła z gwałtownością burzy, policja zdawała się tracić kontrolę nad niektórymi dzielnicami. Ofiary napadów czy choćby wypadków drogowych często umierały na ulicach jeśli nie miały szczęścia stać się obiektem helikopterowych rajdów i alpinistycznych wyczynów dokonywanych przez zorganizowane na prędce, specjalne służby szybkiej pomocy. Federalne dotacje pozostawały nadal w sferze obietnic, rząd ograniczał się do doraźnych akcji w rodzaju udostępniania wojskowych magazynów czy ulg przy wynajmie sprzętu i specjalistów. Obywatelska Akcja Pomocy ruszała powoli, niemrawo nabierając tempa. Tymczasem kasa miejska świeciła pustkami, zaciągane przez magistrat długi rosły z dnia na dzień ale... źycie toczyło się dalej. Tylko w nocy miasto pustoszało zupełnie jeśli nie liczyć zbyt szczupłych, nie dających już sobie rady ekip naprawczych, członków ochotniczych brygad do walki z plagą psów, kotów, szczurów, robaków, owadów i Bóg jeden wie czego jeszcze, którzy z reguły zresztą dziesiątkami uganiali się przez pół nocy za jednym, małym pieskiem oraz, coraz bardziej licznych pracowników grup epidemiologicznych.
     Vanderberg mimo mokrej nawierzchni jechał szybko prowadząc wynajęty samochód. Siedząca obok Dakar dość dobrze znała trasę i dodatkowo z planem w ręku nie mieli większych trudności w znalezieniu drogi. Jedynie Wade skacowany, z podkrążonymi oczami, który wpół siedział a w pół leżał na tylnej kanapie, co chwilę dopytywał się czy nie pomylili trasy. W jego skołatanym ostatnimi przejściami umyśle musiała chyba wykluć się myśl, że zważywszy na cel ich jazdy, chcą go specjalnie wywieść w pole.
     - Zobaczycie - mruczał masując podpuchniętą twarz. - Profesor na pewno nie przyjdzie.
     - Och, przestań nareszcie - skarciła go Dakar. - Jeśli mówił, że będzie to będzie.
     - Swoją drogą - wtrącił się Vanderberg - nie mogę ciągle uwierzyć, że zgodził się na coś takiego.
     - Tonący chwyta sią brzytwy - mruknął Wade.
     - Wcale nie. Nie w jego przypadku - powiedziała Dakar. - Po prostu był załamany tą... tym co stało się z Gavinem.
     Zapadła cisza wywołana niefortunnym przypomnieniem ostatnich wypadków. Dakar chcąc jakoś zatrzeć wrażenie podjęła poprzednią kwestię.
     - Tak czy tak, to jednak dziwne. Nie sądziłam, że człowiek tego pokroju zdecyduje się na spotkanie...
     - To nic dziwnego. Wiedziałem o tym, że się zgodzi już w chwili kiedy mu to zaproponowałem - Wade nagle zmienił zdanie o profesorze. - On przyjdzie... Naigrywać się z tego wszystkiego i z nas przede wszystkim.
     - Z nas? - Vanderberg przyhamował lekko przed ostrzejszym zakrętem. - Ja tylko biorę w tym udział. Namówiony - podkreślił to słowo.
     Samochód zakołysał się łagodnie. Opony zmieniły ton kiedy wjechali na inny rodzaj asfaltu ułożonego na opadającej w dół ulicy.
     - Niech was!... - Wade powstrzymał się jednak. - Chyba dojeżdżamy, tak? To gdzieś tutaj.
     - Umawiałeś się wyłącznie przez telefon?
     - Ja...
     - Stój!!! - krzyknęła nagle Dakar.
     Vanderberg nacisnął pedał hamulca, dość ostrożnie, żeby nie wpaść w poślizg. W światłach reflektorów nie mógł wypatrzeć żadnego zagrożenia, przed którym mogłaby ostrzegać go dziewczyna.
     - Stój!
     Nacisnął pedał trochę mocniej. właśnie zbliżali się do skrzyżowania z poprzeczną, podporządkowaną ulicą, ale zza mieszkalnych bloków nie widać było żadnych świateł samochodu, który mógłby w nich uderzyć. Vanderberg opuścił wzrok i dopiero wtedy zobaczył to. środkiem jezdni, prostopadłej do tej, którą jechali płynął strumień... Nie, nie strumień nawet, ale rzeka! Nacisnął hamulec z całej siły, koła zablokowały się na ułamek sekundy, automat pod maską zaczął pulsację i dopiero teraz samochód naprawdę wytracał szybkość. Widać było jednak, że nie zdążą zatrzymać się przed osiągnięciem najniższego punktu prostopadłej jezdni.
     - Trzymajcie się! - Vanderberg zwolnił hamulec i zaparł się o kierownicę.
     Uderzyli w wodę z hukiem przywodzącym na myśl darcie blach. Potężna siła rzuciła ich do przodu a po sekundzie w tył. Zalany silnik zgasł momentalnie. Samochód siłą rozpędu przetoczył się jeszcze trochę, obrócił o dziewięćdziesiąt stopni niesiony prądem i rąbnął w hydrant na skraju chodnika. Vanderberg i Dakar byli w pasach, praktycznie nie odczuli żadnych skutków wypadku. Siła uderzenie jednak zmiotła Wade'a z tylnego siedzenia i rzuciła na podłogę. Tam skołowany i obolały, nie bardzo wiedząc gdzie się znajduje otworzył drzwi. Zimna woda wtragnęła do wnętrza zalewając samochód w jednej chwili.
     - Szlag! - Vanderberg zwolnił obydwa pasy bezpieczeństwa opuścią boczną szybę i dość zręcznie wysunął się przez nią na zewnątrz. Niepotrzebnie zresztą. Dakar udało się opuścić samochód szybciej normalną drogą. Brodząc w wodzie powyżej kolan oboje wyciągnęli Wade'a.
     - Uuuuch! Kurde, nie można już przejechać spokojnie... - usiłował strzepnąć wodę z włosów ale w deszczu był to zbędny wysiłek. - Chodźmy do jakiejś bramy.
     Dakar spojrzała na zmasakrowaną maskę samochodu.
     - Wykupiłeś polisę?
     - Tak - Vanderberg odruchowo sprawdził w kieszeni. - Nic ci się nie stało, Charlie?
     - Nie, do cholery. Ale zaraz dostanę zapalenia płuc.
     - Wracamy?
     - Czym? Myślisz, że w tym mieście są jeszcze taksówki?
     - Chodźmy do tego faceta. To niedaleko i... Tam już powinien czekać Frost.
     W samochodzie zostało kilka drobiazgów ale nikt nie zamierzał ryzykować ponownego brodzenia w zimnej wodzie. Ruszyli szybkim krokiem osłaniając głowy od deszczu wyciągniętymi z pojemnika pod ścianą gazetami. Oprócz Wade'a, oczywiście. Jemu już było wszystko jedno. Na szczęście droga, która pozostała do przebycia nie była długa. Za zakrętem, na skrzyżowaniu z kolejną przecznicą zauważyli zaparkowany służbowy samochód uniwersytetu.
     Profesor wysiadł na ich widok rozkładając ogromny parasol. Trzymał go tak, żeby choć trochę osłonić Dakar.
     - Kąpaliście się?
     - Mieliśmy mały wypadek.
     - Zawiozę was do domu. A może... Trzeba do lekarza? - spojrzał na Wade'a.
     - Nie ma mowy. Jeśli teraz zrezygnujemy nigdy już nie dacie się tu przyprowadzić.
     - Ale... - Frost przygryzając wargi patrzył na jego przemoknięte, przyklejone do ciała ubranie. - W tym stanie...
     - Idziemy. Ten gość na pewno nam pomoże.
     - O taaak...
     Wade jednak nie zamierzał wdawać się w dyskusję.
     - To tutaj? - spojrzał na najbliższą bramę. - Chodźmy. - Otworzył ciężkie drzwi przepuszczając ich przodem.
     Rozległy hall był ciemny i sprawiał wrażenie czegoś co ludzie opuścili już od dawna. W powietrzu unosił się intensywny zapach stęchlizny. Ogromny wentylator w jednej ze ścian, widoczny akurat w rzucanym przez jakiś neon świetle ledwie przepuszczanym przez brudne szyby, był tak skorodowany, że tylko cudem przeżarty metal utrzymywał się jeszcze jakoś w kupie. Wade prowadził ich wzdłuż pokrytych amatorskimi malowidłami ścian aż zatrzymał się przed ostatnimi w rzędzie, obitymi metalem, drzwiami. Jedyną ich ozdobą była rzeźbiona, drewniana tabliczka z napisem: "William MacCana - czarownik".
     Frost westchnął ciężko.
     - Nie wiedziałem, że dojdę do tego... - chmurnym spojrzeniem obrzucił Dakar, która dotykała przycisku dzwonka. - Chciałbym tylko, żebyście wiedzieli, że wyjdę natychmiast jeśli on będzie miał na sobie płaszcz z wyszywanymi gwiazdami, jeśli będzie używał zaklęć, jeśli...
     Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Stojący w nich czterdziesto-, może czterdzistopięcioletni, dość przystojny mężczyzna nie miał na sobie płaszcza z wyszytymi gwiazdami. Gruby, sportowy sweter i wystająca spod niego, modna o nowoczesnym kroju koszula nadawały mu wygląd kogoś kto również nie używa zaklęć. MacCana spoglądał na nich z dużo większym zdziwieniem.
     - Nie kąpaliśmy się - uprzedził jego pytanie Wade. - To ja umawiałem się z panem przez telefon.
     Czarownik skinął głową krzywiąc się ledwo dostrzegalnie.
     - Rytualne chrzty, piętro wyżej - zażartował bez przekonania. Wpuścił ich jednak bez żadnych dalszych komentarzy, ciągle z tym samym wyrazem nieuchwytnego zniesmaczenia. Ekipy uniwersyteckie musiały wywoływać podobne reakcje u wszystkich "cywilizowanych" czarowników. Z jednej strony trudno było odmawiać współpracy w obawie o utratę reputacji, z drugiej, i tak oczy naukowców sprawiały, że reputację diabli brali. Tysiące czy może nawet dziesiątki tysięcy działających w tym mieście czarowników, szamanów, wróżbiarzy, jasnowidzów, chiromantów czy mediów robiło swoje małe, a czasem nawet duże, interesy bez większego rozgłosu, który raczej zarezerwowany był dla czarnoksiężników spod oficjalnego znaku kilku najważniejszych religii. Wszyscy jednak z żelazną konsekwencją dbali o zachowanie nadprzyrodzonego statusu spraw, którymi się zajmowali i o to by patrzącym na nich ludziom zdawało się, że widzą nimb wszechogarniającej tajemnicy. MacCanę od innych odróżniało to, tak przynajmniej wynikało z zebranych przez Wade'a materiałów, że przynajmniej nie usiłował na nic pozować. Jak sam mówił, był czarownikiem i już, bez powoływania się na jakieś konkretne siły.
     Teraz też nie sprawiał wrażenia człowieka usiłującego stworzyć jakikolwiek nastrój. Zostawił Frosta z kieliszkiem bourbona w ręce w niewielkim, zawalonym książkami salonie, a pozostałą trójkę zaprowadził do łazienki wręczając każdemu czysty ręcznik. Dla Wade'a specjalnie przyniósł skądś nawet stary, ponaciągany dres, żeby mógł przebrać się w coś suchego. Widać było, że nie jest zachwycony ich wizytą ale też starał się nie okazywać tego w żaden krępujący dla gości sposób.
     Kiedy cała trójka, w miarę przynajmniej sucha, wróciła z łazienki, na stole czakały już trzy szklaneczki z whisky.
     - Wszystkich klientów traktuje pan tak gościnnie? - uśmiechnął się Vanderberg.
     - Nie wszyscy przychodzą w tak parszywą pogodę. Nie bójcie się, nie wliczę wam do rachunku.
     - My właśnie częściowo w sprawie pogody - wtrącił Wade.
     - Chcecie żebym zaklął deszcz? Ach rozumiem, jesteście z wydziału meteorologii.
     Uśmiechnęli się wszyscy z wyjątkiem Frosta.
     - Prowadzimy pewne badania - Vanderberg zerknął na profesora ale jego zacięta mina świadczyła, że nie będzie zabierać głosu w tym towarzystwie. - Badania dotyczące szczepu Indian, które jak podejrzewamy żyje w podziemiach tego miasta i... - tu zerknął na Wade'a - i niektórzy z nas sądzą, że może mieć jakiś związek z trapiącymi ten region ulewami...
     - Wy naprawdę jesteście z uniwersytetu? Sądziłem, że to ja jestem od spraw paranor... - MacCana urwał zmrożony wzrokiem profesora. - Przepraszam - powiedział po chwili. - Już słucham uważnie.
     - Ja zgodziłem się uczestniczyć w tym spotkaniu tylko na zasadzie świadka.
     Frost po wyjaśnieniu swojego stanowiska zamilkł i widać było, że nie zamierza odezwać się do końca.
     - Od pewnego czasu dostajemy dziwne listy - kontynuował Vanderberg. - Pisze je ktoś kto zdaje się dużo wiedzieć o naszej ekipie a także o celu w jakim została skompletowana. Być może wie również coś o czym my nie mamy pojęcia... - Vanderberg nie mógł dobrać odpowiednich słów. - On... Ta osoba, to znaczy autor listów od początku chce, żebyśmy skontaktowali się z jakimś...
     - Czarownikiem - dokończył MacCana.
     - Właśnie. W ostatnim z listów jest wręcz napisane, żeby do... no, do pana zgłosiła się Dakar.
     - Dakar?
     - To nasza koleżanka i... Jest jeszcze jedna sprawa - nie wiedział jak to poruszyć. Na szczęście z kłopotu wybawił go Wade.
     - Mamy pewne podstawy, żeby przypuszczać, że autorem listów jest właśnie Dakar - powiedział. - Z drugiej strony analiza grafologiczna absolutnie wyklucza jej pismo, no i... Ona sama też nic o tym nie wie.
     - No dobrze - MacCana poruszył się w fotelu. - Ale czego właściwie ode mnie oczekujecie?
     Teraz stropił się nawet Wade. Tak jak inni przypuszczał, iż czarownik powinien to wiedzieć sam z siebie.
     - Mmmmm... Nie wiem... Może ona to pisze w jakimś transie?
     MacCana wzruszył ramionami.
     - Dalej nie bardzo widzę w tym mojej roli. Próbowaliście robić jakieś badania? Może to schizofrenia?
     Profesor rozkaszlał się nagle. Vanderberg potrząsnął głową. To było za proste, żeby wpaść na takie rozwiązanie. Jeśli tamten miał rację to listy mogła pisać jedna ze schizofrenicznych osobowości dziewczyny, coś tak jakby inny człowiek. Stąd analiza charakteru pisma mogła nie przynieść spodziewanych rezultatów. Ale Dakar zdawała się być absolutnie zdrowa, czy... Vanderberg przestał roztrząsać kolejne możliwości, nie było sensu robić tego w dyletancki sposób, tylko zwrócić się do specjalisty.
     - Z tego wniosek, że pan nam nie pomoże? - spytał Wade.
     - Czy ja wiem. Co mógłbym... - MacCana spojrzał spokojną, niezbyt przejmującą się ich rozważaniami dziewczynę. - Może spróbuję zresztą.
     - Co pan chce zrobić? - spytał Frost.
     Vanderberg z wewnętrzną satysfakcją zauważył, że czarownikowi przynajmniej udało się jedno. W przeciągu minuty zdołał rozbić mur, zbrojnej w naukowy sceptycyzm, obojętności profesora. Po chwili zrozumiał, że mylił się jednak. Z miny Frosta można było wnioskować, że pragnie nie dopuścić jedynie do jakichś krwawych rytuałów.
     - Chcę dowiedzieć się kim jest ta pani.
     - Daquerilla "Dakar" Esposito - powiedziała dziewczyna. - Wymiary dziewięćdziesiąt trzy na sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt osiem. Numer butów - mała szóstka.
     MacCana pozostał jednak poważny.
     - Chcę się dowiedzieć czy jest w pani coś... lub ktoś - powiedział. - Albo... Czy pani jest tym za kogo się uważa.
     Dakar skrzywiła się lekko rozczarowana.
     - Czy mam pomalować się cynobrem i zatańczyć parę kawałków wokół ogniska?
     - Nie jestem indiańskim szamanem - odparł spokojnie MacCana. - Jestem czarownikiem.
     Dziewczyna uśmiechnęła się mimowolnie.
     - Co mam robić?
     - Proszę wczuć się w sytuację, którą pani opiszę. Proszę wyobrazić sobie, że pani tam jest, patrzeć mi w oczy i szczerze odpowiadać na pytania. Dobrze?
     - Dobrze. Mam nadzieję tylko, że nie chce pan poznać intymnych...
     - Proszę nie utrudniać.
     - Przepraszam. Możemy zaczynać.
     MacCana rozsiadł się wygodniej w swoim fotelu i spojrzał w oczy dziewczyny. Nie usiłował wyglądać jak ktoś kto zaraz ma wpaść w trans ani nawet jak osoba z całych sił skupiająca swoje myśli. To właśnie, ten brak jakichkolwiek przygotowań nastroił Vanderberga przychylnie do niego.
     MacCana zaczął gwizdać jakąś melodię. Ale albo czynił to nieudolnie albo nie była to żadna ze znanych piosenek czy arii tylko jakiś zlepek różnorodnych motywów. Nagle zaczął śpiewać cichym głosem. Było to drażniące bo tekst nie był rymowany a melodia raz przyspieszała, raz płynęła powoli a najczęściej rwała się przechodząc partie dziwnych akordów.
     - Polną drogą szła sobie mysz - o widzę domek - myślała - może jest tam ziarno, może jest tam kot - nic nie wymyślę tu sama. - Może trzeba wejść a może iść dalej - może trzeba umrzeć by zobaczyć co jest - Wejdę jednak - zdecydowała. - W środku był pokój a w nim: był kot, było ziarno, był pies i ptak, był człowiek, była lampa i klatka i stół - były rzeczy, zwierzęta i człowiek tam był - on to właśnie wstał nagle - i ciemność tam była - ale on zapalił - i światło już było - i lampa i wszystko rzucało już cień...
     Frost pokiwał głową w geście "tego już nie wytrzymam", podparł brodę ręką i zamknął oczy.
     - A teraz mi powiedz - bo ty też masz swój cień - czy to cień myszy - czy myszy to cień?
     - Nie... - Dakar ledwie dostrzegalnie wzruszyła ramionami.
     - Czy twój cień to cień kota lub psa? - MacCana teraz zawodził ciągle na tą samą melodię.
     - Nie.
     - Czy rzeczy, czy przedmiotu masz cień?
     - Nie.
     - Więc człowieka cień jest twoim cieniem...
     - Nie - odparła Dakar co sprawiło, że Wade drgnął lekko.
     MacCana przestał śpiewać.
     - Proszę pani - powiedział normalnym tonem. - Potraktujmy to poważnie. Wyobraziła sobie pani tą sytuację?
     - Tak.
     - Jest pani człowiekiem, mam nadzieję?
     - Tak - Dakar spuściła głowę jak karcona dziewczynka.
     - Wobec tego proszę przyjąć do wiadomości, że pani cień jest cieniem człowieka. Będzie pani odpowiadać szczerze i poważnie?
     - Tak.
     - No to powtórzmy tą kwestię i możemy przejść do następnej.
     Czarownik poprawił uwierające go w gardło zapięcie koszuli i podjął swój śpiew.
     - Więc cień człowieka jest twoim cieniem?
     - Nie - rzuciła dziewczyna a MacCanie opadły ręce.
     - Proszę pani... Może skończmy z tym wszystkim bo widzę, że nie ma sensu ciągnąć...
     - Przepraszam - Dakar wpadła mu w słowo. - Tak mi się jakoś powiedziało. Przepraszam.
     - Jeśli ma pani zamiar stroić ze mnie żarty to proszę, ale...
     - Nie. Naprawdę nie. Spróbujmy jeszcze raz.
     MacCana potrząsnął głową.
     - Naprawdę mi przykro. Już nie będę.
     Czarownik skrzywił twarz i jeszcze raz poprawił kołnierzyk. Wyglądał jak urzędnik bankowy, który ze znudzeniem i rodzącą się irytacją ma wytłumaczyć nierozgarniętemu klientowi po raz trzeci sposób wypełnienia jakiegoś kwestionariusza.
     - Niech pani wstanie, dobrze?
     Kiedy dziewczyna podniosła się z fotela on wstał również. Westchnął ciężko i jeszcze raz zaczął śpiewać w tym samym drażniącym rytmie.
     - Na górze jest lampa, na dole podłoga i światło jest też...
     Frost złapał się za głowę, teatralnie przewrócił oczami i jednym haustem wychylił swoją szklaneczkę. Nie mógł tego znieść na trzeźwo.
     - A teraz się odwróć i w dół spuść swój wzrok.
     Dziewczyna odwróciła się posłusznie i spojrzała na wzorzysty dywan.
     - A teraz powiedz - powiedz mi szybko - jaki twój cień - jest twój cień?...
     - N... Nie wiem - bąknęła dziewczyna zdziwionym tonem.
     Było w jej głosie coś takiego, że Vanderberg przechylił się przez poręcz swojego fotela i sam spojrzał na dywan. Dakar oczywiście rzucała cień i był to cień człowieka. Nie mógł być inny, choć pytanie dotyczyło sytuacji opisanej w dziwnej piosence. Vanderberg ostrożnie powrócił do poprzedniej pozycji. Zerknął na pozostałych czy nie zauważyli jego kompromitującego ruchu. Nie chciał, żeby sądzili, szczególnie profesor, że dał się wciągnąć w to wszystko, że poddał się nastrojowi. Frost jednak siedział nieporuszony. Tylko na jego twarzy odbijała się coraz większa irytacja.
     MacCana nie przerywał swojego zaśpiewu.
     - Powiedz nam, powiedz czy jesteś z powietrza - powiedz nam czy duch to nazwa dla ciebie?
     - Nie.
     - Niewiele możliwości nam pozostało - mruknął czarownik. Dłuższą chwilę zastanawiał się w milczeniu, potem podjął znowu.
     - Kim jesteś? Kim jesteś? Kim jesteś? Kim...
     Dziewczyna milczała uporczywie przez cały czas stojąc bez ruchu, odwrócona do nich plecami.
     - Czy pozwolisz nam przejść - czy wejść pozwolisz nam głębiej? - czy wniknąć przez ciebie - człowieka mocną bramę - i spytać tego kto każe ci mówić? - Hej ty! - co zwierzęciem nie jesteś - nie człowiekiem, nie rzeczą, nie duchem... - Kim jesteś odpowiedz, czy...
     Dziewczyna odwróciła się i stanęła przodem do MacCany. Jej usta otworzyły się i zamknęły po chwili nie wydając żadnego dzwięku. Choć jej twarz nie wyrażała żadnego wysiłku wydawało się, że chce coś powiedzieć ale nie może. źe coś lub ktoś nie może odpowiednio ułożyć ust dziewczyny by wypowiedzieć jakieś słowo. Jej wargi układały się w jakieś wzory ale w dalszym cięgu nie słyszeli jakiegoś dźwięku. Vanderberg usiłował czytać z ruchu warg. "Ona... jest..." coś zupełnie niezrozumiałego, "pozbawiona" albo "rozstawiona", "napięcia"... Nie był pewny czy dobrze interpretuje słowa. A potem "jesteś słaby", "jesteś słaby"...
     - Dajmy temu spokój - profesor podniósł się powoli- Chodźmy stąd.
     - Ale... - Wade zaciskał dłonie na poręczach fotela.
     - Ile jesteśmy panu winni? - Frost sięgnął po portwel.
     - Nieeee! - Dakar nagle krzyknęła głośno. Chwyciła stojącą z boku na etażerce fotografię jakiejś kobiety, uderzyła nią o kant stołu tłukąc zabezpieczającą ją szybę. W locie złapała jeden z odłamków szkła i przejechała nim po wewnętrznej stronie swojej lewej ręki.
     - Jezu! - krzynął Wade widząc strumień krwi tryskający na dywan. Vanderberg rzucił się do przodu chcąc ją powstrzymać ale dziewczyna odskoczyła do tyłu a on siłą rozpędu rąbnął o ścianę i osunął się na podłogę. Dakar rozcięła szkłem lewą stronę swojej twarzy.
     - Chhhhhhhhh - syczała. - Nieeee zwyciężycie... nie... nie... nie zwyciężycie Boga Deszczu!!! Zostawcie mu miasto! Nieeee!... Zostawcie mu miasto! Może On zostawi wam resztę! Nie wygracie z Bogiem Deszczu!!!
     Vanderberg podniósł się obolały ale dziewczyna odskoczyła w przeciwległy kąt pokoju.
     - Niech pan coś zrobi! - krzyczał Frost usiłując ją zajść z tyłu. - Niech pan coś zrobi!!!
     - Jestem szarlatanem, oszukiwałem - MacCana skulił się pod stołem. - W coście mnie wciągnęli?!?
     Dakar przejechała szkłem od lewego ramienia aż do biodra. Naciskała tak mocno, że rozcięła bluzkę, swoją skórę, lewą pierś i brzuch. Wade zwymiotował na podłogę.
     - Zostawcie mu miasto!!! - ryczała dziewczyna. - On chce tylko mieć kamień! Tylko kamień! Zabije tylko mieszkańców miasta!!! Wy uciekajcie!
     Vanderberg skoczył znowu tym razem wprowadzając pewną poprawkę na jej unik. Udało mu się złapać za rękę uzbrojoną w szkło, ale Dakar podrzuciła zakrwawiony odłamek, chwyciła go wargami i mocnym targnięciem głowy wrzuciła go sobie do ust.
     - Oszukiwałem - płakał MacCana wykręcając jakiś numer na wciągniętym pod stół telefonie. - Policja? Pogotowie? O Boże, nie działa...
     Frost chwycił dziewczynę od tyłu i unieruchomił jej drugą rękę. Wade, chwiejąc się na nogach zbliżał się z zerwaną z karnisza firanką w rękach.
     - On musi mieć kamień!!! - krzyczała Dakar dławiąc się szkłem. - Nie walczcie z nim!!! Oddajcie mu miasto. Może nie zniszczy wszystkiego...
     Vanderberg chwycił ją za gardło nie chcąc dopuścić, żeby połknęła to co miała w ustach. Dziewczyna poruszyła szczęką i ostry odłamek szkła od wewnątrz przebił jej policzek oblewając krwią Frosta. Wade narzucił na nią firankę usiłując użyć jej jak kaftanu bezpieczeństwa.
     - On jest równie silny jak...
     Naparli w trójkę i nareszcie udało im się unieruchomić dziewczynę. Dakar krzyknęła tak ostrym głosem, że usłyszeli jak pękają wazony i szklanki na stole. Potem eksplodowała żarówka i w pokoju zrobiło się ciemno. Wade krzyknął z bólu. Vanderberg poczuł jak jego dłonie przeszywa prąd. Dziewczyna drgęła a potem zwisła im w rękach. Profesor dyszał z wysiłku usiłując nie wypuścić ciężaru. Rozległ się jakiś trzask i dźwięk jakby ktoś otwierał szufladę.
     Promyk światła latarki trzymanej przez MacCanę drżał tak jak jego dłonie. Po chwili jednak udało mu się zapalić boczną lampę.
     - O rany! - Wade odskoczył nagle, potknął się o zawinięty róg dywaniu i runął na podłogę.
     Vanderberg spojrzał w kierunku, gdzie patrzył tamten. Drgnął odruchowo widząc twarz dziewczyny. Na policzku nie było żadnej rany. Razem z profesorem odwinęli firankę. Nie było krwi, nie było ran ani żadnych blizn, jej ubranie nie było rozcięte. Zszokowany Vanderberg mając jeszcze przed oczami potwornie poranioną pierś zdecydowanym ruchem położył rękę na biuście dziewczyny.
     - No co ty?! - Dakar targnęła się przestraszona.
     - Niech pan zerwie jej bluzkę - warknął profesor.
     Vanderberg szarpnął cieniutki materiał unosząc go w górę. Drugą ręką podwinął jej koszulkę. Delikatnie dotknął jej kształtych piersi. Obie były całe.
     - No co robicie? - Dakar zasłoniła się skrzyżowanymi ramionami. - Zboczeńcy!
     Widać było, że nie pamięta niczego co zaszło przed chwilą. Wade jęknął siedząc na podłodze. Frost osunął się na fotel prawą dłoń trzymając w okolicy serca. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął małą buteleczkę, wytrząsnął jedną pastylkę i połknął ją popijając bourbonem z nie opróżnionej przedtem szklanki Vanderberga.
     Dziewczyna patrzyła przestraszona wodząc wzrokiem od jednego do drugiego. Była zbyt inteligentna, żeby widząc pobojowisko w pokoju i ich twarze nie zrozumieć, że stało się coś dziwnego. Ale nie zadawała pytań.
     - Może wam i nie pomogłem - mruknął MacCana - ale rachunek zamierzam wystawić słony.
     Wyraźnie nabierał pewności siebie.