© copyright by Adam Cebula

Następna puszka piwa.

Nie wiem ile osób oglądało skecz Monthy Phytona o kocie, co cierpiał na "Welt schmertz". Pozwalam sobie odwołać się do problemu zawartego w tytule: nie trzeba znać treści. Na mnie on zrobił wrażenie, pomimo niemieckiej wersji językowej. Ból istnienia to coś, co człowieka dosięga i jak powiedział pewien rekolekcjonista, którego nie słuchałem, ale o którym mi opowiadano, coś, na co rady nie ma. Ból istnienia to coś co zawiera pytanie: "dlaczego ja to robię?". Dlaczego np. piszę? Któryś raz z kolei kończy się kłopotami: nie umiem tego ogarnąć, co napisałem, piję środki na nadkwasotę bo stress żre żołądek. Zasadniczo pisanie ma być przyjemnością. No i po co mi to było? Może się to wydawać naciągane, ale to, o czym pisze, ma cały czas w podtekście ten problem: jak zrobić sobie przyjemność.
    Czytanie beletrystyki, zwłaszcza fantastyki, fantazy to sposób na robienie sobie przyjemności. To raczej nic złego. Tymczasem w różnych czasopismach poświęconych fantastyce co raz czytam o tym, że nas nie lubią. Trudno się nie zgodzić, pisał o tym Wielki Lem, a w ostatnim Farenheicie jakiś młodszy, mam nadzieję fan (Wojciech Świdziniewski). Ktoś pokazywał palcem jego plakietkę, przestrzegał dziecko.
    Nie ma się co czarować: nie lubią. Czy kiedyś było inaczej? Zapewne trochę inaczej było skoro historie o Trurlu trafiły do czytanek szkolnych. Lepszym przykładem jest "Robot" Snerga. Lepszym, bo Lem do Fandomu się nie przyznaje (inaczej pewnie by był w Ząbkowicach śl. na LOF-ie). Otóż: w "dawnych czasach" czytaczy fantasyki naukowej traktowano z pewnym szacunkiem. Nie mam co oszukiwać: to nie było to samo, co czytanie choćby Żeromskiego, czy Kafki, a jednak palcami nie wytykano. Zajmowanie się SF było to traktowane jako rodzaj bzika, ale pozytywnego. To nobilitowało. Może nie koniecznie tak, jak chciał tego nobilitowany, ale jednak.
    Człowiek zostawał zaliczony do kręgu osób, które... No właśnie. Po pierwsze mają tzw "hobby". To bynajmniej nie oznaczało tego co piszą w słowniku, ale rodzaj skrzywienia osobowości, które polega na tym, że człowiek szuka czegoś innego. Facet z "hobby" to pasjonat. Czymś się z otoczenia wyróżnia. Fantazy wtedy nie istniała. Można oczywiście wepchnąć do tego gatunku "Bajki robotów", coś się wiedziało o Conanie (chodzi o lata 70 -te) ale, generalnie to była fantastyka bohaterska: oni szli przez kosmodrom, rakieta opływała oparami ciekłych gazów, gdzieś w dali, za barierkami stali reporterzy.
    Drukowano to w "Młodym Techniku". Zazwyczaj, jeśli ktoś zajmował się SF, to czytywał MT. Może nawet nie czytywał, ale musiał kupować, bo na rok ukazywało się zaledwie kilka książek, jeśli chciało się być na bieżąco z nowymi tekstami, to trzeba było kupować MT, a także "Problemy". Nawet, gdyby ktoś twierdził, że nic, poza opowiadaniami nie czyta, to i tak, paradując z takimi pismami pod pachą budził respekt.
    Przy czym, nie tylko opowiadania czytało się w tych pismach. By cokolwiek zrozumieć z ówczesnej "twardej fantastyki" trzeba było mieć sporą wiedzę. Adept owego hobby musiał co nieco orientować się, co to jest stan nieważkości, co to są kolejne prędkości kosmiczne, ile wynoszą orbity kolejnych planet, co to jest grawitacja itd.
    Takie były początki. Generalnie czytanie fantastyki rodziło poważne domysły, że czytacz posiada pewną wiedzę astronomiczną i techniczną, która w owych czasach znacznie odbiegała od przeciętnej. Posiadać nie musiał, ale podejrzenia były. A przeciętna wówczas była taka, że nie wszyscy wiedzieli, że sputnik po wyjściu na orbitę nie musi używać silnika. Nie wszyscy nauczyciele wierzyli w ewolucję wg. Darwina, nie wszyscy wiedzieli, czym są orbity i byli bardzo zdziwieni, że to nie jest nic materialnego. Fan fantastyki był więc człowiekiem na wskroś nowoczesnym, przynajmniej na stosunki panujące w powiatowym miasteczku. Można kwestionować istnienie "miasteczek powiatowych", bo na skutek gierkowskiej refomy zniesiono powiaty, tym niemniej miasteczka powiatowe, jak najbardziej istniały. Ich byt był tak wyraźny, że dziś mamy je na powrót.
    W owych czasach poważnym awansem społecznym było dostanie się na studia. Oznaczało to co najmniej zamieszkanie na pewien czas w mieście na wskroś wojewódzkim. Najkrócej do pierwszej sesji. Znaczna część szczęśliwców, którzy zdali egzaminy wstępne jednak kończyła studia. A to oznaczało zmianę statusu.
    Nie wiem, czy wiedza o kolejnych prędkościach kosmicznych, zwłaszcza nabyta na skutek czytania "Rakietywych Szlaków" ułatwiała zdawanie egzaminów wstępnych. Wiem na pewno, że jej brak mógł ich zdanie uniemożliwić. Facet, który czytał SF, przynajmniej w oczach otoczenia miał większe szanse. Był potencjalnym kandydatem, do zawrotnej kariery, zwłaszcza na wiejskie warunki. Coś o tym wiem.
    Taki, co może zrobić karierę, budzi szacunek niemal automatycznie: może coś będzie mógł załatwić? Lepiej mu w drogę nie wchodzić, bo jak awansuje, to może także zaszkodzić.
    Oczywiście, twarda fantastyka produkowała kosmiczne gnioty. Kiedy czasem przypadkiem trafię na opowiadania, które kiedyś mnie porywały, to mi zwyczajnie wstyd. Tak naprawdę, udało się stworzyć zaledwie kilka naprawdę dobrych scen, kilku ciekawych bohaterów. Tematyka była miałka, wydumana. Szereg doktorów Faustów, szereg "automatycznych pilotów", mało kto wymyślił coś nowego. Fantastyka działała w oparciu o bardzo prosty schemat: brało się jakiś gatunek np dramat psychologiczny, zmieniało się scenografię i powstawała nowa "konwencja gatunkowa". Szło, to jak w maszynie i dawało maszynowe rezultaty. Jeśli wszystko dobrze wyregulowano, w najlepszym razie powstawał nowy "jeleń na rykowisku". Najczęściej jednak autor psuł wszystko, powstawało coś na kształ "Jasiu, narysuj kotka", o co chodzi można było rozpoznać jedynie po notkach recenzentów na okładkach.
    Powstało kilka dzieł wybitnych, nawet w Polsce, ale możemy je sobie darować. One nie tworzą aury, nawet Fandom usunął je ze swojej świadomości. Generalnie produkcja SF była kiepska literacko. Nawet bardzo kiepska. Gdzieś po moich papierach pałęta się kilka takich produkcji; "Warszawa 2000", czy coś takiego, co trudno zaliczyć do literatury pięknej.
    Kilka razy zabierałem się do wywalenia takich wypocin. Z niektórymi się udało. Inne zostawiłem. Jak to się mówi, coś w nich jest. To coś jest autentyczne, nie ma tego gdzie indziej: marzenia. Durne marzenia technokratów. Głupie i nieprawdziwe, bo oparte na pomyśle, że ludzi może uszczęśliwić technika. Sęk w tym jednak, że facet, który pisał, miał najwyraźniej taką nadzieję. Na przykład, że powstanie maszyna, która będzie topić piasek na szkło, z którego zbuduje się domy dla wszystkich.
    Oczywiście lubię fantazy. Cenię Tolkiena, parę razy pozwoliłem sobie publicznie stwierdzić, że dla tzw. ogólnoludzkiej kultury zrobił więcej od np. Prousta. Pisarzem był raczej kiepskim. Wybaczcie. Tolkien miał jednak ambicje rozwiązywać jakieś problemy, zastanawiać się. Po nim przyszli tacy, którzy zauważyli, że to wszystko można uprościć. Po cholerę jakieś problemy moralne, jakieś symbole... Najważniejsza jest scenografia. Mniemam, że pomysł wykształcił się na gruncie fantazy. Może to jednak nieprawda. Rezultat jest taki: dziś liczy się scenografia. Zakłada się czytelnika - idiotę, który w najlepszym razie chce usłyszeć historię. Pomimo, że to jeszcze bardzo wysokie loty, po wszystkich "społecznych efektach" fantastyki bohaterskiej, nie ma śladu. Czytelnik nie musi nic wiedzieć o pierwszej prędkości kosmicznej. Dzieło ma jedno zadanie: sprzedać się. Po okresie spłaty kredytu może sobie oczywiście funkcjonować w społecznej świadomości, ale generalnie musi dać dochód we w miarę przewidywalnym okresie 1 roku. Trzeba trafić do jak najszerszego odbiorcy. Tylko czekać, jak powstanie fantazy dla gospodyń domowych. To jest naprawdę cudowny rynek, chłonie wszystko jak gąbka. Może powstanie SF dla gospodyń. Udało się bowiem rozwiązać nader poważny problem techniczny: brak wiedzy czytelnika. O ile kiedyś musiał on cokolwiek wiedzieć, dziś już umiemy także SF pisać dla kompletnego idioty. Zbudowano coś na kształt interfesju użytkownika w postaci tematów samograjów, pól ksi i tuneli czasoprzestrzennych, które załatwiają problem ignorancji.
    Byłbym skończonym łgarzem, gdybym twierdził, że stało się to dopiero teraz. Lem pisał o tym już wtedy, gdy byłem licealistą. Jednak w tych czasach nie wydawano wszystkich idiotyzmów, jakie napisali "wielcy" z tamtej strony zachodniej granicy. Nie było jednak tylu filmów SF. O ile "za moich czasów" powstawało ich bardzo niewiele i były raczej ukierunkowane na widza - konesera, to dziś wyskakują jak z maszyny i są dla tzw. odbiorcy masowego.
    To dzięki filmom, nie sposób dziś bronić gatunku. Szmira jest widoczna gołym okiem. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że chodzi tylko o efekty specjalne. Faceci, którzy obsługują komputery są ważniejsi o wszystkich, zwłaszcza od tego co pisze scenariusz. Mam wątpliwości, czy jeszcze ktoś taki w ogóle występuje. W filmach nie ma już żadnej historii. Nie ma baśni, ani bajki, to nędzne widowisko cyrkowe. W przerwach występują klowni, jedyna reguła. Zero kompozycji, nawet z punktu widzenia wszelkich nieliterackich sztuk.
    Nie wiem jak często pisarze SF pisali z "potrzeby serca". Zapewne byli tacy którzy robili to tylko dla pieniędzy i tacy, którzy chcieli ludziom coś powiedzieć albo opowiedzieć. Istotne jest, jacy byli czytelnicy. Ci, którzy chcą się czegoś dowiedzieć, są bardzo kłopotliwi. Aby pisać dla nich trzeba albo się nauczyć, albo wymyslić. Dopóki jednak pisarze zakładali, że czytają ich tacy ludzie, jakoś to szło. W Młodym Techniku pisali marzyciele dla marzycieli. Pewnie podobnie było w Problemach.
    Dziś mamy sytuację taką: wszyscy wiedzą, że chodzi o rozrywkę. Taki Sapkowski usiłuje jeszcze cokolwiek w swoje opowiadania wtykać, jakieś refleksje socjologiczne, cytaty z wielkiej literatury... Wspomnę tu bezczelnie o opowiadaniach Karety Wrocławkiego: tu z premedytacją próbowano wetknąć elementy S w Fantazy. Chyba jednak nikt nie chce czytać... Chodzi o rozrywkę.
    Konwencja gatunkowa fantazy niewiele różni się od klasycznej baśni. Nie próbowałbym tu niczego rozróżniać. Filologowie lubią takie gadaniny, gdzie od sytuacji, gdy wiemy co kto zrobił i o co chodzi, przechodzimy do operowania pojęciami, których nie rozumiemy.
    Fantazy oczywiście może być literaturą mądrą i wartościową. Warunek jest prosty, jak zawsze: musi to być dobrze i ciekawie napisane. Nawet dosyć dobrze wiadomo, czego unikać: wtórności, łatwego dydaktyzmu, schematów, bzdury itd. Nic nowego pod słońcem. Dobrze jeszcze, jeśli utwór ma czytelną konstrukcję, czytelną logikę gdy wreszcie autor ma jakieś poglądy.
    Zastanawiałem się, czy Tokarczuk ma jakieś poglądy. Sprawa o tyle istotna, że Tokarczuk to literatura "półwysoka" conajmniej. Tokarczuk, jak najbardziej obraca się w regionach zbliżonych do fantazy, lub New Age. No więc, czy ma ona jakieś poglądy? Ma na pewno refleksje. To nie jest tak, że jej teksty są o niczym, jak raczyli się wypowiadać nasi wielcy krytycy. Nie samą formą karierę zrobiła. Nie mam wątpliwości, w jej pisaniu jest stos obserwacji, metafor, przemyśleń. W bawieniu czytelnika, widza psychologią, są próby uporządkowania. Pozornie kobieca egzaltacja prowadzi do wniosków. Może nie koniecznie prawdziwych, ale nie takich, które można zignorować. Pozwalam sobie tu w piśmie fanów fantazy o niej wpominać, bo jej pisanie jest bardzo bliskie baśniowym światom. Jednocześnie, te historie dzieją się w bardzo konkretnych miejscach, całkiem niedaleko od tych gdzie sam żyłem. Ta baśniowość to jednak nie niesamowite wydarzenia, ale domniemania takich zdarzeń. Taki drobiazg: emocje dojrzewającej dziewczyny, refleksje jej otoczenia, rzeczy jak najbardziej codzienne, jeśli tylko zostaną dostrzeżone, odsłaniają jakieś ciemne doły, tajemnice nie do wyjaśnienia.
    Pozwolę sobie teraz na tapetę wziąć dwa opowiadania z naszego dzielnego pima literackiego. To pierwsze napisał sam autor tekstu do którego piję. Nie mam wątpliwości: tekst jest ambitny, bo Szanowna Redakcja mówi, że nie płaci i rzeczywiście nie daje ani złotówki. Jeśli więc Autor pisał, to tylko z powodu szlachetnej chęci wypowiedzenia się.
    Na ocenę tzw wartości literackiej, nie porwę się ani trochę. Mogę tylko opowiadać, jak bym to sam pisał. Szczerze mówiać byłbym zadowolony gdybym tak napisał. Zastanówmy się jednak, o czym to wszystko. O baronie? Barona mamy umownego, w umownych skonwencjonalizowanych realiach fantazy. To jest tak: jeśli byś człowieku nie był fanem gatunku, to wiele rzeczy pozostanie dla ciebie zaskoczeniem. Pomijam tu gryfa, zamczysko, obyczaje. Wszystko to czytelnik jest w stanie przyswoić w ramach poznawania wewnętrznej logiki. Bez śladu wyjaśnienia pojawiają się wysłannicy, wojna. Jakieś czary... Opowiadanie z tego powodu jest sobie większą częścią całej pólki, na której stoi Tolkien i Sapkowski. To nie jest wtórność, to uproszczenie polegające na tym, że tamci stworzyli scenografię, ja się do niej odwołuję. Jest to ciąg dalszy historii fantazy, a nie bynajmniej samodzielny utwór.
    Przyganiał kocioł garnkowi. Jest to przyjęty w fantazy sposób pisania. Sam z niego ochocza skorzystałem. Gdy wiadomo, że szacowna redakcja wszystko, co ma więcej jak 20 stron maszynopisu znormalizowanego wywala do kosza, to odwołanie się do domyślnych realiów, które (realia) są jak najbardziej fantastyczne, znakomicie ratuje pismaka z opresji. O co chodzi z tymi Krasnoludami, opisał już ten czy tamten, taki wielki, czy mały, ale jeśli piszę dla fanów, to go napewno czytali. Rzucam hasło "krasnolud", "elf", lub "elfie sprawy" i wszystko jasne (Polamp).
    Tym niemniej partoląc tak robotę, nie mogę narzekać, gdy jakiś Inglot wypociny zjedzie i za takowe uzna. Pomijając fakt wartości literackich: taki zabieg powoduje, że tekst z urodzenia staje się sekciarski. Miłośnik kryminałów, nawet powieści historycznej odbije się od niego jak piłka, jeśli wcześniej nie przeczyta przynajmniej kilku tomów z owej półki podpisanej fantazy.
    Sami sobie to preparujemy: z jednej strony ci, co piszą, z drugiej, ci co kupują i co czytają: komu chciałoby się po raz kolejny czytać źle i nudnie napisane wyjśnienia, kim są stwory takie czy inne, raz kolejny roztrząsać tasiemcową historię rodu...
    Nie znam się na literaturze i pozwolę sobie zostawić takowe wartości w rozpatrywanym tekście na boku. Zabieg to perfidny, bo autorowi chodziło właśnie o nie. Przymierzmy się jednak z miarą tzw wartości poznawczych. Baron nieprawdziwy, realia nierealne, nierealne postacie, typu "automatyczny gryf", "automatyczna kochanka". Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy "automatyczna kochanka" zdradza, to niech sobie poczyta historie z pism dla kobiet. Jest prosta reguła: jeśli w połowie utworu następuje spełnienie romansu, to po 20 kartkach potrzeba tragedii jest już tak silna, że musi zdradzić. Można by nawet napisać stosowny wzór. Mała maszynka fraktalna zaponiegnie powtarzaniu się sekwencji (niezbędny "dziwny" atraktor).
    Algorytmy opisujące działanie automatycznej kochanki ulegają stałej komplikacji, tym niemniej nie idzie to tak szybko, jak wzrost mocy obliczeniowej komputerów. Przy czterech węzłach decyzyjnych (to nie jest precyzyjny termin) czytelnicy pogubiliby się z kretesem. Tymczasem już dziś durne pralki produkowane przez Japończyków z automatyką na logice rozmytej z algorytmami genetycznymi mają sieci po 32 węzły. Taka pralka, na przestrzeni typowej noweli dla kobiet, to prawdziwa kopalnia wiedzy psychologicznej. Bez komputera nie sposób przewidzieć ja się zachowa.
    Automatyczna kochanka w literaturze odgrywa jednak pewną wybraną sekwencję zdarzeń, nie ma najmniejszej potrzeby budowania skomplikowanego sterownika. Jest bardzo po prostu: sytuacja w czasie trwania utworu musi ulegać zmianie. Z dobrze na źle, ewentualnie kilka razy.
    Czy tekst cokolwiek nam mówi o nas samych, czy wyjaśnia nam jakieś zachowania, powiązania, czy czegoś uczy? Mnie niestety udało się wyczytać tylko tyle, co jest w ostanim zdaniu: każda miłość ma swój koniec. Akurat nie prawda i bynajmniej nie jest to optymistyczne, jako stwierdzenie samo w sobie. Figa, bywa miłość dozgonna, od pierwszego wejrzenia, bywa i dziś, że pobierają się kochankowie, którzy podarowali sobie pierwszy pocałunek. Nie oznacza to bynajmniej, że są to romantyczne romanse, nie warte opisania, wypełnione nudnym jak flaki z olejem szczęściem. Raczej... moda w kubeł, jeśli nie ma być obita.
    Co oprócz tego jednego zdania da się z opowiadania wydusić? Obawiam się, że nic. Jeśli więć ktoś, kto je czyta, ma wątpliwości co do wartości literackich, to "kładzie się" wszystko.
    Opowiadanie "Siódmy kot" jest także ambitne. Ono dotyczy w zasadzie wszystkiego. Wyjaśnia historię świata od początku, do samego końca. Jak najbardziej znajdujemy w nim element "science", bo jest chaos. O chaosie słyszy się wszędzie, to ciągle bardzo dobry temat na pracę naukową. Jednak na dzień dzisiejszy sprawa jest dosyć dobrze rozpracowana. Generalna teza przemów zielarza jest taka, że wszystko się rozpada. Nie bardzo wiadomo co to znaczy, ale się rozpada. Skutek tego jest taki, że tracą moc dawne, co? Sposoby? Diabli wiedzą. Tu już mamy całkowity odjazd w bajkę.
    Na dokładkę warto dodać, że prawdziwa droga ziół prowadziła z dworów do chłopskich chałup, całkiem na odwrót, niż się zawzwyczaj sądzi. Wszystko wskazuje, że poznanie np. aseptycznych właściwości zwykłego rumianku nastąpiło około osiemnastego wieku. Trudno tu cokolwiek powiedzieć na pewno, skoro dopiero w połowie dziewiętnastego wieku ludzie uwierzyli w istnienie bakterii.
    Z chaosem natomiast jest tak, że w jego rezultacie powstaje struktura. Choć brzmi to niewiarygodnie, to struktura jest bardziej prawdopodobna od układu równo wymieszanego, "gładkiego". Dość powszechnie przyjmuje się, że powstanie wszechświata przebiegało tak: Wielki Wybuch. W jego rezultacie mamy pęcherz materii, który wszędzie wygląda tak samo. Jest jednorodnie "szary" jak wymieszana z sadzą mąka. Po pewnym czasie tworzą się w nim "gruzełki". Tworzą się, bo są prawdopodobne. Natępnie mamy skupiska materii, pierwsze mgławice, potem gwiazdy i planety. świat się lawinowo komplikuje. Powstaje coraz więcej obiektów. Prawdopodobnie planety są na początku jednorodną mieszaniną związków chemicznych, potem dopiero potem ciężkie dyfundują ku jej środkowi, a lekkie są wypychane na zewnątrz.
    Teksty zielarza są, o ile się na tym znam, czymś na kształt tzw. ekologii głębokiej. Sęk w tym, że naukowe nie jest to z grubsza ani trochę. Raczej dokładnie "czary-mary". Są oczywiście ludzie, całe organizacje, które chcą ciągnąć ten wątek, bo sytuacja, w której nic się nie da sprawdzić bardzo dobrze się nadaje do pisania głębokich i mądrych prac naukowych. Niestety, koncepcja już dziś wydaje się mocno zwietrzała.
    Dobrze się to czyta. Ot co. Tak, jak dobrze ogląda się "Z archiwum X". Na marginesie: udało mi się przeprowadzić parę udanych eksperymentów z automatyczną generacją tekstu. Co to ma wspólnego z "Archiwum"? Algorytm. Kolejne odcinki powstają jako ilustracja pewnych przesądów, które ludzi męczą. Np. kosmici porywają i gwałcą. Dosyć dobrze wiadomo, że kłopoty z płynem międzymózgowym powodują m.in. uczucie manipulacji przy narządach płciowych.
    Skąd się wziął pomysł, że kosmici gwałcą? Być może na skutek owego płynu, jednak prawdopodobna przyczyna tkwi w niekomercjalności klasycznego motywu kontaktu. Taki pełen namaszczenia akt spotkania dwu cywilizacji dawał się sprzedać w Młodym Techniku. Nawet pomijając fakt, że sprawy płci w piśmie dla młodzieży, to kłopot, to owa klientela wysunęłaby natychmiast szereg zastrzeżeń technicznych. Zarzut nadmiernego antropocentryzmu padłby w pierwszym podejściu.
    Potrzebne było coś dla gospodyń domowych. Ponieważ pisma kobiece, jak wiadomo w ramach wyzwolenia od płciowości kobiety, piszą tylko o seksie. Nie mam pewności, że zaczęło się od pism kobiecych. Zapewne jest to początek fantazy dla ... pism kobiecych (bo kobiet nie obrażajmy) i być może szansa wyjścia sf z getta. Tak to niestety widzę. (Klawo jak cholera, Egon!)
    Kochany czytelniku, wybacz, że powtarzam, co już napisałem. Rzecz w tym, że niby to samo, ale nie całkiem, a nie jestem tak mądry, by w czasie jaki pozostała do oddania tekstu Redakcji wymyślić jak powiedzieć elegancko wszystko za jednym zamachem.
    O co właściwie w tej fantastyce chodzi? Jak pisał wielki Lem, była to ongi zabawka inżynierów. Znowu: czytanie SF wiązało się z pewnym statusem społecznym. "Zabawka" nie działała "jakkolwiek". To coś takiego, jak modelarstwo.
     Obowiązywały reguły. Nie określone do końca, ale dobrze wyczuwalne. Twarda SF działa się bardzo blisko nauki. Podróże międzyplanetarne, to coś jak najbardziej przewidywalnego. Jak dobrze określone są warunki panujące na innych planetach. Kosmiczna podróż wg J. Verna choć obok nauki (np. pocisk nie uzyska dowolnej prędkości na skutek zwiększania ładunku miotającego) podpiera się wiedzą, jaka była autorowi dostępna. Termodynamika wówczas była w powijakach, ale za to szczegóły natury astronautycznej (pomijając wpadkę ze stanem nieważkości) zostały opisane całkiem dobrze. Oczywiście głównym atutem Verna jest talent, jednak przyprawą całości jest niewątpliwie szereg technicznych szczegółów. Dla inżynierskiego analfabety zamienią się one w szereg niezrozumiałych zdań. Z całym szacunkiem: czytałem wypowiedzi filologów na temat Verna. Oczywiście popisać oni zawsze potrafią, ale... lepiej niech tego nie robią. Na dzień dzisiejszy cytatów nie mam, ale gdy mi wpadną w ręce, są na tyle smakowite, że nie omieszkam zamieścić.
    Mówiąc górnolotnie SF bywała literaturą dla erudytów, dla grona wybranego, które przyjemność obcowania z nią okupiło poznawaniem nauk ścisłych. Przynajmniej takie robi wrażenie.
    Fantazy całkiem inaczej. Oczywiście, jest w niej krąg pewnych wtajemniczeń, jednak tzw. intelektualistę raczej zirytuje, niż przyciągnie. Nie jest to bowiem wiedza ogólna, ale ciasnawa, zaściankowa. To coś takiego "w trzeciej chałupie od kościoła mieszka babka Guziołka, która gotuje niezły kapuśniok". Szacowny autor kolejnego opowiadania nie pofatyguje się wspomnieć o tym, tylko powiadamia, że bohater trafiwszy wreszcie na trzecią chałupę obżarł się, poczym odbijało mu się kapustą (Wały Jagielońskie prawie).
    Na czym polega tzw. "dobra" literatura? Jest wielce pociągające stwierdzenie, że na czymś nieuchwytnym. Ta literatura ma się rodzić w zetknięciu z czytelnikiem o odpowiednim poziomie. Niestety, prócz samozadowolenia, z takich rozważań nic nie wyniknie.
    Dobre teksty dają człowiekowi przynajmniej jakiegoś szturchańca, czasami potężnego kopa. Trudno powiedzieć, że do przodu. Kopa, po którym trudno wrócić, do grajdołka w którym chwilę temu sobie drzemał. Pewnie to tylko jedna z możliwości określenia dobrej literatury, ale na więcej mnie nie stać.
    Kopniak, lub szturchaniec polega na... No właśnie: możliwości bez liku. Może to być z przeproszeniem tzw. pomysł estetyczny. Mogą to być poglądy sposób myślenia. Zazwyczaj wszystkiego po trochę. Dobra literatura nie traktuje mnie jak idioty. Dlatego literatura dydaktyczna jest irytująca.
    Otóż, twarda sf. miała zazwyczaj wszystkie możliwe wady: łatwy dydaktyzm, schematyczność, traktowała czytelnika jak... fana. Takiego, co zdając sobie sprawę, że to kit, przyjmie go, bo kit jest fantastyczny, ewentualnie z braku laku.
     Szczerze mówiąc, pisząc te słowa myślę o całkiem konkretnych akapitach z najbardziej konkretnych "dzieł". Tym niemniej, związek z nauką wymuszał pewien poziom. Dopóki nie zaczęto drukować wszystkiego, co było o rakietach i na obcej planecie, utwory musiały mieć przynajmniej jakiś pomysł. Zmuszał on do znajomości pewnej dziedziny wiedzy: do niekłamanej znajomości.
    Nabywanie wiedzy jest przykre. Dosyć niezawodna, choć archaiczna technologia przewiduje beczkę z rózgami. Bez wątpienia jej zasadą jest sposób na robienie przykrości poddawanemu procesowi uczenia. Nawet samodzielne zdobywanie wiedzy jest zazwyczaj związane z przeżywaniem chwil, w których człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że jest głupi, co na ogół nie jest przyjemne.
    Komercyjna, czyli zawodowa sf z nauką musiała czym prędzej zerwać: nie sposób skutecznie zdobywać klienta przez przypominanie mu, że jest niedouczony i powinien z owej beczki z rózgami skorzystać.
    Dobrym pomysłem okazała się dekoracja. Widać i słychać, jakby było naukowe, ale nauki ni czorta. Na wszelkie domysły, kombinowania zakładamy plombę z licencja poetica i koniec. Od tej pory mądry i głupi czytając sf ma takie same szanse.
    Dla mnie typowym przedstawicielem okresu przejściowego jest Diuna. Ma się na pewno czym bronić, bo jest dobrze napisana. Natomiast owa słynna ekologia...
    Są tam kolektory rosy. Mamy w nich kule z chromoplastiku. W dzień są białe, w nocy odzyskują przezroczystość, przez co ochładzają się nadzwyczaj szybko.
    Brzmi znakomicie, ale co ma wspólnego z fizyką? Nic. Kompletnie. Zgodnie z zasadami termodynamiki, przezroczystość akurat jest znakomitym sposobem na zatrzymanie ciepła. Temperatura atmosfery na wysokości setek kilometrów jest rzędu 1800 kelwinów. A to dzięki nieoddziaływaniu.
    Autor pisząc pewnie ani pomyślał o ciśnieniu pary nasyconej, chodziło mu tylko, by tekst zachował formę naukowego wyjaśnienia. Tak oto w praktyce działa ów interfejs czytelnika.
    Powróciliśmy do ekologii głębokiej. Diuna jest o tym. Podsunąłem tę książkę mojemu tatulowi (śp). W tamtym czasie ekologia była nowinką. Tatuś, jak najbardziej zawodowy polonista długo zachowywał milczenie. Chyba ponad rok. No i w końcu poradził mi porównać owo sztandarowe dzieło sf do "W pustyni i w puszczy". Przyznam szczerze: po tatulu pewnie już kości nie zostały, a ja dopiero wziąłem się za to uczciwie.
    Wychodzi na to, że największa armata, jaka jest w dyspozycji wyznawców sf nie dotrzyma pola tej podrzędnej historyjce dla dzieci. Pewnie, jest taki drobiazg: autor noblista, ale chałturzył, że nikt dziś nie kwestionuje.
    Dziś Diuna leży sobie w miejscu, gdzie nie miewam nic do roboty lepszego jak czytać. Czytać lubię, ale muszę się przyznać, że powrót do tego dzieła nie jest pozbawiony uczucia kompletnej straty czasu. Mamy tam nieprawdziwych bohaterów, w nieprawdziwym miejscu, nieprawdziwą psychologię, mądrości rodem z pism dla kobiet. Proszę wybaczyć. Te wszystkie sceny, gdzie bohaterowie koncentrują się na truciznach wnikających w ich ciała (finałowy pojedynek) są jakby żywcem z "metod samouzdrawiana". Jest tam taka historyjka o pewnym ojcu, który odmówił pewnej pięknej brance, czy niewolnicy i to wywołało popłoch: wcześniej to czytałem (sekretarka i dyrektor) w jakiejś "Przyjaciółce", ostatnio (panienka z agencji i Wielki Biznesmen) w "Przebudźcie się".
    Naiwnych historii w opowieści naszego Wielkiego Noblisty dla dzieci, jest bez liku. Niestety, muszę przyznać: prawdziwa jest geografia botanika, zoologia, prawdziwa historia. Powstanie, które dzieje się w tle, miało miejsce. Prawdziwy jest fanatyzm religijny. Prawdziwa psychologia: bo skąd owo ktoś Kalemu, Kali komuś.
    Niestety, nie pamiętam, by po lekturze Diuny zostało coś temu podobnego.
    Po przekartkowaniu historii Stasia i Nell pozostała mi pewność, że pozapominałem, "wszystko" z geografii i botaniki. Na historię Afryki pozwalam sobie machnąć ręką. Mogę nie wiedzieć, tym niemniej jednak wiem, że też nie znam. Tak więc konkluzja po lekturze dla dzieci jest "Głupszy jestem niż kiedyś". Po sztuczydle autorstwa Tokarczuk przypadkiem oglądniętym w TV pozostał niepokój: czy naprawdę niektóre historie które dzieją się tylko w naszej wyobraźni mają moc obiektów wirtualnych, tak wielką jak wirualne cząstki, których nie ma, ale gdy odpowiednio ustawić eksperyment, zostawiają ślady na kliszy?
    Po "Tajemniczej Wyspie" nie tylko robię sobie rachunek sumienia z zapomnianej wiedzy: książka jest przesycona podziwem dla ludzkiej pracy. Ci faceci ciągle ciężko pracują: całkiem inaczej niż ja. Choć to innemu autorowi śniły się szklane domy, to po lekturze Verne'a mam wyrzuty na sumieniu, że owej maszyny do topienia piasku jeszcze nie ma.
    Ktoś przyniósł do pracy wspomniane już pisemko "Przebudźcie się!" Okładka przyjemna: siedzi sobie facet przed telewizorkiem, w wygodnym fotelu, w ręce piwko, w drugiej papierosik, pełny relaks. Nie palę, ale ogólnie też bym tak chciał, choć chodzi o to by nie chcieć. Ja zwyczajnie lubię jak jest przyjemnie. Tak się czyta fantazy: nie poucza mnie, że powinienem po encyklopedię sięgać, żem tępy jak przecinak i jak nic mi się nie chce, to źle. Nie muszę robić rachunku sumienia w sprawie głodujących w Afryce, bo akcja toczy się w miejscach których nie ma, z bohaterami, którzy nie istnieją. Mam pewność, że autor kontrolowany przez wydawcę nie zaskoczy mnie jakimś niesamowitym pomysłem formalnym,po którym wyjdzie na wierzch cała moja nieznajomość kultury, nieoczytanie i zaściankowość. Czysta, zupełna rozrywka.
    Dlaczego nas nie lubią? A czemu mieliby lubić osobników zajmujących się trwonieniem czasu?
    Czy cokolwiek da się z tym zrobić? Da. Np. na następny Polkon uda się grupa fanów z transparentami "recz z Krasnoludami, chcemy ludzkich bohaterów!", "Precz z czarami, szanować prawa fizyki!". No i tak dalej. Wygwizdać autorów nie przejmujących się aktualnymi problemami społecznymi i przemianami kulturalnymi. Można pójść jeszcze dalej: ustawić w domu beczkę z rózgami, kupić sobie np "Zarys topologii", "Wstęp do analizy matematycznej" i chlastając się po plecach poczytywać sobie. Możemy się sami wygonić z tego wygodnego fotela przed telewizorem, zmusić do nieprzyjemności. Ma to sens?
    Chciałem zakończyć ten tekst zupełnie innym obrazem. Być może są jeszcze tacy, co czytali "Powrót z gwiazd". Czy pamiętacie jak bardzo ów biedny astronauta nie mógł odnaleźć się w społeczeństwie, które przestało się interesować kosmosem?
    Otóż, jest tak: niewielka grupka ludzi urodzonych w okolicach połowy XX wieku zafascynowała się ideą uszczęśliwiania ludzi poprzez rozwój nauki. Ucieleśnieniem pomysłu miał być podbój przestrzeni, sięganie po niezmierzone zasoby leżące poza naszą planetą. Nim skończył się wiek, zniknęło zainteresowanie tą ideą, która zresztą nigdy nie miała innych solidniejszych korzeni niż zimna wojna. Upadł ZSRR skończył się powód do rywalizacji. Nie ma powodu, by być lepszym od kogoś. Można spokojnie otworzyć następną puszkę z piwem. Co czynim z ukontentowaniem.

Adam Cebula