© copyright by Paweł Laudański, 2000

Gdy na Rusi rosły banany

 

Julij Burkin, Siergiej Łukianienko
"Wyspa Ruś"
(Ostrow Rus')


Gdyby spytać przeciętnego polskiego fana literatury sf&f o znanych mu Rosjan piszących humorystyczną fantastykę, ten zapewne jednym tchem wskazałby Kira Bułyczowa (cykl guslarski) oraz Arkadija i Borysa Strugackich ("Poniedziałek zaczyna się w sobotę"), po krótkim namyśle dorzucając - być może - Borysa Szterna ("Dziadek Mróz" i "Opowiadanie produkcyjne nr 1", oba opowiadanka ukazały się w starej "Fantastyce" pod koniec lat osiemdziesiątych) oraz Pawła Bagriaka ("Komisarz Hard i błękitni ludzie", seria Fantastyka-Przygoda wydawnictwa Iskry, zamierzchłe lata siedemdziesiąte). Może przy solidniejszym zagłębieniu się w archiwa dałoby się do powyższego zestawienia dorzucić jeszcze kilka opowiadań, ale nie byłoby tego raczej nazbyt wiele.
     A ja, co tu kryć, lubię dobrze napisaną humorystyczną fantastykę. Dlatego też z dużą nadzieją przywitałem zbiór trzech powiązanych ze sobą mikropowieści spółki autorskiej Julij Burkin & Siergiej Łukianienko, zwłaszcza że dochodziły do mnie bardzo dobre opinie o efektach ich wspólnej pracy. Co prawda o Burkinie nie wiedziałem - i nadal nie wiem - zbyt dużo, za to Łukianienko jest najpopularniejszym chyba obecnie przedstawicielem współczesnej rosyjskiej fantastyki. Nakłady jego książek biją na głowę nakłady rosyjskich tłumaczeń nawet najbardziej uznanych gwiazd zachodniej sf&f, są też w stanie skutecznie konkurować ze wznowieniami klasycznych już dzieł braci Strugackich. Każda nowa książka Łukianienki staje się niemalże z miejsca bestsellerem - ot, taki rosyjski Sapkowski, tyle tylko, że piszący o wiele więcej, co, niestety, czasem odbija się na jakości produkcji wychodzącej spod jego pióra.
     Lektura ściągniętej z internetowych zasobów pierwszej z części cyklu - "Dziś, mamo!" - tylko zaostrzyła mój apetyt, postanowiłem zatem zakupić książkę (nie ma to jak prawdziwa książka w dłoni!) z całością trzyczęściowego cyklu. I nie zawiodłem się, zwłaszcza jeśli się zważy, że "Dziś, mamo!" okazało się być najsłabszym fragmentem "Wyspy Ruś".
     Jak sami autorzy wyjaśniają w posłowiu, pierwsza część cyklu (właśnie "Dziś, mamo!") to skrzyżowanie parodii science fiction z powieścią przygodową. I faktycznie - za fantastycznym sztafażem, będącym satyrą na wyeksploatowany już chyba do cna wątek podróży w czasie i związanych z nimi paradoksów, kryje się przygodowa powieść dla młodzieży. Wraz z dwoma nastoletnimi braćmi trafiamy w XXV wiek, w sam środek konfliktu pomiędzy ludźmi a zamieszkującymi Wenus sfinksami, potem lądujemy w Egipcie pierwszych faraonów, gdzie chłopcy spotykają swoją przyszłą matkę (!), którą to, z ledwością ratując swoją skórę z rozlicznych opresji, zabierają ze sobą w przyszłość (choć, co oczywiste, nie do końca...). Przygoda goni przygodę, akcja płynie wartko, narracja aż skrzy się od przesyconych cynizmem komentarzy starszego z braci. W opisach społeczeństwa przyszłości wyczuć można lekki wpływ twórczości Stanisława Lema ("Dzienniki gwiazdowe"), w obrazach starożytnego Egiptu zaś - Terry'ego Pratchetta ("Piramidy"). Jednym słowem - pierwszorzędna rozrywka.
     Druga mikropowieść - tytułowa "Wyspa Ruś" - to skrzyżowanie parodii science fiction z bajkami. Akcja toczy się na Rusi wyjętej żywcem z ludowych opowieści, choć może bliższe prawdzie byłoby stwierdzenie, że mamy raczej do czynienia z potocznymi wyobrażeniami na temat tego, jak taka bajkowa Ruś wyglądać powinna. Pełno tu atrybutów lub postaci rodem z ludowych opowieści: piec używany jako środek transportu, szczupak spełniający wszystkie życzenia, samonakrywający się obrus, smok Gorynycz, Iwan-Durak, księżniczka co to nigdy się nie śmieje, Kościej Nieśmiertelny... Iwan jest tak głupi, że podczas solidnej popijawy każe przyrządzić i podać wspomnianego szczupaka jako zagrychę pod samogon. Autorzy puszczają nadto oko w stronę lubujących się w klasycznej powieści Dumasa: trzej bohaterowie i Iwan na doczepkę, stają do walki z wrażymi siłami z dziwnie znajomo brzmiącym okrzykiem "jeden za wszystkich..." na ustach, kniaź-fujara jest pod przemożnym wpływem podstępnego popa Hapona, ogrywającego go bezlitośnie w domino okrutnie przy tym oszukując, gotowego zdradzić swą ojczyznę dla osiągnięcia prywatnych korzyści, mamy też misję: czterej przyjaciele muszą wyruszyć do siedziby siejącego strach Kościeja, by uratować honor kniazini. Bliższe zatem prawdzie - wbrew temu, co twierdzą sami autorzy - byłoby uznanie, że "Wyspa Ruś" stanowi jakąś hybrydę bajkowej Rusi z "Trzema muszkieterami". Pewne zamieszanie do tego obrazu zdają się wprowadzać obficie występujące banany, ulubiony - co oczywiste - posiłek każdego dzielnego Rusina. Banany te nie są jednakże w stanie przygotować czytelnika na odkrycie, że Ruś, zlokalizowana na Madagaskarze, stanowi ni mniej ni więcej niż projekcję umysłów tysięcy jej mieszkańców, wzmocnioną działaniem magicznego pola wytwarzanego w zamku Kościeja, który tak na prawdę to nie jest Kościejem, ale ogarniętym chorą ideą szalonym naukowcem. Wyspa Ruś (kto to słyszał, by Ruś leżała na wyspie?) okazuje się być zatem czymś na podobieństwo rozpisanego na gigantyczną skalę rpg, którego uczestnicy tak mocno utożsamiają się z granymi przez siebie postaciami, że całkowicie zapominają o tym, że to nie rzeczywistość, lecz gra jedynie. Trochę jakby Dickiem zapachniało, nieprawdaż? Zdecydowanie najlepsza część cyklu.
     Wreszcie trzecia opowieść - "Car, carewicz, król, królewicz" - stanowi krzyżówkę parodii science fiction z powieścią detektywistyczną. Kościej, który tak naprawdę nie jest Kościejem, wynajduje maszynę pozwalającą na przeniknięcie do świata opisanego na kartach książek. Oszalały naukowiec porywa znanych z "Dzisiaj, mamo!" braci i ukrywa ich w jednym z takich światów. Zaprzyjaźnieni agenci sił bezpieczeństwa Ziemi XXV wieku ruszają wraz z czarnoskórym Iwanem-Durakiem na poszukiwania chłopców, do pomocy mając ściągniętych z utworów Conan Doyle'a Sherlocka Holmesa i doktora Watsona. Wędrujemy przez światy kilku książek (m.in. o "Władcę Pierścieni"; scena w Bree: Aragorn to zdegenerowany alkoholik, z hobbitami rusza zatem w dalszą drogę Iwan-Durak), zahaczając w pewnym momencie o słynne dzieło "Car, carewicz, król, królewicz"... Bracia zostają oczywiście odnalezieni, a Kościej, sprawca ich niedoli, należycie ukarany (zamieniony w gigantycznego pingwina, traci zdolności magiczne, a tym samym możliwość wpływania na przebieg wydarzeń). Powrót do stylu pierwszej części cyklu, rzecz zdaje się być od niej lepsza, bardziej dojrzała, lepiej pomyślana i zrealizowana.
     Na próżno doszukiwać się w utworach wchodzących w skład "Wyspy Ruś" jakichś głębszych treści. To po prostu pierwszorzędna rozrywka, z wartką akcją przesyconą udanym (z reguły) dowcipem. Albo kupi się ją w całości, a wtedy jej lektura sprawi niebywałą przyjemność, albo pozostanie się na jej wdzięki obojętnym - a wtedy czytanie skończy się prawdopodobnie na jakiejś dziesiątej, może dwudziestej stronie.
Ja to kupiłem - i nie żałuję.

Paweł Laudański