© copyright by Gin

Wstęp

Pamiętam jak za czasów PRL-u (świetlanych/ohydnych, jak kto woli - niepotrzebne skreślić) kupiono licencję amerykańskiego samolotu rolniczego i zaczęto go produkować w Polsce pod nazwą PZL Dromader. Samolot okazał się niezwykle udaną konstrukcją, więc ówczesne władze lotnicze postanowiły wykorzystać ów sukces i wybudować parę innych samolotów na jego bazie. Tak powstał Dromader Mini, Dromader Medium (czy też Normal) i Dromader Maxi. Jedne z konstrukcji były mniejsze niż oryginał inne większe... Na szczęście upadek komunizmu przerwał tę radosną twórczość bo inaczej mielibyśmy dzisiaj Dromadery jak koszulki Levisa... w rozmiarach S - Short, M - Medium, L - Large, XL - Extra Large i XXL - Extra, Extra Large... Niemniej dowodzi to słuszności tezy, że jeśli jakiś model sprawdzi się na rynku to można produkować go w wielu rozmiarach i kolorach dla zapełnienia wszelkich nisz konsumenckich i wyciągnięcia od nich (tj. od konsumentów) walorów pieniężnych, w każdym segmencie rynku.
    Zwróćcie uwagę, że podobnie postępuje Natura. Jeśli jakiś model okaże się udany to "produkowany jest" w wielu wymiarach i kolorach jednocześnie. Na przykład: Słoń się nie sprawdził, trudno, mamy jeden model słonia w jednym kolorze i w jednym rozmiarze. Kot się sprawdził (niezwykle udany rynkowo model) więc mamy całą gamę produktów: S - "Kot kanapowy", M - Ryś i Żbik, L - Puma, XL - Gepard, Tygrys, XXL - Lew, plus cała gama modeli pośrednich. Są (były) oczywiście modele nieudane, jak choćby XXXL - Tygrys Szablastozębny, dostał w dupę od naszych przodków, więc go wycofano z produkcji, ale były też modele, które stały się szlagierami rynkowymi (jak Kanapowiec), więc Natura produkowała je w całej gamie odmian: kot europejski, dachowiec, perski, syjamski, amerykański, syberyjski, angora itp... "My frontem do klienta". Jest popyt, jest od razu podaż!
    Problem mam w związku z tym jeden. Podobno to człowiek jest panem wszystkich istot. Model drapieżnika, pod nazwą "człowiek" został wyprodukowany przez Naturę już dość dawno. A jednak... nie doczekaliśmy się całej serii od "S", poprzez "M, L, XL" do "XXL". No, może przesadzam, był model "S", chodzi mi o Pigmejów, ale raczej nie sprawdził się na rynku. Karabiny maszynowe pana Maxima (model "M - Medium") zakończyły panowanie modelu "S - Short" w danej niszy ekologicznej już za czasów badacza-naukowca Stanleya (model "M-Medium") bo było go stać na dużą ilość amunicji. Modelu L, XL i XXL nie doczekaliśmy się stąd więc wniosek, że może człowiek (jak słoń) nie okazał się modelem udanym. Trochę oczywiście przesadzam - jest kilka wersji człowieka, ale głównie chodzi o wersje kolorystyczne produktu. Człowieka można sobie kupić w kolorach: białym, czarnym, żółtym, czerwonym i kilku barwach pośrednich (przy czym za wersję "metalic", trzeba extra dopłacić).
    Mam więc wrażenie, że pytanie zostało źle postawione. Dlaczego produkt pn. "człowiek" zdominował rynek, choć wydaje się wersją co najwyżej "studialną"? Odpowiedź jest prosta. Nie ma co prawda zbyt wielu wersji "człowieka" (poza kilkoma podstawowymi wersjami kolorystycznymi) ale za to ten model... żre wszystko!
    Wyobraźcie sobie to samo w wydaniu producentów samochodów. Po co wam te wszystkie Mercedesy, BMW, Hyunadie, Daewoo, Peugeoty, Renault, Fiaty, KIA, Alfa Romeo... Nasz model jest produkowany w jednej wersji (tylko w czterech kolorach: biały, czarny, żółty i czerwony - plus wersje pośrednie - za "metalic" trzeba extra dopłacić) ale za to... nasz samochód możecie tankować czym chcecie! Benzyna bezołowiowa, zwykła, olej napędowy, woda, spirytus, trawa, warzywa, zgniłe mięso, owoce, odpadki, (można nawet nasikać do baku - jak mus to mus), a nawet... jak już zabraknie pokarmu, nasz samochód zeżre inne auto i będzie was wiózł dalej. Wyobrażacie sobie taki slogan reklamowy? Rewelacja. Sukces marketingowy zapewniony.
    Tak samo jest z człowiekiem. Ponoć o powstaniu rozumu zadecydowało poczucie czasu. Pojęcie czasu. Praczłowiek był roślinożercą. Żył sobie... jak był pokarm. Jak zabrakło pokarmu umierał. I tyle jego. Żył sobie na drzewach, pokarmu miał pod dostatkiem... ale umieszczono ten model w świecie gdzie spustoszenie następowało po spustoszeniu, zagłada po zagładzie. Lasy stepowiały, nie było co żreć, człowiek musiał więc zleźć z drzew i zamienić się w padlinożercę. OK. Zżarło się jakieś padnięte gówno, a jak zabrakło padliny to zeżarło się samego siebie (to znaczy kolegę - to uwaga dla mniej rozgarniętych czytelników). Ale czasy przychodziły coraz gorsze. Człowiek z roślinożercy i konsumenta padliny musiał się stać drapieżnikiem. A drapieżnik to już zupełnie inna istota. Ona już zna pojęcie czasu. "Wczoraj jadłem, więc dzisiaj muszę polować, żeby jutro nie być głodnym". Zaczął więc nasz niezbyt udany model polować i stąd, w koszmarnym uproszczeniu, wziął się nasz rozum. "Dlaczego mam polować w pojedynkę, skoro mogę w stadzie"? "Dlaczego mam nie użyć karabinu maszynowego, skoro tamtych jest więcej i idą tyralierą"? - Oto pytania, które pojawiały się w umysłach naszych przodków.
    Czy wyobrażacie sobie kota, który poluje na rekiny? Kota, który wpieprza pędy bambusa? Nie. Koty, choć udane rynkowo, musiały przegrać, bo to my jesteśmy modelem samochodu, który można zatankować wszystkim co jest pod ręką. Zećpamy płetwy rekina, pędy bambusa, alkohol etylowy (czy, jak dowiodły ostatnie częstochowskie wypadki - również alkohol metylowy), warzywa, owoce, mięso (nawet padlinę, zwaną kotletem mielonym, bigosem, befsztykiem tatarskim, gulaszem... sporo eufemizmów wynaleźliśmy, nie?), trawę, liście, odpadki, wszystko co pływa, a nie jest okrętem Rzeczypospolitej, wszystko co lata, a nie jest samolotem Wojska Polskiego, wszystko co pełźnie, a nie jest czołgiem, wszystko co wpieprza się w ziemię, a nie jest metrem, a nawet... samych siebie jak przyjdzie nagła potrzeba (zob. wypadki kanibalizmu podczas różnych katastrof - hm... czy znacie kota, który wpierniczył innego kota???). Nie! Człowiek rulez bo tylko człowiek zeżre wszystko co ma pod ręką. Nawet własną nogę jak go przyciśnie. Nawet słup telegraficzny, jeśli odpowiednio zmurszał, nawet własną kurtkę skórzaną, but, jeśli nie jest plastikowy, pasek, koszulę na przykład lnianą, a popije choćby "kałówką", to jest wódką pędzoną z nawozu... Człowiek potrafi wszystko...
    Dlaczego więc Fahrenheit istnieje tylko w jednej odmianie? (tu doszliśmy do meritum). Otóż rozwiązanie jest perfidnie proste. Fahrenheit nie jest wszystkożerny. Nie potrafi pożywić się poezją (choć były takie próby), nie potrafi zećpać romansów i brazylioseriali, nie będzie żarł kryminałów, powieści konfesyjnych, komiksów, produkcyjniaków, reportaży, eros-story, sport-news, clerical-story i Strzelistych Aktów Wiary. Fahrenheit żywi się wyłącznie SF, Fantasy i Horror i... dlatego jest modelem przestarzałym - rupieciem marketingowym, a nie hitem. Nic z tego, że liczba czytelników idzie w jakieś niewyobrażalne wartości. Nic, że Czytelników jest więcej i więcej. Młodzi nie czytają SF&F&H. Fahrenheit to mamut. To tygrys szablastozębny. Musi więc pewnie odejść. Gdzieś w niepamięć, do rupieciarni historii, na wysypisko śmieci, do annałów historii polskiego internetu.
    Młodzi nie czytają SF. I tyle. Nie prowadziliśmy co prawda badań rynkowych nad profilem naszych Czytelników ale, z tego co wiemy, średnia wieku oscyluje gdzieś od 20 do 35 lat (i więcej). Nasi Czytelnicy z zagranicy są starsi, czytelnicy krajowi młodsi. A SF? To coś czym można zarazić się jedynie za młodu. Czyżby więc pokolenie sajensfikszonowców wymierało? Trudno powiedzieć. Liczba Czytelników Fahrenheita rośnie, ale to o niczym nie świadczy. Po prostu informacje o piśmie zataczają coraz szersze kręgi. Przyznam, że bardzo mnie interesuje ciąg dalszy. Konkretnie pytanie czy SF to już historia, kolejne kalki Matrixa i Space Rangers (nie porównując, oczywiście), czy też powstanie jeszcze jakiś nowy nurt, który odrodzi gatunek... Ciekawe. Przysyłajcie swoje teksty, opowiadania, powieści, eseje. Zobaczymy. Czy zamarliśmy i trwamy czy też pojawi się coś nowego.

Gin