Literatura

Copyright © by Dawid Zieliński  





"Poza cmentarzem"






    Wszystkie niewielkie restauracje w ściśle określonych porach osiągają specyficzną atmosferę. Atmosferę spokoju i romantyzmu, przyjemną zarówno dla ciała, jak i ducha, odprężającą i relaksującą po trudach dnia, wreszcie powodującą zapomnienie o troskach i zmartwieniach, brutalnym świecie i zagrożeniach, na jakie można natknąć się we własnym otoczeniu, chociażby przy zwykłym, popołudniowym spacerze. W takich miejscach człowiek czuje się, jak w jakimś dziwnym świecie, który rządzi się innymi prawami. Po zapadnięciu zmroku, gdy noc nieprzeniknionym całunem ciemności otacza ludzkość, stają się celem spotkań młodych, zakochanych par, przyjaciół, kochanków, samotników, ludzi zrozpaczonych, przygniecionych życiem i uginających się pod ciężarem jego kłopotów, a także osób poszukujących miłości i towarzystwa. Stają się Ziemią Obiecaną.
    Takim właśnie miejscem była "Perła oceanów". Mała, spokojna restauracja na rogu nadbrzeżnych ulic, mogła poszczycić się największym współczynnikiem popularności w tej okolicy. Od ósmej wieczorem przychodzili tutaj wszyscy ci, którzy chcieli nie tylko dobrze zjeść kolację i przyjemnie spędzić randkę z wypomadowaną brunetką, ale także przebywać w towarzystwie kulturalnych i często przyjacielsko nastawionych ludzi. W ciągu całej nocy zamieszczony nad wejściem dzwoneczek pobrzękiwał setki razy, niemal bezustannie poruszany przez otwierane lub zamykane drzwi.
    Zrobił to i teraz, kiedy nacisnąłem na klamkę i pchnąłem drzwi do środka, otwierając sobie drogę do wewnątrz. Wszedłem do restauracji i prawie natychmiast moje nozdrza zaatakował przyjemny zapach przyrządzanych właśnie potraw. Przechodząc między rzędami stolików uśmiechnąłem się na powitanie do młodej kelnerki przy barze, którą widywałem tutaj już wcześniej, i usiadłem przy dużym, wystawowym oknie, wychodzącym na biegnącą wzdłuż nadbrzeża ulicę. Było to moje ulubione miejsce w tej restauracji. Rozciągał się stąd wspaniały widok na tonące w ciemnościach morze oraz na niemal wiecznie wzburzone fale. No i oczywiście mogłem obserwować wnętrze "Perły oceanów", mając tym samym na oku każdego kto wchodził bądź wychodził.
    Wnętrze restauracji pogrążone było w półmroku, za sprawą przyciemnionego światła lamp, co nadawało temu miejscu romantyczny i przytulny wygląd. Ściany wyłożone były dębową boazerią, a całości dopełniała cicha, przyjemna dla ucha muzyka, płynąca z rozwieszonych w regularnych odstępach głośników.
    Odwróciłem głowę i spojrzałem przez szybę na zewnątrz, na mijające restaurację samochody, mknące ulicą do sobie tylko znanych celów. Napotkałem spojrzenie swojego odbicia. Trzydziestodwuletni mężczyzna, o gęstych, starannie przystrzyżonych i ułożonych ciemnych włosach, wciśnięty w brązową marynarkę i czarny golf. Typowy przeciętniak.
    -...coś podać? - usłyszałem nagle zza swoich pleców. Odwróciłem się i ujrzałem niewysoką, szczupłą kelnerkę, którą wcześniej przywitałem uśmiechem. W ręku trzymała notes i ołówek. Bezskutecznie próbowałem przypomnieć sobie jej imię; Hanna, Anna, Joanna...
    - Słucham?
    - Pytałam, czy mogę coś podać, panie Białecki - odpowiedziała.
    Zastanowiłem się przez chwilę, drapiąc się po brodzie.
    - Czekam na kogoś - odparłem po chwili. - Na razie poproszę mrożoną herbatę z dwiema kostkami cukru. Kolację zamówimy później, pani...- zawahałem się -...Wando.
    Uśmiechnęła się do mnie spokojnie, prezentując śnieżnobiałe zęby.
    - Helena. Mam na imię Helena.
    - Tak, naturalnie - powiedziałem, nieco zmieszany. - Przepraszam. Postaram się nie zapomnieć.
    Patrzyłem jak odchodzi i znika w drzwiach za kontuarem baru.
    Helena.
    Opadłem na oparcie krzesła i rozejrzałem po restauracji. Nie licząc mnie w środku było jeszcze kilkanaście osób; w większości były to sprawiające wrażenie zakochanych pary, ale znalazło się też kilku samotników, dwie przyjaciółki, opowiadające sobie o czymś z werwą, czworo mężczyzn przy barze, w skupieniu oglądających transmisję z meczu na zawieszonym nad ladą telewizorze oraz...odwróciłem głowę i spojrzałem przez ramię do tyłu...oraz niebrzydka brunetka, siedząca przy stoliku w kącie. Najprawdopodobniej, tak jak ja, czekała na kogoś.
    Helena przyniosła zamówioną herbatę i postawiła ją na stoliku, tuż przy mojej dłoni. Wewnątrz szklanki, połyskując, unosiła się kostka lodu.
    - Jeżeli będzie pan potrzebował czegokolwiek, proszę mnie zawołać.
    Podziękowałem i dziewczyna odeszła. Przyłapałem się na tym, że patrzę w ślad za nią, wodząc oczyma za zmysłowo poruszającymi się biodrami. Ponownie spojrzałem na zewnątrz i upiłem nieco herbaty. Smakowała nieźle, a jej przyjemny chłód podziałał na mnie orzeźwiająco. Potem przestałem zwracać uwagę na upływający czas...
    Szklanka była już opróżniona, kiedy obserwowałem jak jedna z par w wesołym nastroju opuszcza restaurację. Wewnątrz robiło się już nieco hałaśliwie od rozmów zebranych w "Perle" osób. Niewiele miejsc pozostało jeszcze wolnych. Zerknąłem na zegarek i zastanowiłem się, gdzie ona do licha jest. Umówiliśmy się przed dziewiątą, a tymczasem minęło już wpół do dziesiątej. Pomyślałem, że dam jej jeszcze piętnaście minut i, jeśli się nie zjawi, jutro pojadę do niej osobiście. Intrygowało mnie, co ją zatrzymało. O tej porze ulice są prawie puste. Może nie przesłuchała wiadomości na sekretarce. Może nie mogła przyjść, a może po prostu z jakiegoś nieznanego mi powodu nie chciała się ze mną widzieć. Tak, czy inaczej zostało jej jeszcze dwanaście minut, a ja nie zamierzałem dłużej czekać.
    Pięć minut przed wyznaczonym przeze mnie terminem do środka weszła Natalia. Widziałem wyraźnie, jak rozgląda się, spoglądając na znajdujących się wewnątrz ludzi, a dostrzegając mnie, posyła w moim kierunku przepraszający uśmiech i rusza do mojego stolika.
    Natalia należała do tych kobiet, których nieprzeciętna uroda zawsze przyciągała wzrok. Była wysoką, szczupłą blondynką o zielonych, kocich oczach, niezwykle seksowną i atrakcyjną dziewczyną. Smukła talia i wąskie biodra znaczyły się wyraźnie pod czarną, jednoczęściową sukienką, którą teraz miała na sobie, a która także nie potrafiła ukryć kształtu pełnych piersi oraz sięgając zaledwie do połowy uda w pełni odsłaniała długie nogi, których pozazdrościć mogła jej każda modelka. Opadająca na nagie ramiona kaskada falujących, jasnych włosów otaczała swobodnie jej twarz, o subtelnych, niezwykle kobiecych rysach, delikatnie podkreślonych przez lekki makijaż. Urok, jaki ze sobą niosła idąc przez salę restauracji mógł burzyć mury. Niejednokrotnie obserwując ją wcześniej, zastanawiałem się, gdzie podziała się jej aureola.
    - Cześć - przywitała się, całując mnie w policzek i siadając po drugiej stronie okrągłego stolika. - Przepraszam za spóźnienie, ale nie mogłam wyrwać się wcześniej. Musiałam przedłużyć dyżur, kiedy jednocześnie przywieziono kilkanaście osób ciężko rannych w wypadku autobusowym i gości weselnych, którzy w jakiś sposób zatruli się związkami ołowiu. Na oddziale brakowało lekarzy, a konieczna była natychmiastowa pomoc.
    Przerwała na moment, nadal uśmiechając się do mnie przepraszająco.
    - Nie gniewasz się, prawda? - zapytała. - Bałam się, że już cię tu nie zastanę. Nigdy specjalnie nie lubiłeś czekać.
    - Dlaczego miałbym się gniewać? - odparłem nieco zdziwiony - Postąpiłaś zgodnie ze swoim obowiązkiem i tyle. Oni potrzebowali twojej pomocy. Poza tym zawsze moglibyśmy spotkać się jutro, czy pojutrze.
    Natalia obserwowała mnie, a jej zielone oczy dawały do zrozumienia, iż doskonale wiedziała, że w chwilę później miałem wyjść. Cóż, tak zwykle jest, kiedy dwie osoby znają się od dawna i wiedzą o sobie wszystko.
    Na chwilę zapadło milczenie. Patrzyliśmy na siebie ponad migotliwym płomieniem świecy; w normalnych okolicznościach byłaby to jedna z tych chwil, które mogłyby trwać bez końca. Jednak dzisiaj czekało mnie coś, od czego czułem uporczywy ucisk na klatce piersiowej.
    - Cieszę się, że zadzwoniłeś - przerwała ciszę Natalia. - Chyba zbyt długo się nie widzieliśmy.
    - Ponad tydzień - zgodziłem się. - Czyżbyś się za mną stęskniła?
    - Zdaje się, że dokładnie tak. Przepraszam, że nie odzywałam się przez te kilka dni, ale byłam strasznie zabiegana.
    - Nie przejmuj się tym - odrzekłem, starając się uśmiechnąć w najbardziej swobodny sposób. - Ważne jest, że siedzimy tutaj i teraz.
    Natalia nie odpowiedziała, przypatrując mi się tylko uważnie. Nigdy nie potrafiłem zgrabnie ukryć przed nią swoich emocji.
    - Czy coś się stało? - zapytała, a w jej głosie pobrzmiewała nuta nie udawanej troski. - Wydajesz się być czymś zdenerwowany.
    Całe moje usilne staranie się, by Natalia nie spostrzegła tego faktu nagle legło w gruzach. Dopóki nie pojawiła się w drzwiach "Perły", żywiłem skrywaną głęboko nadzieję, do której nigdy bym się nie przyznał, że jednak nie przyjdzie dzisiejszego wieczoru i nie będę musiał porozmawiać z nią o tym. Wtedy myśl, że coś takiego może się zdarzyć skutecznie mnie uspokajała, lecz teraz, kiedy siedziała tuż przy mnie, wiedziałem już, iż nieuchronnie to nastąpi. Czułem się coraz bardziej rozkojarzony i spięty, niczym aktor po raz pierwszy wychodzący na scenę, na której oglądać go miała ponad setka ludzi.
    Starając się nadać głosowi najbardziej spokojny ton, odparłem:
    - Nie, wszystko w porządku.
    - Jesteś pewien? - Natalia nie dawała za wygraną. - Zbyt dobrze cię znam, Marek. Potrafię zauważyć, kiedy coś cię gryzie. Możesz o tym ze mną porozmawiać, wiesz przecież.
    - Po prostu jestem zmęczony. Miałem dzisiaj ciężki dzień, to wszystko.
    Natalia pokiwała tylko głową. Najwidoczniej doszła do wniosku, że powiem jej co się stało, jeśli sam będę tego chciał. W duszy podziękowałem jej za to; nie byłem jeszcze gotowy, by o tym porozmawiać.
    - Zamówiłeś już coś dla nas? - zapytała. - Od kilku godzin nie jadłam nic, poza czekoladowym batonikiem ze szpitalnego automatu.
    - Jeszcze nie. Nie wiedziałem, na co będziesz miała ochotę. Wolałem poczekać.
    Sięgnąłem po leżącą na krawędzi stolika kartę dań i podałem ją dziewczynie.
    - Częstuj się - powiedziałem, uśmiechając się krzywo. - I nie żałuj sobie, jak to zwykle masz w zwyczaju.
    - Wiesz przecież, że nie chcę jeszcze tracić figury - odparła. - Na obrastanie w tłuszczyk będę miała czas na emeryturze.
    - Cała ty. I chyba właśnie to w tobie lubię najbardziej.
    - No wiesz - oburzyła się z przesadną sztucznością. - A moje oczy już cię nie pociągają?
    Fakt, że Natalia była w pogodnym nastroju i skora do żartów nie był wcale dla mnie tak korzystny, jak by się to mogło wydawać. Niemniej jednak poczułem się nieco spokojniejszy; zaczynałem nawet powoli wierzyć, że może nie będzie aż tak źle, jak się spodziewałem.
    Obserwowałem ją, jak uważnie studiuje menu, z rozwagą dobierając spóźnioną kolację. Zawsze była nieco przewrażliwiona na punkcie własnego wyglądu i właściwej wagi, lecz nigdy nie zdarzyło się jej przekroczyć granic zdrowego rozsądku. Muszę przyznać, że podobało mi się w niej to; dodawało jej kobiecości.
    Natalia Wojnowicz, uderzająco śliczna córka obrzydliwie bogatego przemysłowca i jednocześnie niezwykle ceniona i utalentowana pani doktor, której wiedza i zdobyte już doświadczenie stawiały ją wyżej w hierarchii lekarskiej niż jakiegokolwiek specjalistę od nauk medycznych w promieniu dwustu, a nawet trzystu kilometrów. I kimże byłem przy niej ja, z moim oszałamiającym dorobkiem z czterech, czasem pięciu w najlepszym wypadku, używanych samochodów, sprzedanych w ciągu jednego zaledwie tygodnia?
    - Wzięłabym filet z mintaja w sosie paprykowym - poprosiła Helenę, kiedy ta podeszła do naszego stolika, przywołana moją uniesioną ręką. - Z frytkami, jeżeli są. Do tego jeszcze zestaw surówek oraz chateau lafleur z lodem i cytryną - spojrzała na mnie. - Odpowiada ci takie?
    Pokiwałem głową. Było drogie, ale co tam.
    - Jak najbardziej, skarbie.
    - A ty? Na co masz teraz ochotę? Pewnie zgłodniałeś przez to oczekiwanie.
    Zawahałem się.
    - Ja... nie wiem. Nie mam dziś apetytu, może później.
    Poczułem zimny pot spływający wzdłuż karku, kiedy poważny wzrok Natalii przybił mnie do restauracyjnego krzesła. W jej spojrzeniu pomimo wszelkich starań nie zdołałem dojrzeć tego wcześniejszego rozbawienia.
    - Napiję się tylko - odparłem zakłopotany. - Dziękujemy pani, Heleno, to wszystko.
    Kelnerka oddaliła się, skrzętnie zapisawszy zamówienie Natalii w swym notesiku.
    Na chwilę zapadła między nami cisza. Niemal podskórnie wyczuwałem powoli narastającą irytację Natalii, stopniowo podsycaną moim zachowaniem. Nie było jednak w tym nic dziwnego; dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę, że potrzebowałem jej pomocy i to właśnie z tego powodu chciałem dzisiaj z nią porozmawiać. A teraz, kiedy uparcie unikałem tematu, działałem tylko na własną niekorzyść, podczas gdy Natalię coraz bardziej zaczynało ogarniać zdenerwowanie.
    - Więc co słychać? - przerwała ciszę. - Zaplanowałeś już coś na lato?
    - To jeszcze nic konkretnego - odparłem. - Myślałem trochę o dwóch tygodniach w Tatrach lub może pod Śnieżką. Karpacz o tej porze roku jest wyjątkową atrakcją turystyczną, mają tam świetne hotele na zboczach gór ze wspaniałymi panoramami gór z okien pokoi i tarasów. Szczerze mówiąc...
    - Tak?
    - Szczerze mówiąc myślałem, że wybierzemy się gdzieś razem, jeśli tylko miałabyś chwilę wolnego czasu.
    Dziewczyna uśmiechnęła się i chwyciła moją dłoń delikatnym gestem.
    - Wiesz przecież, że zawsze chętnie z tobą wyjadę. Daj mi tylko znać kiedy. I oto ci cały czas chodziło?
    Przełknąłem ciężko ślinę. Odwróciłem się w kierunku okna i dopiero wówczas zauważyłem w odbiciu szyby, że szminka Natalii zostawiła kilka śladów na moim policzku.
    - Nie, oczywiście, że nie - wykrztusiłem łamiącym się głosem i szybko dodałem, by zmienić temat: - A ty? Jak bawisz się w szpitalu?
    Doskonale wiedziałem, że balansuję na cienkiej linie - aż nadto wyraziście powiedziała mi o tym mina Natalii. Mimo to dziewczyna odrzekła:
    - Na ogół jest tak jak zwykle to bywa na oddziałach w takim mieście jak nasze. Zajęć nam nie brakuje, a zdarzają się dni, kiedy praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę nie można znaleźć chwili na złapanie oddechu. Ale nie narzekam.
    - Wiem, zawsze lubiłaś być komuś pomocna - odpowiedziałem, usiłując zetrzeć czerwone ślady z powierzchni policzka.
    - A ty nie lubisz? Dla mnie to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy na świecie - uśmiechnęła się, wyraźnie rozbawiona moimi nieudolnymi staraniami, by usunąć szminkę. - Pokaż mi to.
    Wyciągnęła z torebki chusteczkę i sprawnie starła nią resztki czerwonej pomadki.
    Po chwili podjąłem na nowo:
    - Pamiętasz jeszcze Jacka Kotkiewicza?
    Zamyśliła się.
    - Twojego przyjaciela ze średniej? - spytała marszcząc brwi. - Jego masz na myśli?
    Pokiwałem głową.
    - Dokładnie jego - przytaknąłem. - Spotkałem go ostatnio.
    - Tak? I co u niego? Jak długo go nie widziałeś? Pięć lat?
    - Od ponad ośmiu. Spory kawałek czasu.
    - Ja pewnie jeszcze dłużej. Z pewnością nie rozpoznałabym go, gdybyśmy minęli się na ulicy.
    - W każdym razie zadzwonił do mnie niespodziewanie w środku nocy i powiedział, że musimy się jak najszybciej spotkać. Był bardzo przejęty.
    - I co było dalej? - Natalia przejawiała żywe zainteresowanie spotkaniem z moim dawnym kompanem.
    - Po prostu zeszliśmy się w tym pubie na Grunwaldzkiej, jak mu tam...
    - "Pod orłem" - przypomniała.
    - Właśnie. Rozmawialiśmy przeszło trzy godziny. Jacek skończył prawo w Toruniu i ma własną kancelarię w Warszawie.
    - Co zatem robił tutaj, na Pomorzu, tak daleko od własnego domu?
    Podrapałem się po brodzie i odrzekłem z westchnieniem:
    - On... No cóż, po prostu mnie szukał.
    Natalia nie odezwała się, zachęcając mnie tym samym do kontynuowania.
    - Jak się okazało, Jacek ma domek o półtorej godziny jazdy stąd, wzdłuż wybrzeża na zachód.
    Natalia uniosła brwi ze zdziwieniem.
    - I dopiero teraz się do ciebie odezwał?
    - Dlatego, że kupił go zaledwie przed kilkoma miesiącami. Na stałe mieszka w Warszawie, tu bywa tylko latem.
    Przerwałem na moment, czekając na odpowiedź Natalii.
    - Pewnie wpadliście do niego na szklaneczkę Jacka Danielsa - rzuciła, jak zwykle wyjątkowo trafnie.
    Uśmiechnąłem się krzywo.
    - Chyba znasz mnie lepiej, niż mi się to wydaje.
    - To raczej dobrze, nie sądzisz?
    Zignorowałem to, ciągnąc dalej.
    - Tak więc pojechaliśmy tam cordobą Jacka i... - urwałem nagle, szukając właściwych słów, by opisać co stało się dalej. - No cóż, on...
    Natalia bawiła się skrawkiem obrusa, obracając go w palcach. Zawsze, kiedy była czymś szczególnie zaciekawiona, nie potrafiła spokojnie utrzymać dłoni.
     - I co to była za ważna sprawa, przez którą wydzwaniał do ciebie w środku nocy? - spytała.
     W tym momencie przy stoliku niespodziewanie pojawiła się Helena, z dużą tacą, zastawioną talerzykami, sztućcami i dwoma kieliszkami.
     - Proszę bardzo, filet z mintaja dla pani - rzekła z uśmiechem, stawiając talerz z pachnącą wyśmienicie rybą tuż przed Natalią. - Zaraz przyniosę chateau. Życzę smacznego - i oddaliła się, zostawiając jeszcze na naszym stoliku frytki i czteroczęściowy talerzyk, z różnymi rodzajami surówek.
     Do momentu, kiedy kelnerka przyniosła zamówione wino siedzieliśmy w milczeniu, słuchając płynącej z głośników spokojnej muzyki. Potem napełniliśmy niemal po brzegi smukłe kieliszki i stuknęliśmy się nimi w niewypowiedzianym toaście. Płomienie świec odbijały się w zielonych oczach Natalii, podsycając tylko ich magiczną urodę. Obserwując ją, jak zmysłowo poruszała pełnymi ustami przy każdym łyku, po raz kolejny zadałem sobie pytanie jakim cudem kiedykolwiek udało mi się ją zdobyć; dziewczynę tak niesamowicie piękną i subtelną, że niemal graniczyło to z niemożliwością. Może było to coś, co niektórzy zwykli nazywać przeznaczeniem, a może po prostu Natalią była darem od Boga za czyn, który sprawił Mu radość; czyn, którego wielkość dodatkowo powiększał fakt, że nie miałem o nim pojęcia. Niemniej jednak byłem Mu niezmiernie wdzięczny za postawienie jej na mojej drodze.
     - Jedz, bo straci swój aromat - rzekłem, upijając kolejny łyk wina.
     Natalia jednak nie uśmiechnęła się, jak się tego spodziewałem. Krojąc powoli rybę na cienkie plasterki, jadła ją z niemałym apetytem - kilkugodzinny głód najwidoczniej silnie się na niej odcisnął. Zrobiła się jednocześnie skupiona i wyczekująca, tłumiąc w sobie gryzące ją od środka zdenerwowanie. Przypatrywała mi się uważnie, jakby szukając na mojej twarzy wskazówki, z której mogłaby odczytać gnębiący mnie problem.
     W końcu najwyraźniej znużona przeciągającym się oczekiwaniem, zapytała po prostu:
     - Więc o co chodzi? Dlaczego chciałeś ze mną tak pilnie porozmawiać?
     Nie było sensu dłużej udawać ani grać w nie przynoszące rezultatów gierki. Stało się to, co miało nieuchronnie się stać - chwila, której od samego początku tak się obawiałem właśnie nadeszła. Odniosłem wrażenie, że w gardle rośnie mi olbrzymia kula i nie byłem pewien, czy wykrztuszę chociażby jedno słowo. Jednocześnie poczułem w klatce piersiowej uporczywy ciężar, przytłaczający i zgniatający mnie od wewnątrz. Nabrałem głęboko powietrza; w końcu musiałem jej o tym powiedzieć. Potem wyrzuciłem z siebie jednym tchem:
     - Natalia, czy wierzysz w zjawiska nadprzyrodzone?
     Odniosłem wrażenie, że jakby na brzmienie tych słów wszystko wokół mnie zatrzymało się, łącznie z czasem, i w napięciu wyczekiwało dalszego rozwoju wypadków. Zauważyłem, jak widelec dziewczyny zatrzymał się w połowie drogi do jej ust, po czym wrócił na swoje miejsce na talerzu. Spojrzała na mnie uważnie.
     - Masz na myśli duchy? - zapytała ostrożnie.
     W ustach miałem kompletnie sucho, mimo to zdołałem odpowiedzieć:
     - Duchy, zjawy, upiory, wszystko to, czego nie można zaliczyć do naszego świata i naszej rzeczywistości. To, czego na ogół nie można zauważyć, a tym bardziej uwierzyć.
     Zamyśliła się, w dalszym ciągu nie podnosząc z miejsca widelca, z nabitym na ząbki kawałkiem ryby.
     - Zawsze wydawało mi się, że śmierć nie może być końcem - odparła po chwili milczenia. - Człowiek jest czymś zbyt niezwykłym, by tak po prostu przestał istnieć, kiedy jego serce zatrzyma się. Tak, można powiedzieć, że wierzę w to, iż gdzieś w nas tkwi ten pierwiastek, który pozwala egzystować także po śmierci.
     Pociągnąłem łyk wina, prowokując jednocześnie pływające w nim kostki lodu do zagrzechotania o ścianki kieliszka.
     - Mów dalej - zachęciłem Natalię. - Chcę poznać wszystko co myślisz na ten temat.
     - No cóż, mogę jeszcze jedynie dodać, że ma tutaj także znaczenie wiara z punktu widzenia religii. Wychowano mnie na katoliczkę, wierzę więc także, że wszyscy mamy duszę, której nic poza Bogiem nie jest w stanie unicestwić, lecz to się jednak wiąże z tym, co mówiłam o niezwykłości człowieka. Istota tak niebywale złożona nie może być zwykłym tworem natury, tylko efektem wysiłku czegoś więcej. Po prostu Boga.
     Spojrzała na mnie uważnie i ponownie zaczęła jeść.
     - Dlaczego o to pytasz?
     - Prawdę mówiąc, chodzi o Jacka - odchrząknąłem, wycierając spocone dłonie o spodnie.
     - Tak? Co z nim?
     - On... widzisz, zadzwonił wtedy do mnie, ponieważ udało mu się dokonać czegoś niebywałego, co całkowicie zmieni bieg i porządek świata.
     Nie odezwała się, wyczekując na moje dalsze wyjaśnienia. Nabrałem powietrza i odparłem powoli, ważąc każde wypowiadane słowo:
     - Jacek, jak już ci to powiedziałem, jest prawnikiem, to prawda. Jednak zajmuje się czymś jeszcze, o czym wie niewiele osób.
     - Słucham cię uważnie, Marek. Ten twój przyjaciel zaczyna być coraz bardziej tajemniczy.
     Wahałem się przez dłuższą chwilę, po czym odpowiedziałem:
     - Nie wiem, jak ci to powiedzieć, by nie zabrzmiało głupio, ale on jest... okultystą.
     - Chyba nie bardzo cię rozumiem - odrzekła Natalia, powoli kręcąc głową. - Kim jest Jacek?
     - Okultystą. Ludzie tacy jak on zajmują się magią i jej oddziaływaniem na człowieka i jego życie.
     - Masz na myśli wróżki na telefon, karty tarota i szklane kule?
     - Niezupełnie - zaprzeczyłem, napełniając nam na nowo kieliszki. - On podchodzi do tego całkowicie poważnie. Nie interesuje go naciąganie naiwnych ludzi, nie odczytuje przyszłości z fusów po herbacie. Zajmuje się prawdziwą magią, z jej prawdziwymi skutkami.
     - Wybacz, ale w coś takiego raczej nie jestem w stanie uwierzyć. Zawsze uważałam, że magia występuje tylko w wyobraźni człowieka, a jej główne zastosowanie to straszenie nią dzieci, by przekonać je do grzecznego mycia zębów co wieczór i chodzenia spać zaraz po bajce na dobranoc.
     - Myślisz tak, bo nigdy nie miałaś z nią innego kontaktu.
     Natalia uśmiechnęła się ironicznie.
     - A ty może miałeś? Daj spokój, Marek...
     - Do wczoraj byłem dokładnie takiego samego zdania - przerwałem jej ze zniecierpliwieniem. - Ale Jacek pokazał mi coś, po czym sam nie wiem już w co wierzyć.
     Natalia westchnęła, odkładając sztućce i delikatnie wytarła usta papierową chusteczką.
     - No dobrze, załóżmy na chwilę, że masz rację. Co więc takiego zaprezentował ci Jacek, że aż tak tobą wstrząsnął?
     Zacząłem nerwowo bębnić palcami o blat stołu, nie mając wówczas zupełnie pojęcia, że to robię.
     - Widzisz, nie sądzę byś uwierzyła w to co ci teraz powiem. To jednak zdarzyło się naprawdę, tego jestem pewien, ponieważ wiem, że jeszcze nie zwariowałem. Taką mam przynajmniej nadzieję.
     Na chwilę przerwałem, nerwowo spoglądając na Natalię. W jej oczach dostrzegłem cień niepewności, przemieszany z odrobiną lęku i nie udawanej troski.
    - Kiedy przyjechaliśmy do domu Jacka przez jakiś czas rozmawialiśmy normalnie - podjąłem na nowo. - Potem niespodziewanie zaprowadził mnie do pokoju na piętrze, jak sam powiedział, bo "chciał pokazać mi coś niesamowitego". Sam pokój był ciemny, miał tylko jedno okno, które jednak i tak było szczelnie zasłonięte. Stał tam także duży, dębowy stół, a na nim...leżało coś. Z początku myślałem, że to tylko jakiś kudłaty worek, ale kiedy podszedłem bliżej okazało się, że był to pies. Czarny terrier, zupełnie podobny do tego, jaki ma twoja siostra w Tczewie. Tylko, że ten u Jacka był...martwy. Leżał bezwiednie na boku, z otwartymi oczyma i wytkniętym językiem. "Potrącony przez ciężarówkę", jak mi to wyjaśnił Jacek, wręczając stetoskop. "Sam sprawdź" - tak powiedział. I sprawdziłem. Nie do końca wiedziałem, czego mam się spodziewać, ale kiedy nie usłyszałem bicia serca pomyślałem, że Jacek zwariował i jest to jakiś jego chory żart.
    Przestałem mówić czując, że muszę przerwać i napić się więcej chateau. Brakowało mi czegoś mocniejszego, ale nie było teraz na to czasu. Natalia nie odezwała się, siedząc tylko sztywno na swym krześle, więc zacząłem opowiadać dalej:
    - To jednak nie było jeszcze takie niezwykłe, jak to co zdarzyło się później. Jacek przyniósł jakieś symbole i pieczęcie, nie mam pojęcia co to było. Potem położył je wokół psa, nakreślił zieloną kredą kilka dziwnych znaków na stole. I zaczął coś mówić, śpiewać, zupełnie nie rozumiałem słów, które wypowiadał. A ja wciąż stałem nieruchomo, ze słuchawką przyciśniętą do klatki piersiowej zwierzęcia, kiedy nagle do moich uszu dotarło coś jeszcze, co zmroziło mnie do szpiku kości.
    Podniosłem głowę i spojrzałem Natalii prosto w oczy. Chciałem przekonać się, czy na pewno to do niej dotrze.
    - Pośród śpiewu Jacka, wypełnionego setką dziwacznych słów usłyszałem, początkowo ciche, z każdą jednak chwilą narastające bicie serca. Powolne i spokojne, zupełnie jak u śpiącego. A ten pies był przecież martwy. Zaraz w chwilę potem zamrugał oczyma i schował język, podnosząc się na cztery łapy z cichym skamleniem. Natalia, na miłość boską, ten cholerny pies naprawdę ożył. Na moich oczach!
    Kiedy przestałem mówić Natalia nie odzywała się przez dłuższą chwilę. Siedziała tylko zamyślona, nieobecna, ze wzrokiem wbitym w czerwony obrus. Próbowałem wyczytać z jej twarzy o czym wówczas myślała, ale z mizernym skutkiem. Jej odczucia pozostawały owiane mgiełką tajemniczości, głęboko skryte pod nieprzeniknioną maską. Potem z wolna podniosła oczy i spojrzała na mnie.
    - Boję się o ciebie, Marek - powiedziała ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy. - Nie wiem, co zrobił ci Jacek, ale cokolwiek by to nie było, zaszkodziło ci poważnie.
    - Natalia, czy ty słyszałaś, o czym ci mówiłem? Ten pies, on...
    - Tak, słyszałam - przerwała mi. - I to mnie najbardziej martwi. Wierzysz w coś, co nie mogło mieć miejsca. To po prostu absurdalne, niezgodne z logiką, nie widzisz tego?
    - Myślisz, że o tym nie wiem? Sam przez cały czas zadaję sobie pytanie jak to możliwe. I chociażbym starał się jak nigdy w życiu, nie jestem w stanie na nie odpowiedzieć. Mnie też to przeraża. Ale ja tam byłem. Widziałem!
    Natalia pokręciła głową, spokojnie i ze zdecydowaniem, całkowicie pewna swego.
    - Po prostu wydaje ci się, że widziałeś tam coś. Ale z pewnością nie to, o czym mi opowiedziałeś. Jacek z ciebie zakpił, to jest najbardziej prawdopodobna odpowiedź, jaka mi teraz przychodzi na myśl.
    - Ale Natia, po co miałby robić coś takiego? To mój przyjaciel, znam go od lat i wiem, że nigdy nie posunąłby się do oszustwa, nawet jeśli chodziłoby o jakiś głupi żart.
    - Może ten pies od samego początku był żywy? - ciągnęła dalej swoje domysły Natalia, zupełnie zdecydowana co do słuszności własnych rozważań. - Pomyślałeś o tym chociaż przez chwilę?
    - Jego serce nie biło, źrenice nie poruszały się, nie oddychał. Czy to wystarczy, aby uznać kogoś za martwego? - nie dawałem za wygraną. - Moim zdaniem tak.
    Natalia nie poddawała się jednak.
    - Musiałeś zatem ulec jakiejś halucynacji. Może Jacek podał ci coś w szklance z alkoholem, albo w pokoju unosił się gaz halucynogenny.
    - To wykluczone. Nie miałem omamów. Wszystko widziałem tak wyraźnie, jak teraz ciebie.
    - Ale może...
    - Nie, do cholery, Natalia! Ja naprawdę to widziałem, tak trudno ci to zrozumieć?! - krzyknąłem w nagłym porywie gniewu.
    Kilkoro osób z sąsiednich stolików odwróciło się w naszą stronę i zmierzyło mnie ponuro wzrokiem. Ochroniarz przy barze zaczął mi się uporczywie przyglądać, a za jego ramieniem zauważyłem zaniepokojoną Helenę. Posłałem w ich stronę przepraszający, krzywy jak zwykle uśmiech i spojrzałem ponownie na Natalię. W jej twarzy niemal dostrzec można było ogień.
    - Przepraszam, Natia - wyjąkałem. - Nie chciałem krzyczeć, po prostu ostatnio zbyt wiele się wydarzyło.
    Dziewczyna delikatnie, niemalże opiekuńczym gestem ujęła moją dłoń w swoje.
    - Wiem, Marek. Ja na twoim miejscu pewnie też bym tak reagowała. To nie twoja wina. Jacek całkowicie zawrócił ci w głowie.
    Cofnąłem rękę poza zasięg jej dłoni i rzuciłem oschle:
    - Powiedz szczerze. Nie wierzysz mi, prawda? Uważasz, że zmyśliłem sobie to wszystko?
    Pokręciła głową ze zrezygnowaniem.
    - Wierzę ci. Wierzę, że coś tam widziałeś. Niewątpliwie Jacek pokazał ci coś naprawdę niezwykłego. Widzę to po tobie.
    - Więc o co ci chodzi?
    - Po prostu jestem lekarzem. Przez dziewięć długich lat wpajano mi zasady życia i śmierci. Nie wierzę w to, że można ożywiać obumarłe komórki, tak by funkcjonowały jak przed zgonem. To sprzeczne ze wszystkim, czego się do tej pory uczyłam. Przekreślenie całej medycyny.
    - Ale to prawda, Natalia. Jacek potrafi przywrócić do życia martwe ciało, doprowadzić je do stanu, jak gdyby nigdy nie umarło. To niesamowite, przerażające, wiem. Lecz to także jest realne. I całkowicie możliwe.
    Natalia nie odezwała się, przypatrując mi się tylko. Nie miałem pojęcia, o czym wówczas myślała - wyraz jej twarzy pozostawiał jej myśli nieodgadnięte. Od początku tego spotkania bałem się, że tą rozmową mogę ją bezpowrotnie utracić, a teraz ten strach dodatkowo wzmagał się.
    - Dlaczego mówisz mi to wszystko? - zapytała w końcu.
    Odetchnąłem nieco. Ton jej głosu brzmiał łagodnie, ale mogło to być tylko zwykłe złudzenie, wywołane nieodpartą chęcią, by taki właśnie był.
    - Po pierwsze, chciałem poznać twoje zdanie o tym, co się tam wydarzyło - odparłem.
    - To już wiesz. To całkowicie niemożliwe i absurdalne.
    - A po drugie... widzisz, Jacek zmienił się od naszego ostatniego spotkania. Mam na myśli jego zaangażowanie do pewnych spraw. Całkowicie pochłonęła go magia i nauki okultystyczne. Od lat zajmuje się także parapsychologią. Ożywienie psa było jego największym sukcesem, jak do tej pory.
    - Jak do tej pory?
    - Tak...Nie zamierza na tym poprzestać. To tylko zachęciło go do dalszej pracy. Ale teraz potrzebuje pomocy.
    - Pomocy? Ale w jakim celu?
    Przez chwilę wahałem się. Potem postawiłem wszystko na jedną kartę; albo zagłębi się w to razem ze mną, albo odejdzie i nigdy już jej nie zobaczę. Teraz, kiedy przypominam sobie tamtą chwilę, dochodzę do wniosku, że musiałem być naprawdę szalony, decydując się na coś takiego.
    - Powiedział mi, że po miesiącach badań doszedł do wniosku, że sam nie będzie w stanie osiągnąć tego, co sobie wyznaczył. Cel okazał się bardzo wygórowany, ale Jacek jest zbyt ambitny, by sobie darować.
    - Marek, przejdź do rzeczy - ponagliła niecierpliwiąc się Natalia.
    - Więc...szukał mnie, bo wiedział, że jako jego przyjaciel może na mnie liczyć. Wczoraj, po tym jak pokazał mi co potrafi zrobić z psem, wyjaśnił mi cały szereg zagadnień i tajemnic magii. Cóż, niewiele z tego zrozumiałem. Ale on...wyjaśniał wiele i...poprosił mnie, abym...
    - Abyś co, Marek? Wykrztuś to w końcu z siebie.
    Nie patrząc na nią, niemal bez tchu odrzekłem:
    - Jacek ma zamiar...wskrzesić martwego człowieka.
    Po raz kolejny dzisiejszego wieczoru zapadła uporczywa cisza, której nikt z nas nie odważył się przerwać. Zerknąłem ostrożnie na Natalię; siedziała nieruchomo, z malującym się na ślicznej twarzy niedowierzaniem, świdrując mnie szeroko otwartymi oczyma.
    - To jest już szczyt wszystkiego - stwierdziła powoli. - Jacek naprawdę potrzebuje pomocy. Ale nie twojej, tylko specjalisty od chorób umysłowych. To przecież jest nienormalne!
    - Wiem Natalia, doskonale cię rozumiem - zacząłem się tłumaczyć. - Ale Jacek przekonał mnie, że naprawdę może mu się to udać. Jak sam powiedział, procedura przywrócenia do życia człowieka jest niemal identyczna, jak w przypadku psa.
    - Niemal?
    - Właśnie dlatego potrzebuje mojej pomocy. Sam, w pojedynkę nie poradzi sobie z tym.
    - Zgodziłeś się?
    Westchnąłem, szukając oczyma jakiegoś punktu, na którym mógłbym skupić wzrok. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że Natalia przypatruje mi się uważnie przez cały czas. Wolałem nie patrzeć w jej zielone oczy: bałem się tego, co mogłem tam dostrzec.
    - Tak, zgodziłem się. Zrobiłem to, ponieważ Jacek jest moim przyjacielem. Zawsze sobie pomagaliśmy. Poza tym wierzę, że mu się to uda.
    - Ale po co? - chciała wiedzieć. - Po co to wszystko? Dlaczego on chce to zrobić? I dlaczego ty chcesz uczestniczyć w tym szaleństwie?
    - Jacek jest okultystą i parapsychologiem, już ci to przecież mówiłem. W jego nauce coś takiego jest prawdziwym wyzwaniem. Tylko najlepszym może to się powieść. Chce tego dokonać, ponieważ to kwestia prestiżu wśród takich jak on. Udowodnienie własnych możliwości i umiejętności.
    - A ty? Co ty będziesz z tego miał?
    - To przecież coś, co na zawsze zmieni świat. Potem nic już nie będzie takie samo, nie dostrzegasz tego? Przestaną istnieć granice życia i śmierci. To stanie się pierwszym krokiem do osiągnięcia nieśmiertelności - przerwałem na moment, a potem dodałem, patrząc już wprost na nią: - Nikt z nas nie chce umierać. Dzięki Jackowi otrzymamy taką szansę. Wszyscy staniemy się lepsi, ponieważ pozbędziemy się naszego największego lęku. Strachu przed śmiercią. Nie chcę odwrócić się do tego plecami i udawać, że to nie może mieć miejsca.
    Natalia odezwała się z niezachwianą pewnością siebie:
    - Nie dostrzegasz jednego, Marek. To całkowicie niemożliwe. Musi tak być, inaczej cała ta rzeczywistość nie byłaby tym, czym jest.
    - Nie, Natia. Rzeczywistość zmieniła się od momentu, kiedy serce tamtego psa znów zaczęło bić.
     - Pozostaje zatem jeszcze jedna kwestia.
     - Jaka?
     - Jak zamierza tego dokonać? Mam na myśli co dokładnie chce zrobić i skąd zamierza uzyskać martwego człowieka.
     - Nie wiem - odparłem po chwili namysłu. - Będziesz mogła go sama o to zapytać.
     - Słucham?
     Opróżniłem do końca butelkę chateau, napełniając do połowy nasze kieliszki. Natalia pobieżnie obrzuciła wzrokiem alkohol.
     - Ta prośba... - zacząłem. - Ona dotyczyła także ciebie. Jacek pamięta cię lepiej, niż byś przypuszczała. Miałem cię w jego imieniu poprosić o pomoc.
     - Mnie? Wykluczone. Nie spotykam się z ludźmi, którzy powinni zostać odizolowani od społeczeństwa.
     - Jacek nie jest szalony. Po prostu zajmuje się rzeczami, których inni nie potrafią zrozumieć.
     - Jest niespełna rozumu i tyle. Przez te swoje paranoiczne obsesje staje się niebezpieczny dla innych. Także dla ciebie.
     Zacząłem niespokojnie bawić się kieliszkiem. Nie miałem siły go opróżnić. Z każdą chwilą bałem się coraz bardziej, że Natalia wstanie i odejdzie, na zawsze zamykając ten rozdział naszego życia. Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że nie zniósłbym tego. Życie bez Natalii byłoby tylko nędzną imitacją, parodią życia normalnych ludzi.
     - Czyli nie pomożesz mu? Nam?
     Pokręciła głową ze stanowczością.
     - Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić. To tak, jakbym przeczyła samej sobie.
     Nie ustępowałem jednak.
     - Jeżeli nie dla Jacka, zrób to dla mnie. Proszę cię, Natalia.
     - Marek, postaw się na moim miejscu. Prosisz, abym zapomniała o ostatnich dwunastu latach mojego życia, o mojej pracy, o tym wszystkim, czego się z takim trudem uczyłam. W imię czego? Mrzonki człowieka, który chce bawić się w Boga?
     Może było to tylko złudzenie lub odblask światła przejeżdżającego samochodu, lecz w jej oczach dostrzegłem gromadzące się łzy. Zaraz potem opuściła głowę i niczego już nie zauważyłem.
     - Nie przekonam cię? - zapytałem, chcąc się upewnić.
     - Nie - odparła krótko.
     Opadłem na oparcie krzesła i jednym ruchem wypiłem resztkę wina, która pozostała w moim kieliszku. Natalia nadal siedziała ze spuszczoną głową, wpatrzona we własne kolana. Nie bardzo wiedziałem, co mam teraz zrobić. Obserwując ją tak, przez chwilę zdawało mi się, że...
     - Podejrzewam, że nie przekonam cię, byś zmienił zdanie? - odezwała się niespodziewanie, nie podnosząc głowy.
     - To prawda - zgodziłem się. - Nie zamierzam się teraz wycofać. Nie po tym, co zobaczyłem. Po prostu poszukam kogoś innego.
     Podniosła głowę i spojrzała na mnie. Gdzieś po kącikach oczu błąkały się jednak łzy, które usilnie starała się zamaskować.
     - Marek, proszę cię. Nie opowiadaj o tym nikomu. To nie doprowadzi do niczego dobrego.
     - Muszę znaleźć trzecią osobę. Inaczej to wszystko nie będzie nic warte.
     - Niech Jacek poszuka sobie kogoś innego. On naprawdę może przysporzyć ci kłopotów. Zrozum to.
     - Ufam mu. I nie zrezygnuję. A jeśli nie będzie przy mnie wówczas ciebie, to będzie ktoś inny - powiedziałem powoli, drżącym nieco głosem i z ciężkim sercem. Od samego początku wiedziałem, że tak zareaguje, lecz gdzieś kryła się jeszcze nadzieja, że pozostanie u mego boku do końca tej wariackiej historii.
     Nie chciałem utracić Natalii, była dla mnie kimś zbyt cennym, zbyt wyjątkowym. Ale także nie mogłem zaprzepaścić szansy stania się świadkiem rzeczy, która otworzy drogę do innego świata. Po prostu nie byłem w stanie, nawet jeśli bardzo bym się starał.
     Tak czy inaczej dzisiejszy wieczór należał już do straconych, więc odezwałem się tylko:
     - Chodźmy już, dobrze? Odprowadzę cię do domu.
     Dziewczyna pokiwała tylko głową, nie odpowiadając. Potem raz jeszcze wytarła usta chusteczką, po czym odsunęła krzesło i wstała. Puściłem ją przodem, kiedy ruszyliśmy w kierunku baru, za którym stała Helena nalewając drinki, sam pozostając w otoczce niesamowitych perfum, których od lat używała Natalia. Przy ladzie rozliczyliśmy się kelnerką, jak zwykle dzieląc rachunek po równo między sobą. Natalia nie należała do tego typu dziewczyn, które oczekiwały by za nie płacić, z wytrwałością graniczącą z egoizmem. Natia najzwyklej na świecie po prostu tego nie lubiła; kiedy ją o to kiedyś zapytałem, odparła krótko: "To przecież jest nieuczciwe".
     Wyszliśmy na zewnątrz. Noc była cicha i spokojna, księżyc świecił jasno i czysto, odbijając się w granatowociemnych teraz wodach morza. Od ich strony powiewał lekki wiatr, burząc włosy dziewczyny. Irytowało ją to, lecz dla mnie w rozwianych włosach wyglądała jeszcze piękniej. Było przyjemnie ciepło, wiec zrezygnowaliśmy z wzięcia taksówki i ruszyliśmy pieszo w kierunku jej domu.
    Nie rozmawialiśmy wiele podczas całej drogi. Jeżeli już zaczęliśmy o czymś mówić, to było to coś całkowicie innego i niezwiązanego z naszą rozmową w restauracji; dziwnie szybko też temat wygasał i ponownie pogrążaliśmy się w milczeniu. Oboje mieliśmy zbyt wiele do przemyślenia.
    Nie ulegało kwestii, że to ja byłem winny całemu temu zamieszaniu. Ożywianie zwłok raczej nie było popularnym tematem do rozmów; tym bardziej w miejscach takich, jakim była "Perła oceanów". Nie dziwiłem się, że Natalia zareagowała w ten sposób; nie po tych wszystkich rzeczach, które jej naopowiadałem. Przez cały czas odnosiłem wciąż pogłębiające się wrażenie, że postąpiłem dziś zbyt egoistycznie, co było jednak typowym dla mnie zachowaniem. Problem polegał na tym, że dostrzegałem to dopiero po fakcie. Wiele razy próbowałem walczyć z tą ciemną stroną mojego charakteru i równie często przegrywałem. Może dlatego, że była zbyt silnie wrodzona.
    - Przepraszam, Natia - odezwałem się. - Nie powinienem był się tak zachowywać. Nie miałem zamiaru cię urazić, wierz mi. Czasem mówię zbyt dużo.
    - W porządku - powiedziała tylko. - Powoli zaczynam się do tego przyzwyczajać.
    Gdzieś wewnątrz mojej duszy zacząłem drżeć. Ogarnął mnie niepokój, którego w żaden sposób nie byłem w stanie opanować. Natalia zdawała się z każdą chwilą oddalać ode mnie, jakbym dzisiejszą rozmową przelał kielich goryczy, stopniowo wypełniający się przez te wszystkie lata. Bałem się, że Natalia wkrótce wyrzuci mi wszystko to, co o mnie myśli i zniknie z mojego życia, zostawiając niczym rozbitka na wyspie zwanej samotnością. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że jej utrata byłaby dla mnie zbyt wielkim ciosem, po którym nigdy bym już się nie podniósł. Może ją kochałem. Może kochałem ją nawet wtedy, kiedy postanowiła skupić się na karierze lekarskiej, na jakiś czas ograniczając nasze spotkania do minimum. Może zawsze będę ją kochał.
    Zatrzymaliśmy się przed jej domem z białej cegły i drewnianymi, rzeźbionymi okiennicami.
    - Zobaczymy się jutro? - zapytałem, pełen nadziei na twierdzącą odpowiedź.
    Westchnęła lekko i odpowiedziała:
    - Nie wiem. Naprawdę. Jutro pracuję do późna, a rano mam masę zajęć. Postaram się zadzwonić do ciebie, jak będę mogła.
    Pokiwałem tylko głową, nie mogąc zdobyć się na coś więcej.
    - Śpij dobrze - odrzekłem, kiedy pocałowała mnie w policzek na dobranoc. - Wyśnij swoje marzenia.
    Najwspanialsza kobieta, jaka kiedykolwiek stąpała po tym świecie.
    - Jesteś naprawdę miły - odparła i uśmiechnęła się lekko, jakby ze smutkiem.
    Obserwowałem ją jak szła betonowym podjazdem w kierunku własnego domu. Kiedy otworzyła drzwi, odwróciła się jeszcze i odezwała się:
    - Mimo wszystko dziękuję za wieczór. Nie chcę byś zasypiał z wrażeniem, że się na ciebie gniewam.
    Pokiwałem jej bez słowa, niepewnie, z żalem przebijającym się w tym geście i poczekałem, aż wejdzie do środka. Potem ruszyłem w stronę mojego domu. Kiedy tak podążałem przed siebie powoli, mimo wszystko odniosłem wrażenie, że życie wymyka mi się spomiędzy palców.
    
    * * *
    
    Powrót do świadomości był procesem nużącym i kosztował mnie sporo wysiłku. Stopniowo i powolnie wynurzałem się z krainy sennych marzeń, usiłując otworzyć sklejone powieki.
    Ospałym ruchem przewróciłem się w pomiętej pościeli i wyciągnąłem rękę, by dosięgnąć nocnego stolika. Wydawało mi się, że to właśnie tam położyłem swój zegarek, gdy wczoraj wieczorem kładłem się do łóżka. Po kilku sekundach moje błądzące po drewnianym blacie palce odnalazły go, leżącego prawie przy samej krawędzi, a poprzez niezdarny chwyt strąciły na podłogę. Usłyszałem jak o nią uderza ze stłumionym dźwiękiem.
    - Cholera! - zakląłem pod nosem. Teraz, żeby go dosięgnąć będę musiał wstać, ale moje ciało zdawało się być okrutnie ciężkie, a łóżko było tak wspaniale miękkie, iż wydawało mi się, że nigdy nie zdobędę się na ten ruch. Dlaczego to właśnie mnie zawsze prześladuje pech?
    W końcu doszedłem do wniosku, że będę musiał to zrobić, jeśli chcę dowiedzieć się, która godzina. Próbując oszustwa przechyliłem się przez krawędź łóżka, szukając przed sobą ręką zegarka. Jednak dziś chyba wszystko obróciło się przeciwko mnie; wypadłem z niego i boleśnie zderzyłem się z podłogą.
    Mrucząc niewyraźnie coś niecenzuralnego podniosłem się do pozycji klęczącej i rozmasowując obolałe ramię wziąłem do ręki zegarek, który spoczywał spokojnie obok nogi nocnego stolika. Wskazywał siódmą zero pięć, o ile nie przestawił się wskutek upadku. Nie ma co, wprost wymarzona pora do wstawania. Przecierając oczy usiadłem na łóżku.
    Niemal natychmiast powróciły do mnie wydarzenia z minionego wieczoru. Wszystkie te niepewności i przemyślenia, które nękały mnie przy zasypianiu. Usiłowałem je odgonić; nie chciałem dziś zaprzątać sobie tym głowy, a tym bardziej zaczynać w ten sposób dnia. Czułem, że muszę odpocząć od wszelkich kłopotów związanych z wczorajszą rozmową i z Natalią. Tylko wówczas mogłem podejść do tego z odpowiednim realizmem. Poza tym miałem dziś umówione spotkanie z Jackiem w jego domu.
    Wstałem, podszedłem do okna na wprost od łóżka i rozsunąłem żaluzje. Słońce wzeszło już i oświetliło pokój wpadając przez szczeliny pomiędzy listkami. Jego silne światło i bezchmurne niebo zwiastowały nadejście kolejnego upalnego dnia. Już teraz można było zauważyć gdzieniegdzie niewielkie grupki ludzi zmierzających na plażę. Aż strach pomyśleć, co będzie się działo w południe. Przywykłem już jednak do tego; w środku lipca coś takiego było na porządku dziennym.
    Nieznośne dźwięki dobiegające z wnętrza mojego żołądka wyrwały mnie z zamyślenia. Obróciłem się od okna i obrzuciłem wzrokiem wnętrze pokoju, szukając na stoliku przy łóżku lub na blacie stojącego nieopodal biurka jakiejś kanapki, którą być może wczoraj zostawiłem gdzieś tutaj. Niczego jednak nie znalazłem, więc ruszyłem w kierunku kuchni.
    Mieszkanie nie było duże. Poza sypialnią znajdowały się tam jeszcze tylko dwa pokoje, pomijając kuchnię i łazienkę, z prysznicem dla dwojga; graniczący z nią, dość szeroki salon, pośrodku którego stał szklany stolik i rzeźbione krzesła, które otrzymałem w spadku, tak samo jak olbrzymi regał, który zmuszony byłem rozstawić wzdłuż dwóch ścian, by zmieścił się do środka. Nie był jednak specjalnie zastawiony; swe miejsce na nim znalazła sterta książek o tematyce tak zróżnicowanej, że sam się tego dziwiłem, prosta, ale sprawna wieża, trochę płyt, a także nieco dekoracyjnych wyrobów ze szkła, tworzyw sztucznych i porcelany. No i oczywiście był tam także barek, o który troszczyłem się ze szczególną uwagą. Drugim pokojem natomiast było pomieszczenie, które przekształciłem na coś w rodzaju biura; to tam rozmawiałem z klientami, trzymałem wszelkie rachunki i umowy, przeprowadzałem transakcje i sprzedaże. Tak więc szerokie biurko, kilka krzeseł oraz szafka na dokumenty zupełnie wystarczały za całe jego wyposażenie.
    Idąc do kuchni włączyłem stojący w rogu salonu telewizor. Nigdy specjalnie nie lubiłem ciszy w mieszkaniu, kiedy byłem w nim sam, bądź nie pracowałem. Wrzuciłem pierwszy lepszy kanał muzyczny i zabrałem się do przyrządzania sobie szybkiego śniadania, by jak najszybciej pozbyć się tego ściskania w żołądku. Melodyjny i przyjemny utwór The Corrs, na który natrafiłem wydał mi się odpowiedni na tą godzinę. Przez chwilę podziwiałem urodziwą, ciemnowłosą wokalistkę; potem zabrałem się do przeszukiwania zawartości lodówki.
    Gdzieś około godziny ósmej trzydzieści zadzwonił telefon. Wychodziłem akurat spod prysznica, mocząc dywan w pośpiechu, usiłując zdążyć z podniesieniem słuchawki przed rozłączeniem. Ociekając wodą i stojąc w samym tylko przytrzymywanym jedną ręką ręczniku przyłożyłem ją do ucha.
    - Tak? Marek Białecki, słucham.
     Po drugiej stronie usłyszałem znajomy głos.
     - Cześć. Nie obudziłam cię przypadkiem?
     - Natalia, witaj - odparłem zaskoczony. - Nie, właśnie brałem prysznic.
     - Przepraszam, że cię spod niego wyciągnęłam.
     - Nie szkodzi. Chyba i tak za długo już tam siedziałem. Powinienem ci nawet podziękować - odrzekłem, nieco z niepokojem, wyczuwając w głosie Natalii niezbyt sprawnie maskowane podenerwowanie. - Wszystko w porządku? Co się stało?
     Przez kilka niesamowicie długich sekund w słuchawce panowała cisza. Słyszałem tylko niespokojny, drżący oddech dziewczyny, dobiegający z drugiej strony linii. Potem Natalia zapytała:
     - Kiedy zamierzasz wybrać się do Jacka? No wiesz, porozmawiać i w ogóle...
     - Prawdę mówiąc to dzisiaj - odpowiedziałem powoli, zupełnie zbity z tropu. - Umówiłem się z nim na dwunastą w jego domku. Dlaczego pytasz? Sądziłem, że nie interesuje cię to.
     - Sądzę, że nie zmienisz zdania?
     Pokręciłem głową, a potem szybko rzuciłem, zorientowawszy się, że ona nie może tego widzieć:
     - Nie, Natia. Z całą pewnością.
     - Dobrze, w porządku - chwila pauzy, a potem dodała z wyraźnym wahaniem w głosie: - Czy możesz po mnie wpaść po drodze? Pojechalibyśmy razem.
     W pierwszym momencie nie dotarł do mnie sens tego, co właśnie usłyszałem.
     - Natalia, czy aby dobrze cię zrozumiałem? Chcesz...
     - Tak, Marek, nie pomyliłeś się. Zgadzam się pójść tam z tobą. Zrobię to, ale tylko ze względu na ciebie.
     Nadal nie mogłem uwierzyć w jej słowa.
     - Natia, to przecież... to wspaniale. Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny. Naprawdę.
     - Po prostu przyjdź tutaj. Pojedziemy moim samochodem, dobrze?
     - Jasne, oczywiście, przyjdę po ciebie na pewno. Twój samochód jest raczej bardziej sprawny od mojego.
     Przerwałem na moment i oboje zamilkliśmy.
     - Dlaczego zmieniłaś zdanie? - spytałem, przerywając ciszę. - Nie spodziewałem się, że to zrobisz.
     - Och, sama nie wiem. Może właśnie z tego powodu, że jest to takie absurdalne i nierealne, nie mam pojęcia. Wszystko to jest jeszcze dla mnie zbyt dziwaczne. Czuję po prostu, że nie mogę pozwolić ci pójść tam samemu. Czuję, że możesz potrzebować mojej pomocy.
     - Przecież mówiłaś, że jesteś dziś zajęta. Nie chcę stać na drodze twoich obowiązków.
     - Nieważne, Marek, naprawdę. Poradzą sobie beze mnie. Będą musieli. A poza tym jeden dzień urlopu dobrze mi zrobi.
     - Rozumiem - odrzekłem i spoglądając przez drzwi kuchni na wiszący tam zegar w kształcie olbrzymiej biedronki, który nadal tam wisiał, ponieważ zawsze śmieszył Natalię, dodałem: - Będę u ciebie po dziesiątej, dobrze?
     Kiedy odłożyła słuchawkę przez dłuższą chwilę stałem jeszcze przy telefonie zastanawiając się, jak też to wszystko dalej się potoczy.
    
    * * *
    
     Dzień był słoneczny i bardzo upalny, a błękitne niebo całkowicie pozbawione chmur i wszystko wskazywało na to, że tak będzie nadal, aż do samego wieczoru. Żar lał się z nieba niemiłosiernie, temperatura sięgała trzydziestu dwóch stopni Celsjusza i zapewne jedynymi osobami, które cieszyły się z takiej pogody byli sprzedawcy różnokolorowych lodów i chłodnych napoi. Nie musiałem schodzić na plażę, by wiedzieć, że jest ona oblegana przez turystów, wczasowiczów i innych mieszkańców miasta, a pilnujący jej ratownicy, a także śliczne jak zawsze tutaj ratowniczki, mają pełne ręce roboty.
     Niespiesznym krokiem szedłem wzdłuż promenady ozdobionej sztucznymi palmami w kierunku domu Natalii. Po rozgrzanym do miękkości asfalcie jezdni co jakiś czas przejechał rowerzysta, na trawnikach domów po drugiej stronie ulicy opalały się grupki ich właścicieli, a na podjazdach przed garażami często można było zauważyć grających w kosza ludzi. Na plaży poniżej odbywał się turniej siatkówki plażowej kobiet. Kilkakrotnie spotkałem również spacerowiczów, przechadzających się ze swoimi psami. Minęły mnie także dwie biegnące, dwudziestokilkuletnie dziewczyny, ubrane w krótkie białe koszulki w pełni odsłaniające ich płaskie brzuchy oraz w najbardziej obcisłe spodenki, jakie kiedykolwiek widziałem. Trudno było oderwać od nich wzrok, dlatego też patrzyłem za nimi tak długo, dopóki nie zniknęły mi z widoku.
     Poranny telefon i niespodziewana zmiana decyzji Natalii sprowokowały w jakiś dziwny i tajemniczy sposób całą lawinę wspomnień dotyczących nas dwojga i tego, co razem już przeżyliśmy. Nękały mnie one przez całą drogę i na nic zdały się moje uporczywe i wytrwałe próby skupienia myśli na czymś innym. Przeszłość powracała do mnie teraz niezwykle intensywnie i nic nie mogłem zrobić, by temu zapobiec. Nie mając większego wyboru poddałem się jej całkowicie.
     Nigdy nie zapomnę tego momentu, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy. Było to niecałe piętnaście lat temu, jednak jak do tej pory pamiętam dokładnie każdą chwilę tamtej nocy, podczas przyjęcia wydanego przez jej brata, którego nazywaliśmy Harley’em, gdyż zawsze miał słabość do tych motocykli. Byłem i będę mu dozgonnie wdzięczny za to krótkie zdanie, które wówczas wypowiedział: "Marek, poznaj moją siostrę, Natalię". Dziewczyna obdarzyła mnie wtedy tym swoim wspaniałym, ujmującym uśmiechem, który natychmiast podziałał na mnie jak magnes. Cały tamtejszy wieczór spędziliśmy razem, bawiąc się razem aż do samego rana, a w jej oczach bez przerwy błyszczały ogniki. Oczywiście byłbym skończonym głupcem, gdybym nie umówił się z nią na następny dzień. Zgodziła się chętnie, a ja wprost nie mogłem doczekać się kolejnego spotkania. "Marek, wpadłeś jej w oko", powiedział wtedy Harley. "Przez cały dzień nic innego nie robiła, tylko mówiła o randce z tobą".
     Wkrótce potem zginął w tragicznym wypadku na motorze, niemal czołowo zderzając się z ciężarówką. Tylko słyszałem, że podobno został rozsmarowany na całej długości drogi. Plotki o tym zdarzeniu mówiły o jeszcze okropniejszych rzeczach. Wszystko to bardzo niekorzystnie odbiło się na Natii, a ja byłem jedyną osobą, na której mogła znaleźć oparcie. Powoli, z moją pomocą wybrnęła z tego, co jeszcze bardziej umocniło nasze stosunki. Jak na ironię, śmierć jej brata stała się jednocześnie początkiem naszego wspólnego życia.
     Tamten okres był jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Praktycznie wszystko robiliśmy razem; chodziliśmy na spacery, do kina, spędzaliśmy zachody słońca nad morzem, razem zmagaliśmy się z codziennymi kłopotami. Zdarzały się nawet całe tygodnie, kiedy to sypialiśmy u jednego z nas. Pewnego ranka Natalia zaproponowała mi wspólny weekend w Mielnie i muszę przyznać, że perspektywa spędzenia z nią w takim miejscu kilku dni wydała mi się niezwykle kusząca. Pojechaliśmy tam i były to jedne z tych wspaniałych dni, które staruszkowie oglądają przez nieśmiertelne zwierciadła czasu, siedząc na bujanych fotelach, otoczeni gromadką wnuków o dotknięci artretyzmem.
     Później Natalia podjęła studia medyczne, więc nasze spotkania stawały się coraz bardziej sporadyczne, gdyż jej zajęcia odbywały się w Warszawie i zmuszona była pozostawać tam przez długie miesiące. Coraz częściej dochodziło między nami do sprzeczek i kłótni, które z czasem przybierały nieco większą skalę. Po jakimś czasie oboje zgodnie postanowiliśmy rozstać się na jakiś czas, pozostając przyjaciółmi, lecz mimo wszystko utrzymując wzajemne kontakty. Natalia po dziewięciu latach ukończyła studia z wyróżnieniem i podjęła pracę w miejscowym szpitalu. Nadal jednak nasze spotkania miały przyjacielski charakter.
     Ciężko mi to przyznać, ale nadal takie były, aż do tej chwili, kiedy szedłem w stronę jej domu, by zabrać ją na urlop ze zmarłymi. Coraz trudniej znosiłem naszą rozłąkę i tęskniłem za Natalią każdego dnia i każdej nocy, cierpiąc i chorobliwie niemal jej potrzebując. Żadna kobieta jeszcze nie była mi tak bliska, jak właśnie ona.
     To wydawać się może nierealne, jednak pomimo całych tych uczuć nie byłem pewien, czy jestem gotów do poświęcenia się dla niej. Tkwił we mnie egoizm, który całkowicie opanowywał każde moje poczynania i nie sądzę, bym był w stanie porzucić dla niej wszystko to, do czego do tej pory udało mi się dojść, a tym bardziej stanąć w jej obronie w razie niebezpieczeństwa, narażając własne życie. Próbowałem to zwalczać, jednak jak do tej pory z bardzo mizernym skutkiem.
     A teraz? Teraz stałem przed jej domem, zamierzając zabrać ją na najbardziej nierzeczywistą "randkę", na jaką kiedykolwiek dane jej było pójść. Na dodatek całkowicie się z tym zgadzała, taką przynajmniej miałem nadzieję. Wpatrywałem się w drzwi jej domu i zdawałem sobie sprawę, że robi to wyłącznie dla mnie, że robi coś, na co ja na jej miejscu nigdy bym się nie odważył; raczej jak pies w razie zagrożenia podwinął bym pod siebie ogon i uciekł jak najdalej. Byłem skończonym idiotą, wiem. Czułem się z tego powodu fatalnie, lecz nie pozostawało mi nic innego, jak wejść do środka.
     Ruszyłem więc betonową ścieżką w promieniach palącego słońca, które odbijały się od lśniącej karoserii stojącego na podjeździe ciemnozielonego Punta Natalii i podszedłem do podwójnych drzwi, z których pierwsze zrobione były z siatki. Nacisnąłem przycisk dzwonka i czekałem. Przez jakiś czas wewnątrz domu panowała cisza, po chwili jednak usłyszałem czyjeś kroki. Drzwi otworzyły się na całą szerokość i stanęła w nich Natia.
    - Cześć - uśmiechnęła się niepewnie, ale z zadowoleniem. - Wejdź proszę.
    Posłusznie wszedłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi. Wewnątrz było przyjemnie chłodno, a nagła zmiana temperatury otoczenia sprawiła, iż spociłem się bardziej niż zwykle.
    Dziewczyna jak zwykle wyglądała niezwykle kusząco i kobieco. Lubiła być taka odkąd ją znałem. Prowokować w sposób podrażniający zmysły, nie pozbawiony elegancji. Teraz miała na sobie białą, jedwabną bluzkę, z rozpięciem pod szyją, przez którą prześwitywał subtelnie koronkowy biustonosz oraz wąską, granatową spódniczkę, zakrywającą tylko niewielką część ud i podkreślającą krągłość pośladków. Wpadające przez okno promienie słońca oświetlały jej rozpuszczone włosy, nadając im złocistego blasku i połysku.
    - Wspaniale wyglądasz - rzekłem pierwszą rzecz, która przyszła mi na myśl. Dziewczyna podziękowała uśmiechem.
    - Masz ochotę napić się czegoś? Może coś zjeść? - zapytała.
    - Nie, dzięki. Szczerze mówiąc wolałbym, abyśmy już wyjechali. Nie chcę się spóźnić. Oczywiście, jeśli tobie to nie przeszkadza.
    Pokręciła głową i ruszyła w stronę wyjścia.
    - Nie, skądże. Ja także wolałabym już pojechać. Im szybciej tam dotrzemy, tym lepiej. Upał robi się coraz silniejszy.
     Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie uderzyła w nas fala gorącego, letniego powietrza. Natalia zamknęła drzwi i ruszyliśmy w stronę stojącego nieopodal Punta.
    - Lubiłam Jacka - zagadnęła. - Był taki...naturalny. Zupełnie różnił się od wszystkich tych facetów, którzy prężyli się ilekroć na nich spojrzałam.
    - Zawsze był też dobrym przyjacielem - dodałem. - Mógłbym długo wymieniać wszystkie te sytuacje, kiedy wyciągał mnie z opresji.
    - Cieszę się, że go zobaczę. Pomimo, że okoliczności, w których się z nim spotykam...
    Zamilkła na moment.
    - W dalszym ciągu nie mogę uwierzyć, że się zgodziłaś - powiedziałem.
    Kiwnęła tylko nieznacznie głową, nadal nic nie mówiąc.
    - Wiesz, że nie musisz tego robić - mówiłem dalej. - Możesz teraz wycofać się i nikt nie będzie miał ci tego za złe.
    - Nie - zaprzeczyła z odwagą w głosie. - Będę tam razem z tobą. Chcę być. Muszę przekonać się ile w tym prawdy. Chcę mieć pewność, że nie zwariowałeś i...
    Spojrzała na mnie, rozchylając lekko usta, jakby miała zamiar coś jeszcze powiedzieć. Potem jednak jakby rozmyśliła się i otworzyła drzwi samochodu. Wsiedliśmy do środka.
    - Natalia?
    - Tak? - obróciła się, włączając silnik.
    - Dziękuję - odparłem po chwili milczenia, patrząc jej głęboko w oczy.
    Dotknęła delikatnie opuszkami palców mojego policzka, jej usta rozchylił lekki uśmiech. Potem wyjechaliśmy na rozgrzaną jezdnię i ruszyliśmy na zachód, wzdłuż wybrzeża, w kierunku domku Jacka i drzemiącej wewnątrz niego przerażającej tajemnicy.
    
    * * *
    
    Na miejsce dotarliśmy za kwadrans dwunasta; jechaliśmy spokojnie, bez zbędnego pośpiechu, podziwiając rozciągające się po horyzont morze oraz kamieniste i poszarpane nieraz zbocza, po których ciągnęła się droga. Nie rozmawialiśmy zbytnio o tym, co nas czeka; oboje staraliśmy ukryć ogarniające nas coraz bardziej zdenerwowanie pod osłoną przyjacielskiej pogawędki. Raz tylko zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji, by się czegoś napić.
    Dom Jacka położony był niemal nad samym morzem; taras na jego tyłach łączył się bezpośrednio z piaszczystą plażą. Znajdował się na peryferiach malowniczego miasteczka, idealnego na dwutygodniowe letnie wakacje. Otoczony z obydwu stron szeregiem podobnych domków, trzypiętrowy budynek o spadzistym dachu i przytulną werandą, sprawiał wrażenie doskonałego miejsca na długie i wspaniałe życie z ukochaną osobą. I pewnie jego cena była adekwatna do atrakcyjności, jeśli nie wyższa.
    Jacek Kotkiewicz czekał już na nas przy drzwiach, kiedy wjeżdżaliśmy długim podjazdem prowadzącym pod same schody. Był wysokim, barczystym mężczyzną, o kruczoczarnych, gęstych włosach i takiej samej brodzie. Miał teraz na sobie bawełniane spodnie i czerwoną koszulę w kratę, której rękawy podwinął do łokcia. Gdy wysiedliśmy z samochodu i podeszliśmy do niego, powitał nas z uśmiechem na ustach, odsłaniając białe, zadbane zęby.
    - Witajcie! - odezwał się głębokim głosem, całkowicie pasującym do swojej postury. - Do końca nie byłem pewny, czy przyjedziesz. Ale cieszę się, że jednak jesteś.
    Uścisnęliśmy sobie ręce.
    - Pamiętasz na pewno Natalię, co? - rzekłem, wskazując na dziewczynę. - Zgodziła się towarzyszyć nam.
    Jacek wpatrywał się w nią z niedowierzaniem w oczach.
    - Natalia, wyglądasz o wiele wspanialej, niż mógłbym przypuszczać - odparł, całując delikatnie jej dłoń. - Zawsze byłaś piękna, odkąd pamiętam, ale teraz przeszłaś samą siebie.
    - Mnie też miło cię widzieć, Jacek - uśmiechnęła się.
    - Tak, niewątpliwie to ta sama cudowna Natalia, którą zawsze usiłowaliśmy poderwać - roześmiał się. - Ale tylko tobie, Marek, to się udało. Pamiętam doskonale, jak wszyscy z nas ci zazdrościli.
    - Tak, ale zdaje się, że ty najbardziej - dodałem z uśmiechem.
    - Cóż, zawsze miałeś większe szczęście ode mnie - stwierdził i wskazał nam drzwi wejściowe. - Ale proszę, wejdźcie do środka. Pogoda jest wprawdzie doskonała, lecz wewnątrz jest przyjemnie chłodniej.
    Wprowadził nas do dużego i przestronnego wyłożonego miękkim dywanem holu, gdzie cicho tykał wysoki zegar, a z sufitu zwisał olbrzymi, szklany żyrandol. Na bielonych ścianach zawieszonych było kilka ciekawych sztychów, głównie z motywami panoramicznymi. Z niego przeszliśmy do obszernego salonu między innymi znajdowały się obite skórą fotele oraz drewniany, mahoniowy stolik z wywiniętymi nóżkami. Przez otwarte drzwi prowadzące na taras wpadała do środka przyjemna, morska bryza.
    Usiedliśmy w fotelach, a Jacek zapytał, zacierając ręce:
    - Napijecie się czegoś? Kawy? Herbaty? A może coś mocniejszego?
    - Ja prosiłabym mrożoną herbatę - odparła Natalia.
    - A ty, Marek? Jeśli masz ochotę, to zostało mi jeszcze trochę Jacka Danielsa.
    - Nie, raczej nie. Ja także ograniczę się do herbaty.
    Jacek uśmiechnął się i wyszedł bez słowa, po chwili jednak wrócił.
    - Och, przepraszam, jestem dziś dziwnie roztargniony. Będziecie musieli chwilkę poczekać, bo Aśki, mojej żony, nie będzie do wieczora. Ale jeśli chcecie to możemy porozmawiać w kuchni.
    - Zaczekamy tutaj, Jacek. Masz stąd wspaniały widok na morze.
    Mężczyzna wyszedł do znajdującej się na drugim końcu domu kuchni, a my zostaliśmy sami.
    - Duży dom - zauważyła Natalia, rozglądając się. - Jest niezwykle piękny.
    Przytaknąłem.
    - Każdy chciałby mieć taki na własność. Można tu mieszkać przez całe życie, a nawet i dłużej.
    Obróciłem głowę i przez chwilę obserwowałem zajmującą całą przestrzeń ściany za naszymi plecami olbrzymią szafkę, wypełnioną po brzegi pękatymi książkami, przebiegając wzrokiem po tytułach. Ogólnie dotyczyły okultyzmu, zjawisk nadprzyrodzonych i magii, jednak część z nich była tylko powieściami. Mimo to taki ogromny zbiór ksiąg wywarł na mnie niemałe wrażenie i jak sądziłem po wyrazie goszczącym na twarzy Natalii, jej także przypadł do gustu.
    - Prawdziwy duch czytelniczy - stwierdziłem. - A po tytułach można wnioskować, że ma jedno z najbardziej oryginalnych hobby. Spójrz tylko na to - wskazałem na ponad tysiącstronicowy tom, oprawiony w skórę. - "Prawdziwa magia stosowana lub tajemnica tajemnic, 1750 rok". Albo to: "Czerwony smok lub sztuka panowania nad duchami nieba, powietrza i piekła". Ciekaw jestem gdzie on to wszystko kupił?
    - Może w jakimś wyjątkowo starym antykwariacie? - podsunęła nieśmiało Natalia.
    Skrzywiłem się.
    - Czy kiedykolwiek w jakimkolwiek antykwariacie widziałaś coś takiego, jak "Rytuał magii wyższej przez Eliphasa Levi, 1851 rok"? Przecież takie tytuły mogą odstraszać ludzi. Bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest to, że ma kontakt ze sklepami okultystycznymi.
    - Z czym?
    - No, z takimi sklepami, gdzie można kupić różnokolorowe proszki o nazwach nie do wymówienia, dziwaczne symbole na rzemykach i inne rzeczy, których nie spotkasz w zwyczajnym sklepie. No i to - wskazałem ruchem głowy na książki.
    Wstałem z fotela i podszedłem do szafki, a raczej szafy. Przesunąłem koniuszkami palców po grzbietach, przechylając jednocześnie głowę w celu lepszego odczytania niespotykanych tytułów. Po chwili namysłu wyciągnąłem jedną z ksiąg i spojrzałem na okładkę. Swoim wyglądem nie zwracała uwagi czymś szczególnym; nie było na niej niczego, oprócz dużego tłoczonego napisu, z pozłacanymi literami. Brzmiał on "Grymoar prawdziwy, 1517 rok". Otworzyłem go na chybił trafił i przerzuciłem kilka kartek. Jednocześnie spostrzegłem za moim prawym ramieniem głowę Natalii.
    Na jednej ze stron księgi widniał duży, niewyraźny rysunek, pozbawiony kolorów. Z przewagą czerni wyglądał raczej jak sam szkic, z tego powodu sporą trudność sprawiło poprawne zinterpretowanie zamierzeń autora. Jednak był na tyle wyrazisty, bym mógł dostrzec coś, co przypominało mi duże, żelazne łóżko, na którym leżała postać z czarnymi otworami zamiast oczu, przez co można było odnieść wrażenie, że człowiek ten nie żyje.
    Prosto ze środka jego klatki piersiowej unosiła się biała smuga, wyglądająca jak dym, jednak nie miałem pewności, czy w rzeczywistości nim była. Poszerzająca się w miarę odległości od ciała, wydawała się eksplodować pod sufitem, tworząc coś na kształt kopuły nad łóżkiem, wypełnionej plątaniną kresek i plam. Niektóre z nich układały się w szkaradne wzory twarzy demonów, inne zaciśniętych szponów, a jeszcze inne w coś, czego nie można było jasno sprecyzować w kilku słowach. Podpis pod obrazkiem głosił: "Po śmierci".
    - Jak myślisz, co to może być? - zapytałem Natalię.
    - Nie mam najmniejszego pojęcia.
    - Ciekaw jestem, czy on naprawdę wierzy we wszystko co jest napisane w tych książkach - zadumałem się głośno, czytając tekst zamieszczony kilka stron dalej. Mówił o jakiś białych duchach, przyjmujących postacie bawiących się dziewic, które mogą obdarzać człowieka srebrem i dostarczać mu rozkoszy.
    - Dla mnie są to niedorzeczności - odrzekła Natalia.
    - Wiara to jeden z wyborów, których może dokonać człowiek na swojej drodze - usłyszeliśmy nagle za sobą głos Jacka.
    Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy go stojącego w drzwiach. Przed sobą trzymał srebrną tacę, na której ustawione były trzy szklanki herbaty z zanurzonymi w nich kostkami lodu oraz talerzyk z kruchymi, lukrowanymi ciasteczkami. Postawił tacę na stole, po czym przysunął do niego trzeci fotel.
    - Dla większości ludzi - mówił w tym czasie - zjawiska nadprzyrodzone, magia i parapsychologia są rzeczami absolutnie i całkowicie pozbawionymi sensu i będącymi wytworami wyobraźni. Niektórzy z takich jak ta nazywają to po prostu nietolerancją. Może jest w tym coś z prawdy. Sam nieraz odniosłem wrażenie, że traktuje się mnie jak przedstawiciela niższego poziomu. Ale jedno jest pewne - odwracanie się od spraw tego typu to największy błąd człowieka.
    - A czym jest dla ciebie okultyzm? - zapytała Natalia, gdy odstawiałem książkę na poprzednie miejsce.
    Jacek uśmiechnął się, po czym wskazał nam miejsca na fotelach. Usiedliśmy.
    - Magia - zaczął. - Słowo, które u wielu powoduje sceptyczny uśmieszek i pobłażliwe potakiwania głową. Czym jest to wszystko dla mnie? Myślę, że nauką, mającą na celu zbadanie tajemnic życia i śmierci oraz poznanie świata rzeczy nadprzyrodzonych. Okultyzm wywodzi się już od czasów starożytnych. Zajmowali się nim już Egipcjanie i Sumerowie, także, niewykluczone, i Grecy. Wyjaśniali tłumaczy wszystkie zjawiska i wydarzenia, które zwykła nauka odrzuca jako niepoznawalne i niewytłumaczalne - przerwał na moment, po czym zakończył swoje wywody krótkim zdaniem: - Nauka magii z pewnością kiedyś będzie się spotykała ze znacznie większym zrozumieniem.
    - Wierzysz w to wszystko? - zapytała ponownie Natalia, wskazując na księgi, lecz pytanie to zabrzmiało bardziej jak stwierdzenie.
    Jacek pokiwał głową.
    - W tych księgach spisane są rzeczy, dzięki którym możemy zrozumieć otaczające nas światy i zjawiska, wymykające się racjonalnym wytłumaczeniom. Pozwalają na szersze spojrzenie na rzeczywistość...
    W tym momencie głośny, przeszywający dźwięk telefonu przerwał słowa Jacka. Natalia niemal podskoczyła w miejscu. Brodaty mężczyzna przeprosił i wstał, po czym wyszedł do holu, gdzie wisiał aparat. Słyszeliśmy jak podnosi słuchawkę i zaczyna rozmawiać.
    Popatrzyłem na Natalię i napotkałem jej spojrzenie.
    - Zaciekawiona? - spytałem.
    - Raczej zaintrygowana - odparła. - Wszystko o czym mówił Jacek jest niezwykłe i niewątpliwie ciekawe, lecz wciąż uważam, że to tylko wymysły ludzi, którzy chorobliwie potrzebują odrobiny tajemniczości.
    Pokręciłem ze zrezygnowaniem głową.
    - Czego potrzeba, abyś uwierzyła w tą tajemniczość? Jacek ma bardzo naukowe podejście do tych spraw, więc powinniście się rozumieć, mam rację?
    Uśmiechnęła się.
    - Czego? Po prostu racjonalnych podstaw. A tego tutaj nie widzę. Jak na razie przynajmniej. To wszystko, o czym do tej pory mówił Jacek oraz co znaleźliśmy w tej książce, jest czystą, niepotwierdzoną teorią. A fakt, że Jacek mówi o tym z zapałem godnym naukowca, to muszę przyznać, nie zmienia absolutnie niczego...
    Natalia początkowo tego nie zauważyła, ale gdy mówiła do pokoju wbiegł czarny terrier z krótkim ogonkiem i dotknął jej stopy. Dziewczyna czując dotyk mokrego, zimnego noska drgnęła, ale gdy tylko zobaczyła jak pies opiera swe przednie łapy na jej kolanie i przymilającym się wzrokiem wpatruje się w nią, uśmiechnęła się i pogłaskała go po łebku.
    Przez chwilę mój wzrok krążył od psa do dziewczyny i z powrotem.
    - To jest właśnie ten pies - powiedziałem powoli. - Twój racjonalny dowód.
    Natalia popatrzyła na mnie.
    - Jaki pies?
    - Ten, o którym ci opowiadałem. Wczoraj, w "Perle".
    Ręka dziewczyny znieruchomiała.
    - Ten, którego wskrzesił Jacek?
    - Ten sam.
    Natalia powolnym ruchem odsunęła dłoń, po czym cofnęła się lekko w fotelu. Jednocześnie uważnie zaczęła mu się przyglądać.
    - Nie musisz się go bać - powiedział Jacek, który właśnie wszedł do pokoju. - Co prawda był przez jakiś czas martwy, ale jest spokojny i potulny jak baranek.
    Natalia była wyraźnie zbita z tropu. Popatrzyła tylko na mnie z niepewnością i wahaniem malującym się na twarzy. W tym czasie terrier wskoczył na jej uda i wyciągnął się na nich, kładąc głowę między przednie łapy. Najwidoczniej oszałamiające wrażenie robiła nie tylko na mężczyznach. Natalia nieśmiało położyła dłoń na grzbiecie psa, a gdy zaczęła głaskać ciepłą, niewątpliwe należącą do żywego zwierzęcia sierść, terrier zamerdał na kilka chwil ogonem i powoli zamknął oczy.
    - Więc? - odezwał się Jacek. - O co jeszcze chcielibyście mnie zapytać?
    Resztę popołudnia spędziliśmy rozmawiając z Jackiem na tematy magii i okultyzmu, jednak w miarę upływającego czasu nasza rozmowa sprowadziła się do tematu ściśle związanego z celem naszego przybycia tutaj.
    - Czy naprawdę jest możliwe, aby zmarły mógł powrócić do życia? - zapytała Natalia. Wiedziałem, że od przyjścia tutaj to pytanie bez przerwy ją nękało.
    Jacek spojrzał na nią i uśmiechnął się.
    - Wiem, że jesteś cenionym lekarzem, Natalio i wiem także, że trudno ci w to uwierzyć. Rozumiem cię doskonale. Ale...tak, to prawda. Każdą obumarłą komórkę ciała można ponownie napełnić życiem i sprawić, że zacznie spełniać swe funkcje w taki sam sposób, jak przed zgonem. Weźmy chociażby tego psa. Samochód złamał mu kręgosłup w kilku miejscach. A teraz drzemie na twoich udach, całkowicie normalny i podobny do innych psów.
    Jacek zamilkł na moment, wpatrując się w terriera.
    - Podczas naszego ostatniego spotkania - zacząłem - nie wyjaśniłeś mi dlaczego tak się dzieje i w jaki sposób. Rozumiesz, co mam na myśli?
    Odwrócił wzrok i popatrzył na mnie.
    - Tak, rozumiem. I usiądźcie wygodnie, bo jest o czym opowiadać - opadł na oparcie fotela i zaczął swoją mistyczną opowieść.
    - Ciało materialne tuż po śmierci zostaje opuszczone przez ducha, duszę i coś, co nazywamy istotą astralną. W takim stanie egzystencję człowieka określa się jako elementer, co oznacza "bezcielesny". Jego fizyczna, dotychczasowa postać zaczyna się rozkładać, co jest naturalnym symptomem śmierci. Jednak można powiedzieć, że ciało nadal żyje - świadczy o tym pośmiertny rozrost włosów i paznokci. W okultyzmie tłumaczy się to działaniem tkwiącej nadal w komórkach krwi siły życiowej. Ona także po pewnym czasie opuszcza zwłoki, tworząc jednocześnie wokół siebie blask, który dostrzegalny jest w ciemnościach, niejednokrotnie także nad mogiłami. Lśnienie takie nazywa się fosforescencją, ale to zupełnie inny temat...
    Swobodnie poruszająca się istota astralna trafia w tak zwany wicher astralny. Żerują tam okrutne i przerażające istoty, uformowane z ludzkich pragnień i pożądań, często nie posiadające nawet kształtu, będące tylko esencją zła jakie żyje w człowieku. Nazywa się je larwami. To one najbardziej atakują duszę, która w efekcie przerzuca się do światów astralnych.
    Jacek przerwał, by zaczerpnąć oddech. Upił łyk herbaty, po czym podjął na nowo:
    - Przez długi czas, który zależy od całego mnóstwa różnych czynników, pomiędzy trupem, a duszą istnieje silny związek, taki sam, jakim podczas życia związane są ciało i istota astralna. Dopóki związek ten jest nieprzerwany to zmarły może na nowo cieszyć się naszym światem. Krótko mówiąc może ożyć.
    Przez jakiś czas w pokoju panowała cisza. Słyszeliśmy tylko tykanie zegara w przedpokoju i szum fal. Jedno moje spojrzenie na twarz Natalii uświadomiło mi, że dziewczyna nie uwierzyła w nic z tego, o czym opowiadał Jacek.
    - Z tego co mówisz - odezwałem się - można wywnioskować, że nie każdego zmarłego uda się wskrzesić.
    - Dokładnie - zgodził się Jacek. - Jeżeli dusza nadal tkwi w astralu, to istnieje spora szansa na powodzenie. Lecz jeśli jest już w innych wymiarach rzeczywistości lub w kolejnym wcieleniu, to możliwość sukcesu jest mniejsza od zera - to po prostu niemożliwe.
    - W jaki sposób w takim razie odnaleźć właściwe zwłoki?
    Jacek zastanowił się przez chwilę, po czym odpowiedział:
    - Im czystszą i bardziej duchową jest dusza, tym łatwiej zrywa ona związek z porzuconym ciałem. Z powrotem na ziemię ciągnie duszę, która za życia była pozioma i zmysłowa. Mówiąc prościej do naszego zadania potrzebny nam będzie ktoś, kto żyjąc był zatwardziałym grzesznikiem.
    - No dobrze, ale skąd będziemy wiedzieli, że dany nieboszczyk jest tym, jakiego szukamy? Nie zamierzasz chyba badać historii każdego sztywniaka z tego miasta?
    Jacek ponownie się uśmiechnął, wyraźnie dając do zrozumienia, że kryje coś w zanadrzu.
    - Masz rację. Takie rozwiązanie sprawy nie byłoby zbyt efektywne.
    - Więc co masz zamiar zrobić?
    Mężczyzna pogładził swój gęsty zarost na twarzy.
    - Długo szukałem jakiegoś sposobu. Ale teraz wydaje mi się, że go znalazłem.
    Po tych słowach wstał i podszedł do szafy z książkami. Długo przeszukiwał grzbiety, aż w końcu znalazł ten właściwy.
    - Jest. "Symbole i ich zastosowanie w okultyzmie". To wspaniałe dzieło o emblematach magii. Jedna z moich najcenniejszych ksiąg, to wydanie pochodzi z roku 1768.
    Położył ją na stole, jednak jeszcze nie otworzył. Stanąłem obok niego i czekałem. Natalia także wstała, zmuszając tym samym psa do zeskoczenia na podłogę. Terrier popatrzył na nią oskarżycielsko, po czym rozłożył się na dywanie tuż przy fotelu. Dziewczyna nachyliła się nad prawym ramieniem Jacka i również spojrzała na książkę.
    - Pozostaje jeszcze jedna sprawa - odezwał się mój przyjaciel.
    Spojrzałem na niego.
    - Masz na myśli to, skąd weźmiemy trupa, czy tak? - spytałem.
    Pokiwał głową.
    - Więc? - pytałem dalej. - Masz już jakiś plan?
    Jacek popatrzył na nas długo i uważnie.
    - Tak. Taką mam przynajmniej nadzieję. Jest to niezwykle ryzykowne i, jak sądzę, wywoła u was, a w szczególności u Natalii, ostry sprzeciw. Jednak jak na razie nie potrafię wymyślić czegoś innego i proszę was, abyście to zaakceptowali.
    Opuścił głowę i wlepiając wzrok w blat stołu odezwał się cichym, ledwo dosłyszalnym głosem:
    - Niedaleko waszego miasta znajduje się stary cmentarz. Sprawdziłem go dokładnie. Jest dość obszerny, no i oczywiście jest tam to, czego potrzebujemy.
    Natalia wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi oczami, niezdolna wypowiedzieć chociażby jedno słowo. Ja także byłem zszokowany, lecz powoli docierało do mnie, że Jacek ma rację.
    - Jacek! Ty... - wyjąkała dziewczyna. - O Boże! Ty naprawdę jesteś szaleńcem! Zupełnie oszalałeś! Przecież to...to...! Kompletnie zwariowałeś!
    - Natalia, uspokój się - głos Jacka był spokojny. - Zrozum, że nie ma innego sposobu. Wiem, że jest to absurdalne i odrażające, ale to nasza jedyna szansa.
    - Nie! - krzyknęła. - W żadnym wypadku nie zamierzam patrzeć spokojnie jak będziecie dokonywać jakiejś chorej ekshumacji, a potem przywleczecie zwłoki jakiegoś człowieka tutaj, do domu. Przecież to niezgodne z prawem!
    - To także wziąłem pod uwagę. Masz całkowitą rację. Nie zrobimy tego tak, jak sądzisz. Najodpowiedniejszym wyjściem jest to, że wskrzesimy umarłego tam, na miejscu.
    - Chyba nie chcesz powiedzieć...?
    - Tak, to właśnie chcę powiedzieć. Zrobimy to na cmentarzu.
    Zapadła przygniatająca cisza. Natalia opadła bezwiednie na fotel, uporczywie wpatrując się w Jacka i wybuchła:
    - Jacek...ty...ty jesteś niezrównoważony umysłowo! Jesteś obłąkany! To, co chcesz zrobić jest tego najlepszym przykładem. Nie myślcie sobie, że zamierzam brać udział w czymś takim. Wycofuję się.
    - Ja także uważam, że to lekka przesada - odezwałem się. - Musisz znaleźć inny sposób, bo inaczej ja również zrezygnuję.
    Jacek pokręcił głową.
    - To niemożliwe. Nie ma innego sposobu. Chyba, że zamierzasz włamać się do kostnicy. To nasze jedyne wyjście. Proszę was, zrozumcie to. Musimy to zrobić właśnie tak.
    - Możemy tego nie robić? To wszystko nawet nie ma sensu.
    - Natalio...
    - Dlaczego chcesz to zrobić? Powiedz mi w jakim celu, Jacek?
    Mężczyzna westchnął ciężko.
    - Wydaje mi się, że to już wyjaśniłem.
    - Wybacz, nie zrozumiałam. Spróbuj raz jeszcze.
    Jacek popatrzył na nią uważnie, po czym odpowiedział:
    - Jestem okultystą. Interesuje mnie magia i wszystko, co się z nią wiąże. Wielokrotnie czytałem i spotykałem się z opisami zjawisk. Których nie da się wyjaśnić w racjonalny sposób. Zawsze mnie to pociągało. A teraz w końcu mam szansę przekonania się na własne oczy, że coś takiego jest możliwe i nie mogę jej zaprzepaścić.
    - Przecież ożywiłeś już psa. Czy to ci nie wystarczy?
    - Pies i człowiek to dwie różne rzeczy. Chcę przejść do historii magii, a do tego potrzeba jakiegoś naprawdę wielkiego czynu. Wskrzeszenie człowieka jest właśnie czymś takim. Jedynie nieliczni posiadają odpowiednie umiejętności, by tego dokonać. Tylko wyobraź sobie: będziemy wspominani w najsławniejszych dziełach o okultyzmie, jeśli to się powiedzie. Stanę się niepodważalnym autorytetem, jako prowadzący całą operację. Czyż to nie jest wspaniałe?
    - Wprost urzekające - odparła Natalia, z nie ukrywanym sarkazmem. - Ale dlaczego wciągasz w to nas? My nie mamy aż tak wybujałych aspiracji.
    - Proszę was o to, jak przyjaciół. Chcę tylko, abyście mi pomogli, ponieważ sam nie odniosę sukcesu.
    - Dlaczego?
    Jacek oparł dłonie o blat stołu.
    - Najistotniejszą rolę w sztuce magii pełni kilka czynników związanych z ludzkim umysłem. Jest to między innymi siła woli, która stanowi siłę płynącą z umysłu człowieka. Żeby coś odniosło zamierzony skutek, trzeba w to naprawdę wierzyć, a to z kolei wiąże się z wyobraźnią. Wracając do woli człowieka - najlepszym sposobem na jej realne ukształtowanie do zamierzonego celu są zaklęcia, które niejako ją wyrażają. Tak więc podczas ożywiania obydwoje musicie wypowiadać je za mną. Do zwiększenia siły woli służą wszelkie talizmany, pantakle i tym podobne przedmioty, dlatego też każde z was dostanie ode mnie po dwa symbole. Pamiętajcie też, aby powtarzać moje słowa głośno i wyraziście. Dźwięk pobudza astral i żyjące w nim dusze niezwykle intensywnie.
    Jacek przerwał na chwilę i popatrzył na nas.
    - Jest nas troje i sądzę, że to wystarczy. Proszę was zatem, abyście wierzyli w powodzenie, gdyż połączona siła umysłu trojga ludzi, także ich wyobraźnia, pozwoli nam osiągnąć nasz cel. Bez was to wszystko nie będzie miało większego sensu, gdyż jako pojedyncza jednostka nie jestem w stanie wskrzesić człowieka moją siłą woli. Rozumiecie, o czym mówię?
    - Tak. Wydaje mi się, że tak - odparła niepewnie Natia. - Jednak w dalszym ciągu perspektywa nocnej wizyty na cmentarzu nie wydaje nam się zachęcająca.
    - Tobie - odezwałem się nagle.
    - Słucham? - Natalia zrobiła zdziwioną minę.
    - Jacek ma rację. Cmentarz jest jedynym sposobem i ja zamierzam mu pomóc.
    - Masz zamiar...
    - Tak, droga Natalio, mam dokładnie taki zamiar.
    Dziewczyna zamilkła, wpatrując się raz we mnie, raz w Jacka.
    - Teraz twoja kolej - odezwał się mężczyzna. - Decyduj sama za siebie. Możesz być z nami, lub też nie.
    Natalia spuściła głowę i wbiła wzrok w swoje buty. Zapadła głęboka cisza, w ciągu której czekaliśmy na jej decyzję. Gorączkowo pocierała dłońmi i doskonale wiedziałem, że trwa wewnątrz niej wojna pomiędzy jej uczuciami a moralnością i w tamtej chwili nie miałem absolutnego pojęcia, która ze stron przejmie górę nad drugą. Po jakimś czasie podniosła głowę i wstała.
    - Dobrze. W porządku. Zrobię to, ale tylko ze względu na...was. Ale nigdy, powtarzam nigdy więcej nie proście mnie o taką pomoc. Niech to będzie pierwszy i ostatni raz.
    Jacek uśmiechnął się i położył rękę na jej ramieniu.
    - Dziękuję ci. Od tej chwili jestem twoim dłużnikiem. I masz moje słowo, że to się nie powtórzy.
    Natalia pokiwała głową i ponownie spojrzała na książkę.
    - Wydawało mi się, że chciałeś nam coś z niej pokazać - powiedziałem.
    Jacek przytaknął i otworzył książkę, którą można by było zaliczyć do antyków minionych epok.
    - Tak. Więc wracając do kwestii odpowiedniego nieboszczyka, jak już powiedziałem talizmany i pantakle posiadają niezwykłą moc. Przeciętnymi talizmanami są medaliony, pierścienie i tym podobne przedmioty, z wyrysowanymi na nich znakami i runami, które skupiają w sobie siłę. Są one kluczami do bram astralnych. Pośród wszystkich symboli płaskich znajduje się jednak jeden szczególny i to właśnie on będzie nam niezmiernie pomocny.
    Przerzucił kilka kartek i zatrzymał się.
    - Otóż i on - rzekł, wskazując duży rysunek, umieszczony na prawej stronie księgi. Razem z Natalią nachyliliśmy się nad otwartym woluminem i przyjrzeliśmy mu się uważniej, z nieustannie rosnącym zainteresowaniem.
    Muszę przyznać, iż wygląd symbolu całkowicie mnie zaskoczył, pomimo że nie widywałem żadnych zbyt często; przypominał raczej nietypowy zegar niż magiczny, kabalistyczny talizman. W kształcie podwójnego okręgu, tworzącego tym samym pierścień, z czymś, co wyglądało jak pojedyncza wskazówka w swoim wnętrzu. Była to jednak najbardziej koszmarna wskazówka, jaką w życiu widziałem i z całą pewnością już nigdy więcej nie ujrzę podobnej. Utworzona z setek połączonych ze sobą ludzkich czaszek i kości, o nieregularnych kształtach i zaokrągleniem w środku symbolu zwężała się w miarę długości, by w końcu zakończyć się ostrym szpicem. Dookoła niej, na powierzchni pierścienia, wyrysowane było kilkadziesiąt mistycznych, zawiłych znaków, których znaczenia mogłem się jedynie domyślać.
    Wpatrywałem się w symbol z mieszanymi uczuciami. W swojej odmienności talizman wzbudzał zarówno niepokój, jak i fascynację, połączoną z chęcią głębszego poznania jego tajemnic i przeznaczeń.
    - W jaki sposób posługuje się nim? - zapytałem, nie odrywając oczu od księgi.
    - Wygląda to nieco inaczej, niż w przypadku zwykłych emblematów - wyjaśnił Jacek. - Nie stosuje się go do przywoływania duchów, czy istot z innych sfer egzystencji. Nie jest on także używany jako ochronna tarcza przed złymi mocami. Dzięki niemu możemy przeważnie otrzymać pomoc od tych, których pomocy oczekujemy. Podczas seansów talizman ten jest raczej czymś, o co spirytyści i mieszkańcy astralu opierają się we wzajemnej współpracy, oczywiście mam tu na myśli kontakt umysłowy. Ja osobiście traktuję go jako filar podtrzymujący całość. W naszej, nazwijmy to, misji jest on bezwzględnie potrzebny.
    Jacek z trzaskiem zamknął książkę.
    - Z resztą za chwilę przekonacie się sami, w jaki sposób z niego skorzystamy.
    Wstawił dzieło na poprzednie miejsce, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku olbrzymiego, rzeźbionego kredensu.
    - Jacek, czy aby dobrze cię zrozumiałem? Chcesz powiedzieć, że masz ten symbol tutaj? W swoim domu?
    Uśmiechnął się tajemniczo.
    - Tak, Marek. Dokładnie to chcę powiedzieć.
    Chwycił dużą, mosiężną klamkę i pociągnął. Drzwiczki otworzyły się z cichym skrzypnięciem zawiasów i Jacek wsunął rękę do środka. Po chwili zamknął kredens i odwrócił się w naszą stronę. W prawej ręce trzymał duży, okrągły przedmiot, zawinięty szczelnie w biały materiał.
    - Wykonałem go całkowicie sam - odezwał się, idąc w kierunku stołu - i mam nadzieję, że mój trud nie poszedł na marne. Nawet nie podejrzewacie ile się przy nim namęczyłem.
    - I wyryłeś w nim wszystkie te zawiłe znaki?
    Jacek pokiwał głową, kładąc go na drewnianym blacie.
    - Pracowałem prawie bez przerwy, w dzień i w nocy, przez całe dwa miesiące, lecz teraz jestem z tego dumny.
    Po tych słowach rozwinął go z chusty i podniósł do góry tak, abyśmy mogli dokładnie mu się przyjrzeć. Zafascynowani wpatrywaliśmy się w talizman, kompletnie i absolutnie zaskoczeni, gdyż nie spodziewaliśmy się ujrzeć tego, co w tamtej chwili mieliśmy przed sobą. Kątem oka dostrzegłem, iż Natalia z wrażenia rozchyliła usta, a jej twarz wyrażała całkowite niedowierzanie. Ja, jak podejrzewam, musiałem wyglądać podobnie.
    Medalion wykonany był z nieznanego mi tworzywa, o kolorze brudnego piasku. Stanowił niebywale wierną kopię symbolu z książki, z niemożliwą wręcz precyzją oddane były wszystkie znaki umieszczone wokół okręgu. Jednak nie to było takie niezwykłe. Znacznie bardziej od normalności odbiegało wnętrze talizmanu, a właściwie jego brak. Upiorna wskazówka w jego środku całkowicie swobodnie utrzymywała się w powietrzu, zupełnie jakby prawa grawitacji nie działały na nią w najmniejszym stopniu. Pomimo wszelkich ruchów pierścienia, wskazówka nie zmieniała swego położenia względem niego.
    Jacek trzymał talizman w uniesionych dłoniach, z prawie boskim namaszczeniem.
    - Zdumiewające, prawda? - rzekł, wpatrując się w symbol.
    - Ale Jacek, w jaki sposób to może utrzymywać się w powietrzu bez niczyjej pomocy?!
    Ostrożnie położył medalion na stole. Nie umknęło mojej uwadze to, że wskazówka nie drgnęła ani na milimetr.
    - To po prostu magia - odparł mężczyzna. - Nic więcej.
    Natalia, która od dłuższego czasu nie odzywała się, teraz niespodziewanie włączyła się do rozmowy.
    - Ale to przecież zupełnie niemożliwe! Widzę to na własne oczy, lecz nie mogę w to uwierzyć.
    Jacek uśmiechnął się do niej.
    - Z punktu widzenia nauki, tej ogólnie przyjętej, takie zjawisko nie ma prawa istnieć, to prawda. Jednak w okultyzmie jest to całkowicie naturalne i nie wzbudza żadnego zaciętego oporu ani kontrowersji.
    Na chwilę zamilkł, w ciągu której obserwowaliśmy najbardziej nietypowy talizman, z którym mieliśmy do czynienia. Nawet nie próbowałem zastanawiać się nad racjonalnym wytłumaczeniem tego, co miało miejsce przed naszymi oczyma; wiedziałem doskonale, że po tym wszystkim, co mówił nam Jacek odpowiedź mogła leżeć tylko w sferze magii i okultyzmu. Powoli zaczynałem myśleć w kategoriach bardzo zbliżonych do sposobu rozumowania Jacka. Coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że moje zainteresowanie magią wskutek dzisiejszego spotkania wzrasta niczym słupek rtęci w termometrze pod wpływem temperatury.
    - W jaki sposób ma on nam pomóc w odszukaniu właściwych zwłok? - zapytałem.
    - O tym już przekonacie się sami - odparł, z enigmatycznym uśmieszkiem. - Na własne oczy. Przekonacie się jaką mocą dysponują magiczne symbole. Za chwilę, moi drodzy, będziecie świadkami czegoś, co całkowicie odbiega od granic wyznaczonych przez powszechną naukę.
    Po tych słowach Jacek wolno przemierzył salon i wyszedł z pokoju. Natalia spojrzała na mnie pytająco.
    - Co on chciał przez to powiedzieć? - zapytała, a w jej głosie wyczułem nutę niepewności.
    - Nie wiem - odrzekłem. - Naprawdę. Lecz z pewnością wkrótce się tego dowiemy.
    W czasie oczekiwania na powrót Jacka nie rozmawialiśmy dłużej; siedzieliśmy w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach. Nie mogłem nie zauważyć ukradkowych spojrzeń Natalii w kierunku leżącego na stole talizmanu. Było to z resztą w pełni uzasadnione. Wszystko, co do tej pory usłyszeliśmy i zobaczyliśmy wstrząsnęło nami obojgiem; nierzeczywiste i absurdalne, jednak z innej strony jednocześnie pociągało swą mistycznością. Doznawałem dziwnego wrażenia, iż Natalia, dotychczas nastawiona sceptycznie do całej sprawy, zaczynała nabierać przekonania wskutek słów Jacka, co mnie cieszyło, lecz równocześnie niepokoiło. W całej tej pozagrobowej historii potrzebowaliśmy kogoś, kto potrafił myśleć racjonalnie, niezależnie od dziejących się wokół zjawisk. Do tej pory miałem nadzieję, że taką osobą będzie właśnie Natalia.
    Opadłem na oparcie fotela i zerknąłem na zegarek. Dochodziła właśnie czwarta po południu i jasne promienie słońca wpadały do pokoju rysując na gładkim dywanie abstrakcyjne kształty. Odetchnąłem ciężko i niespokojnie rozejrzałem się po wnętrzu salonu. Mój wzrok nieodparcie ściągnęły odsłonięte uda Natalii i nie mogłem powstrzymać dyskretnych zerknięć w tamtą stronę. Dziewczyna siedziała właśnie w takiej pozie, w której jej długie nogi prezentowały się najlepiej. Nie miałem absolutnie żadnego pojęcia czy wiedziała, że spoglądam na nią, a w szczególności na nią od pasa w dół, lecz jeśli w istocie tak było, to nie dała tego po sobie poznać. Przyszło mi na myśl pewne zdanie, które wypowiedziała, gdy kiedyś leżeliśmy razem na pościeli w jej domu: "Lubię, jak obserwujesz mnie, gdy jestem naga". Te kilka słów wbiło się głęboko w pamięć i jak sądzę, zostanie tam już na zawsze.
    Ciszę przerwały kroki Jacka, idącego korytarzem w naszą stronę. Kiedy wszedł do salonu w jego ręku ujrzeliśmy duży, prostokątny kawałek dębowego drewna, gładko wypolerowanego i lśniącego. Mężczyzna położył go płasko na stole.
    Na powierzchni tej tablicy był sztywno rozpięty biały arkusz papieru, przymocowany do drewna w każdym z jego rogów. Na nim wyrysowano całe mnóstwo niezliczonych kresek i plam, których znaczenia początkowo nie mogłem zrozumieć. Nachyliłem się nad stołem i uważnie przyjrzałem się im, studiując każdy, nawet najmniejszy szczegół. Natalia także podniosła się z fotela i wpatrzyła się w wykonany szarym ołówkiem rysunek. W miarę upływającego czasu zacząłem stopniowo pojmować, co w rzeczywistości przedstawia. To samo dostrzegłem u Natalii - na jej twarz stopniowo wpływało zrozumienie i wyraźnie mogłem dostrzec, iż jest w równym stopniu zaskoczona i zszokowana.
    Wzory na karcie układały się w koła, prostokąty i inne kształty, których rozmieszczenie pozwoliło mi na zauważenie schematu, jaki tworzyły. To, co z początku było absolutnie niezrozumiałe, teraz odsłoniło przed nami swoje przeznaczenie i tak bardzo utwierdziłem się w przekonaniu, iż jest to właśnie tym, o czym myślałem, że inna ewentualność wydała mi się po prostu niemożliwa.
    Odwróciłem się w stronę stojącego bez słowa Jacka.
    - Wykonałeś schematyczny rysunek cmentarza - stwierdziłem.
    Pokiwał głową.
    - Zgadza się. Ale nie pytaj mnie, na jakiej podstawie.
    - Jak podejrzewam, jest to ten sam cmentarz, o którym mówiłeś nam wcześniej - domyśliła się Natalia.
    - W rzeczy samej. Masz rację.
    Odwrócił się i przysunął bliżej do stołu nasze fotele. Zanim jednak usiadł, z kieszeni spodni wyciągnął owinięty w białą tkaninę kolejny symbol i rozwijając go, położył na arkuszu papieru.
    Była to sześcioramienna gwiazda, przedstawiająca dwa nałożone na siebie trójkąty, o przeciwnie skierowanych wierzchołkach. Talizman wykonany z jasnego, połyskującego metalu nie wydawał się być specjalnie niezwykły - leżał na papierze nie przejawiając żadnych oznak nadprzyrodzonych interwencji.
    Gdzieś, kiedyś, w jakiejś książce napotkałem już ten kształt, teraz jednak nie mogłem przypomnieć sobie gdzie i kiedy to było.
    - To gwiazda Salomona - rzekłem.
    - Zgadza się. Nazywana jest także Gwiazdą Dawida. Jeden z najpotężniejszych pantakli, jakie kiedykolwiek istniały. Wyraża porządek świata i podobieństwo między wyższym i niższym światem. Jest to gwiazda mądrości.
    Cmoknąłem przez zaciśnięte zęby.
    - Kolejna zawiła teoria - skrzywiłem się.
    Mężczyzna uśmiechnął się.
    - W życiu, jak i poza nim, niewiele jest prostych rzeczy.
    Przerwał na moment.
    - Dobrze, może na razie wystarczy tych naukowych wywodów. Musimy zabrać się do pracy - dodał po chwili.
    - Co masz zamiar zrobić? - zapytała Natalia, siadając w fotelu.
    - To, co już powiedziałem. Odnaleźć właściwy grób. I zrobię to przy pomocy tych talizmanów. Wasze zadanie jest stosunkowo proste. Musicie tylko wierzyć w powodzenie naszego eksperymentu, jeśli można tak to nazwać, i wpatrywać się w gwiazdę Salomona. Ważne jest także, abyście nie dopuszczali do siebie innych myśli, poza wiarą i chęcią odnalezienia tego, czego szukamy. Nie możecie także dać ponieść się emocjom, pomimo zjawisk, które będą miały tu miejsce.
    Zamilkł i podniósł w górę okrągły symbol ze wskazówką we wnętrzu.
    - Robiłeś to już kiedyś? - zapytałem.
    Jacek tymczasem usiadł i umieścił talizman na środku arkusza, trzymając go jednak pionowo, kilka centymetrów nad białą powierzchnią.
    - Nie - odparł. - To, co robimy teraz, to coś nowego. Ale bez obaw - mam w tym spore doświadczenie.
    - Nie wątpię.
    Ostrożnie i stopniowo Jacek rozwarł palce i powoli odsunął obie dłonie od talizmanu, kładąc je płasko, wewnętrzną stroną ku górze po obu stronach dębowej tablicy.
    Naszym oczom ukazał się widok po stokroć dziwniejszy i bardziej nienaturalny niż wszystko, co spotkało nas od chwili przekroczenia progu tego domu. Budził w równym stopniu uczucie lęku, jak i także rozbudzał płomień ciekawości. Patrzyliśmy na niego z niedowierzaniem, lecz pamiętaliśmy o słowach Jacka i o tym, co mówił o hamowaniu emocji.
    Symbol nie upadł na stolik. Nawet nie drgnął. Po prostu unosił się nad arkuszem, tkwiąc nieruchomo dokładnie w tym samym położeniu, w jakim ustawił go Jacek.
    Nie były to cyrkowe sztuczki z podnoszeniem przedmiotów siłą woli. Nie istniały żadne ledwo dostrzegalne sznury podtrzymujące symbol w powietrzu. To, co oglądaliśmy było prawdziwą magią, zjawiskiem, którego nie dawało się wytłumaczyć. W gruncie rzeczy było potwierdzeniem i gwarancją prawdziwości słów Jacka.
    Wlepiłem wzrok w gwiazdę Salomona tak, jak o to prosił Jacek i obserwowałem dalszy rozwój wypadków. W głowie brzęczała mi tylko jedna myśl - powodzenie, i za wszelką cenę starałem się na niej skupić. Nie musiałem spoglądać na Jacka - bez tego wiedziałem, że ma zamknięte oczy i pogrążony jest w głębokim skupieniu.
    Minęło kilka długich chwil, w ciągu których siedzieliśmy w ciszy i milczeniu, oboje z Natalią wpatrzeni w trójkątną gwiazdę, nieruchomo spoczywającą na arkuszu. Obserwując ją tak przez dłuższy czas nagle wydało mi się, iż symbol drgnął. Był to zaledwie niewielki ruch, ledwo dostrzegalny; gdybym w tamtym momencie zwyczajnie mrugnął, to prawdopodobnie niczego bym nie zauważył.
    Mogło to być złudzenie, gra świateł, może w rzeczywistości talizman nie zmienił swojego położenia. Jednakże po odstępie nie większym niż pięć, sześć sekund poruszył się ponownie, tym razem o kilka centymetrów, po czym znieruchomiał i teraz nie mogło być żadnych wątpliwości.
    Pomimo iż targały mną emocje, wciąż uparcie podążałem wzrokiem za gwiazdą, która teraz nieprzerwanie przesuwała się od jednego końca tablicy do drugiego. Jednocześnie diabelska wskazówka powolnym ruchem zatoczyła pełny okrąg we wnętrzu zawieszonego w powietrzu symbolu i nie przestając się obracać niespiesznie krążyła wokół pierścienia.
    W ciszy panującej w pokoju słychać było tylko szelest przesuwającego się po papierze pantaklu i lekki, prawie nieuchwytny świst przecinanego wskazówką powietrza. Jacek w dalszym ciągu miał zamknięte oczy, jednak teraz oddychał jakby z trudem przez otwarte usta. Jego czoło pokryło się kropelkami potu, lecz twarz nie zdradzała żadnych uczuć.
    Sześciokąt zakreślał tajemnicze kręgi, odbijał się pod dziwnymi kątami, zupełnie bez jakiegokolwiek określonego schematu. Wędrując wzdłuż i w poprzek, na ukos i dookoła wielokrotnie powracał do poprzednich miejsc na karcie. Im dłużej poruszał się po arkuszu, tym jego ruchy stawały się szybsze i jakby bardziej zdeterminowane. To samo dało się zauważyć u wskazówki - zakreślała kręgi z wciąż narastającą prędkością, aż w końcu stała się ledwie dostrzegalna.
    Gwiazda szaleńczo posuwała się po karcie, wirowanie wskazówki osiągnęło apogeum. Szelest papieru zlał się w jeden nieznośny dźwięk z odgłosem przecinanych molekuł powietrza, aż w końcu nie byłem pewien, czy zdołam powstrzymać się przed zakryciem uszu. Jednak w następnej chwili wszystko ucichło gwałtownie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Sześciokąt znieruchomiał w jednym miejscu i spoczął bez ruchu, powracając do stanu spoczynku, podczas gdy wskazówka także zatrzymała się nagle, wskazując idealnie ten sam punkt na arkuszu.
    Ponownie zapadła cisza. Nikt się nie poruszył, nikt nie odważył się odezwać.
    Jacek otworzył oczy i głęboko odetchnął. Zakrztusił się i zakasłał parę razy, po czym opadł na oparcie fotela, nabierając i łapczywie łykając powietrze. Otarł pot z czoła wierzchem dłoni i zerknął na tablicę. Jego oblicze rozjaśnił uśmiech i wyraźnie można było dostrzec, iż jest z siebie zadowolony.
    - Wygląda na to, że odnieśliśmy sukces - odezwał się.
    Spojrzałem na pobladłą Natalię, napotykając jej spojrzenie.
    - Czy to znaczy, że... - zacząłem, ponownie zerkając na Jacka.
    - To znaczy, że metafizyczna interwencja wskazała nam właściwe miejsce.
    Pochylił się nad arkuszem.
    - Tutaj - wskazał ręką miejsce, w którym zatrzymała się gwiazda.
    Z kieszeni bluzy wyciągnął długopis i zakreślił nim koło wokół talizmanu. Dopiero potem zabrał go z arkuszu i ponownie zawinął w biały materiał. To samo uczynił ze symbolem zawieszonym w powietrzu, który zdjął zupełnie swobodnie, jakby zdejmował książkę z półki. Oba przedmioty położył obok, na blacie stołu.
    - Tak więc, po raz kolejny dopiąłem swego - podsumował.
    - Z tego, co zdążyłem zauważyć kosztowało cię to niemało wysiłku.
    Jacek wstał, po czym podniósł symbole i ruszył w kierunku kredensu.
    - To nic takiego - mówił. - Po prostu mieszkańcy astralu korzystali z mojej siły, aby wywołać te spirytystyczne zjawisko, a właściwie zjawiska, których byliście świadkami.
    Schował przedmioty do środka i wrócił do stołu. Zanim jednak usiadł, popatrzył na nas z uwagą.
    - Jest jednak pewien problem, którego w żaden sposób nie można wyeliminować.
    - Wspaniale. A wydawało się, że nie będzie żadnych komplikacji.
    - Jak już powiedziałem, najlepszym ciałem na wskrzeszenie jest ciało grzesznika. To właśnie pociąga za sobą pewne skutki.
    - Jakie?
    Jacek usiadł i nabierając powietrza zaczął:
    - Mówiłem wam już, że astral napełniają larwy. Żerują one na dusze w astralnym wichrze, usiłując je wchłonąć. Dusze zepsutych i złych ludzi łatwo ulegają tym demonicznym larwom i starają się przedłużyć swój związek z ziemią. W efekcie poniesionych konsekwencji tracą one świadomość, tym samym przeistaczając się w nowe larwy.
    Zamilkł na moment.
    - Tak więc - podjął na nowo - jeżeli ciało nieboszczyka napełnimy duszą, która stała się już larwą, to taki wskrzeszony człowiek może stanowić dla nas i dla wielu innych śmiertelne zagrożenie, gdyż nim i jego czynami nie będzie kierowała pierwotna dusza, lecz właśnie zdegenerowana istota astralna.
    Ponownie zapanowała między nami cisza.
    - W jaki sposób możemy tego uniknąć? - przerwała ją Natalia.
    - Nie możemy - odpowiedział Jacek. - Z fizycznego świata niemożliwością jest rozpoznanie jaka dusza jest opanowana, a jaka nie. Jedyne, co możemy zrobić to mieć nadzieję na szczęście. Tylko od niego zależy, czy trafimy na duszę czy larwę.
    Jacek przerwał, aby słowa, które wypowiedział w pełni do nas dotarły. Rozumieliśmy ogrom problemu oraz całkowitą bezradność Jacka, jednak wskutek tego, co powiedział przed chwilą powstał nowy, wydawać by się mogło, problem. Odniosłem wrażenie, że Jacek nie zdaje sobie z niego sprawy.
    - Jacek - odezwała się Natalia, wypowiadając za nas obojga. - Gdy to się stanie...no wiesz, już po tym...co zamierzasz zrobić z ożywionymi zwłokami? Nie chcesz ich chyba trzymać tutaj w domu, jak tego terriera?
    Jacek popatrzył na nią uważnie i ze spokojem. Przez chwilę nie odzywał się.
    - Masz rację - przyznał w końcu. - Nie mogę przywieść ich tutaj, to byłoby niedorzeczne, więc po prostu kiedy stanie się to, co ma się stać... hmm...wtedy przywrócimy wszystko do stanu wyjściowego. To znaczy do takiego, jakim jest teraz.
    - Nie bardzo cię rozumiem - pokręciła głową dziewczyna.
    - Ja również - dodałem.
    - Mam na myśli unicestwienie ożywionych zwłok, powrót ducha z ciała do astralu. Można to nazwać drugą śmiercią. Po prostu wygonimy duszę z powrotem w zaświaty.
    - Masz już jakąś konkretną koncepcję? - chciałem wiedzieć.
    - Tak, ale z tym dam już sobie radę sam. Nie będę wam zatem tłumaczył wszystkich szczegółów tej operacji, bo to niepotrzebne. Powiem wam tylko, że zastosuję standardowe chwyty, takie jak symbole, zaklęcia i tym podobne.
    - Ty oczywiście wiesz, co i jak należy użyć?
    - Naturalnie. Nie musicie obawiać się, że pojadę tam nie przygotowany odpowiednio. Wolałbym uniknąć komplikacji.
    Jacek milczał przez dłuższą chwilę, pozwalając byśmy mogli poukładać sobie wszystkie jego opowieści w naszych umysłach. Potem przerwał panującą ciszę i zapytał:
    - Czy jest jeszcze coś, czego chcielibyście się dowiedzieć?
    - Kiedy zamierzasz tego dokonać? - zapytała bez namysłu Natalia. - To chyba jedno z podstawowych pytań, skoro mamy brać w tym udział.
    Jacek nie zwlekał długo z odpowiedzią, co było tylko kolejnym dowodem, że wcześniej wszystko skrupulatnie przygotował.
    - Najbardziej odpowiednia pora to dzisiejsza noc. Pomyślny, sprzyjający duchom i magii układ planet i niemal idealna pora wschodu Księżyca, a to również ma wielkie znaczenie. Tak więc, dzisiejszego wieczoru dokonamy czynu, który do końca ludzkości wspominany będzie na kartach ksiąg okultyzmu.
    - Jak sądzę - zacząłem - dokładny czas także ma istotny wpływ na powodzenie?
    - Zgadza się. W magii odgrywa on jedną z kluczowych ról, niezależnie od przeprowadzanych operacji. Myślę, że powinniśmy zacząć ceremoniał na kilka-naście minut przed trzecią tak, aby punktualnie kwadrans po trzeciej zostało wypowiedziane ostatnie z zaklęć. Jeśli przekroczymy tę granicę, to tym samym zmniejszymy szansę na odniesienie sukcesu.
    - Dlaczego akurat o tej porze? - spytała Natalia.
    Jacek przez chwilę formułował w myśli odpowiedź, po czym odezwał się:
    - Jest to jedyna pora w nocy, w której obie wskazówki zegara pokrywają się, ustawiając jednocześnie w linii prostopadłej do pionowej osi tarczy. Umożliwia to otwarcie się przejścia między światem duchów, a światem żywych, oczywiście przy umiejętnym manipulowaniu zaklęciami. Jest to pora, w której dusze ludzi zmarłych mogą na pewien czas przejść do naszego świata i wędrować po nim, dopóki nie zostaną zmuszone do powrotu. Natomiast każde inne pokrycie się obu wskazówek na tarczy zegara ma całkowicie odmienne właściwości. W naszym przypadku właśnie trzecia piętnaście jest tą porą, podczas której zmarły może zostać przywrócony do życia. A jeśli chodzi o kwestię Księżyca - no cóż, przejście może zostać otwarte tylko po jego wschodzie, a ożywienia można dokonać tylko jeśli czas pomiędzy jego wzejściem, a przeprowadzaną operacją magiczną jest pełną liczbą. Dziś Księżyc pojawi się na nieboskłonie dokładnie o dziesiątej czterdzieści pięć, więc do czasu otworzenia się bramy upłynie równo 5 godzin.
     - Jak długo przejście to pozostaje otwarte? - zapytałem, wypijając resztkę herbaty z mojej szklanki.
    - Najczęściej pozostaje tak długo, dopóki tarcza księżyca nie zniknie z nocnego nieba. Potem następuje zamknięcie, chyba że magia jakiegoś okultysty nie pozwala jej na to.
    Milczeliśmy przez dłuższą chwilę, pogrążeni w ciszy, którą po pewnym czasie przerwała Natia:
    - A te...duchy. Czy one mogą swobodnie wędrować przez bramę pomiędzy światami?
    - Tak, mogą. Jeśli przejście jest otworzone, a żaden spirytysta nie próbuje ich krępować, to nic nie stoi na przeszkodzie. Poza tym istoty astralne schodzą do naszego świata jeśli najzwyczajniej tego zechcą z własnej woli. W przeciwnym wypadku zostają w świecie duchów. Jednak te postacie, które wędrują po świecie żywych, muszą powrócić do astralu równo z zamknięciem przejścia.
    - A co się stanie z tymi, które nie zdążą przejść z powrotem?
    - One...zostają uwięzione w naszym świecie i tym samym zostaje przekreślona ich szansa szybkiego powrotu do swojej strefy egzystencji. To jest właśnie jednym z częstszych powodów nawiedzenia.
    - Cóż, nie mogłoby być lepiej - rzuciła z sarkazmem Natalia. - Chyba wszystko wskazuje na to, że dzisiejsza noc będzie pełna wrażeń.
    Przytaknąłem, lecz Jacek nic nie odpowiedział. Opadł na oparcie fotela i popatrzył na nas długo i uważnie, z lekkim uśmiechem przebijającym się przez gęste włosy, porastające jego twarz. Wydawał się być zadowolony z reakcji, jaką na nas wywarł.
    - Tak - zgodził się w końcu, w głębokiej zadumie. - Nie zapomnimy ich do końca naszych dni.
    
    * * *
    
    To zaskakujące, jak oczekiwanie może stać się długie, nużące i nieznośne. Sekundy stają się minutami, minuty godzinami. Czas wlecze się powoli, niczym ślimak w zielonej trawie i wydaje się, że mijają całe wieki, podczas gdy w rzeczywistości upłynęło zaledwie kilka minut.
    Siedzieliśmy w samochodzie Natalii zaparkowanym tuż obok betonowego, popękanego miejscami i wysokiego muru okalającego cmentarz i pogrążeni byliśmy w absolutnej ciszy, przerywanej tylko graniem cykad w poszyciu, bębnieniem palców dziewczyny o kierownicę i krótkotrwałym pokasływaniem rozpartego na tylnym siedzeniu Jacka. Wokół panowała ciemność; czarna otchłań nocy zawisła nad światem już parę godzin temu. Księżyc stał wysoko na mrocznym niebie, udekorowanym milionem błyszczących gwiazd i tylko od czasu do czasu przysłaniały go przesuwające się mozolnie chmury.
    Dochodziła druga dwadzieścia w nocy i jedynym źródłem oświetlenia w promieniu pięciu kilometrów była zapalona w samochodzie, dająca niewiele jasności, mała lampka umieszczona nad lusterkiem. Z mego miejsca obok Natalii mogłem dostrzec przez szybę auta jedynie fragment dużej, żelaznej bramy cmentarnej, nad którą umieszczony był wypisany smukłymi literami napis "Cmentarz Na Wzgórzu". Widziałem także niewielką część muru, biegnącego wokół terenu tej osobliwej nekropolii.
    Jacek poprosił nas abyśmy oczekiwali jego przybycia do naszego miasteczka około pierwszej piętnaście. Nie wiedziałem dokładnie dlaczego tak wcześnie; tłumaczył się, że nie chce w przypadku spóźnienia w pośpiechu popełnić jakichś błędów, co mogłoby bezpośrednio stanowić dla nas zagrożenie. Przybyliśmy na miejsce za dwadzieścia druga i od tamtej pory siedzieliśmy w samochodzie w nerwowym wyczekiwaniu. Trzecia piętnaście, pamiętajcie, powtarzał Jacek.
    Tak więc siedzieliśmy w milczeniu, napawani strachem przed tym, co miało się stać. Każde z nas inaczej podchodziło do tej sprawy, każde z nas inaczej ją odbierało. Widziałem jak dłonie dziewczyny błyszczą, pokryte kropelkami potu.
    - Jacek - odezwałem się, przerywając ciszę. - Jest wpół do trzeciej. Sam powiedziałeś, że nie chcesz się spieszyć i przez to popełnić błędów. Może zatem już zaczniemy. Sporo czasu pochłonie z pewnością samo odszukanie grobu. W tej ciemności niewiele widać.
    Jacek rozważał przez chwilę to, co powiedziałem.
    - Masz całkowitą rację - zgodził się w końcu. - Powinniśmy już zacząć. Poza tym jest jeszcze kilka spraw, które chciałbym wam wyjaśnić.
    Wyszliśmy na zewnątrz; powietrze było ciepłe i suche, północy powiewał lekki wiaterek. Trawa chrzęściła nam pod stopami, gdy szliśmy w kierunku bagażnika po schowany tam nasz cały ekwipunek.
    "Cmentarz na wzgórzu" była to właściwa nazwa dla tego miejsca; umieszczony na wysokim wzniesieniu górował dumnie nad doliną, na dnie której wybudowane było miasto. Stąd, gdzie staliśmy, mogliśmy obserwować migotliwe i błyskające w dole światła domów i latarni na ulicach oraz w oddali mroczną, spokojną powierzchnię morza, systematycznie rozcinaną szerokim strumieniem światła latarni morskiej na zachodzie.
    Z wnętrza bagażnika wydobyliśmy dużą, brezentową torbę, szczelnie zapiętą na zamek, której wszystkie tajemnice znał Jacek i ruszyliśmy w stronę wejścia na teren cmentarza. Natalia dosyć nerwowym ruchem co jakiś czas poprawiała jedwabną kolorową chustę, którą owinęła sobie szyję na ten upiorny wieczór. Ja także byłem podenerwowany, ale chyba skutecznie udawało mi się to ukrywać. Tylko Jacek nie był kłębkiem nerwów; zdawał się być raczej podekscytowany niż przestraszony i wydawało mi się, że całkowicie odbiera to jak eksperyment, którego powodzenie potwierdziłoby wszystkie znane mu teorie.
    Dotarliśmy do bramy; dopiero wówczas zorientowaliśmy się w jakim jest stanie. Nie odnawiana od lat, zapomniana i rozpadająca się, przeżarta była rdzą, pozostawiającą obszerne, ciemnobrunatne plamy. Czarna farba, którą pierwotnie była pokryta, odchodziła szerokimi płatami, spadającymi na zieloną trawę. Jedno ze skrzydeł opadało bardziej ku dołu i wydawało się, że wystarczy ją lekko trącić, by rozpadła się na kawałeczki.
    Jacek zatrzymał się przy niej, po czym sięgnął do wnętrza torby i wyciągnął stamtąd trzy halogenowe latarki oraz zwinięty w rulon plan cmentarza, ten sam, na którym wcześniej dokonał mistycznej selekcji mogił.
    - To się nam przyda - stwierdził, rozdając nam latarki. - Tam jest diabelnie ciemno i nietrudno o coś zawadzić.
    Przez chwilę obracałem latarkę w dłoni, przyglądając się jej. Była to najzwyklejsza latarka pod słońcem i nie dostrzegłem u niej żadnych mistycznych pierwiastków. Kiedy ją włączyłem, ciemność przeszył jasny, szeroki promień światła i padł na ścianę muru, tworząc na niej duży okrąg.
    - O czym chciałeś nam jeszcze opowiedzieć? - zapytała Natalia, rzucając co chwilę ukradkowe spojrzenia przez kraty bramy.
    - Dowiecie się wszystkiego po kolei.
    Rozwinął trzymany arkusz papieru i dostosował schemat do rzeczywistego położenia cmentarza.
    - Dobrze więc - zawyrokował. - Chodźmy.
    Pchnął jedno ze skrzydeł bramy, które skrzypiąc jak przystało na cmentarne wrota, otworzyło się na całą szerokość, udostępniając nam wstęp do środka. Weszliśmy na zaniedbany teren. Cmentarz był duży, olbrzymi do tego stopnia, że z miejsca, w którym staliśmy nie dostrzegaliśmy jego przeciwległego końca, nawet jeśli pomagaliśmy sobie przy tym światłem latarek.
    Wokół ciągnęły się setki mogił. Kamienne nagrobki, popękane marmurowe krzyże, posągi aniołów o smutnych twarzach i pustych oczach - wszystko skorodowane przez upływający czas, brak zainteresowania i zmienne warunki atmosferyczne. Wiatr szeleścił w wysokiej trawie pomiędzy nagrobkami, roślinność wyrastała również z szerokich pęknięć, biegnących przez niemal całe ich długości. Stojące na granicy rozpadu i zniszczenia pomniki śmierci rozciągały się przed nami niczym upiorne, kamienne pole. Tuż nad ziemią między nimi unosiła się blada smuga mgły, milcząca i spokojna. Stojąc tak i obserwując to miasto umarłych wszyscy, bez wyjątku, wzdrygnęliśmy się, czując dotkliwe ukłucie strachu. Strachu tak porażającego, że przez chwilę wahaliśmy się, lustrując wokół rozbieganym światłem latarek. Jednak po chwili przezwyciężyliśmy lęk i niepewnie postawiliśmy kilka kroków do przodu na spękanej ziemi, rozglądając się ostrożnie wokół.
    Przez środek cmentarza biegła szeroka, porośnięta trawą ścieżka. Stąpaliśmy po niej, powoli posuwając się na przód, z szybko bijącymi sercami i z lekka przyspieszonym oddechem. Jacek prowadził nas coraz głębiej i głębiej, kierując się swoim planem w stronę rzeczywistego odpowiednika zakreślonej niebieskim długopisem mogiły. Idąc tak wśród pomników i nagrobków, w miarę oddalania się od bramy czułem się coraz bardziej niepewnie, a strach narastał we mnie każdym następnym krokiem.
    Księżyc jaśniał okrągłą tarczą, wznosząc się wysoko na ciemnym niebie. To w jego świetle dostrzegłem stojący na skraju drogi olbrzymi, marmurowy posąg, powoli zbliżający się z naprzeciwka. Dopiero gdy znalazł się blisko nas, oświetlony trzema snopami świateł, mogliśmy dokładnie mu się przyjrzeć. Jego widok wzbudzał o wiele większy niepokój niż sam obraz skorodowanego cmentarza i z pewnością gdybym ujrzał go w jasny, słoneczny dzień prawdopodobnie nie przejąłbym się nim zbytnio. Teraz jednak stojąc przed nim w nocy, otaczany powoli obracającymi się w ruinę grobami, ogarnął mnie niepohamowany lęk przed nieznanym i wiedziałem już, że nie zapomnę tego posągu do końca życia.
    Pomnik przerastał nas kilkakrotnie, wznosząc się w mrok nocy. Przedstawiał upadłego anioła w postaci odrażającej bestii, przysiadającej na tylnich łapach i przygotowującej się do skoku. Olbrzymie, muskularne ciało oddane było z wielką precyzją; nawet najmniejszy szczegół został wykonany doskonale. Z szerokiego grzbietu wyrastały rozłożone w pełni, poznaczone siatką żył skrzydła, upodabniając stwora do gigantycznego smoka z mistycznych czasów. Przysadziste dwie pary łap zwieńczały długie zakrzywione szpony, mogące bez problemu zmienić twarz człowieka w krwawą miazgę. Jednak to głowa bestii była najkoszmarniejsza; nieregularna, o głęboko osadzonych oczach, wydłużonym jak u wilka pysku i smukłych, ostro zakończonych rogach z tyłu czaszki. Ściągnięte w zwierzęcym grymasie wrogości rysy odsłaniały rzędy długich, zakrzywionych zębów, zacieśniających się wzajemnie. Piedestał, na którym stała istota rodem z koszmarów piekielnych, rzeźbiony był na całej swojej powierzchni bogatymi, wymyślnymi wzorami, które nie kojarzyły mi się z niczym dotąd mi znanym. Coś jakby długie macki, wyrastające jedne z drugich i wzajemnie się oplatające.
    Z całej tej postaci biło zło, nieziemskie zło, wywodzące się z samego dna piekieł. Pomimo że była tylko posągiem, to jednak czuliśmy napływający od jej strony chłód, bardziej zimny niż powiew syberyjskich wichrów. Stojąc tak w cieple letniej nocy ogarnęło nas nagle absolutne zimno emanujące od monumentu, zimno tak przenikliwe, że w jednej chwili skóra na naszych rękach ściągnęła się, a oddech zamieniał w parę. Wiedzieliśmy, że oto mamy przed sobą wizerunek prawdziwego demona, który zrodził się w jednym z olbrzymich legionów piekieł. Pomnik, pomimo że wykonany z czystego marmuru, wydawał się być całkowicie żywy; że bestia zaledwie na chwilę zastygła w bezruchu. Jednak zdawaliśmy sobie sprawę, że jest ona tylko dziełem jakiegoś utalentowanego rzeźbiarza. A przynajmniej taką mieliśmy nadzieję.
    - Jak ktokolwiek mógł postawić coś takiego na cmentarzu? - odezwała się Natalia płytkim, urywanym głosem.
    - Nie wiem - odparłem. - Ale ten ktoś z pewnością nie był przy zdrowych zmysłach.
    Jacek stał nieco z boku, przypatrując się z ukosa monumentowi. Odniosłem wrażenie, że nie jest zaskoczony nietypowością posągu; co więcej, ze spokoju malującego się na jego twarzy wypływała wiedza dotycząca pomnika i przedstawionej na nim postaci.
    - Nie traćmy czasu - rzekł i odwrócił się, ruszając w dalszą drogę w głąb cmentarza.
    - Wiesz, co to było? - zapytałem go, kiedy nasze kroki się zrównały.
    Pokiwał głową.
    - Poniekąd. Spotkałem się z tym wizerunkiem już wcześniej, w jakiejś księdze. Słyszałem też coś o samym posągu. Został wykonany ponad pięćset lat temu, w szesnastym wieku. Rzeźbiarz, który go wykuł, zaginął dość tajemniczo zaraz po skończeniu nad nim prac. Jak twierdzą podania, którejś nocy w jego sypialni pojawiło się coś strasznego, przybywającego z samego dna piekieł, koszmarny i przyprawiający o szaleństwo demon. To właśnie zainspirowało naszego rzeźbiarza. Nikt nie wiedział, dlaczego wtedy uszedł z życiem. Mówiono, że w zamian za siebie wydał mu duszę i ciało należące do jego żony i trzyletniej córeczki, ale prawdopodobnie są to tylko zwykłe, nie znajdujące potwierdzenia plotki. Jakkolwiek się stało, w następnych dniach z sobie tylko znanego miejsca przetransportował olbrzymich rozmiarów kamienny blok i umieścił go w piwnicy własnego domu. Potem rzadko go widywano, dwa, trzy razy w miesiącu. Za to nocą z okien sypialni biło oślepiające, niebieskie światło, a cały dom rozbrzmiewał echem setek przerażających głosów i krzyków.
    - Jak to możliwe, że przetrwał do naszych czasów w tak dobrym stanie? - zapytała idąca z tyłu Natalia.
    - Zadziwiające, prawda? Tego jednak nie wie nikt. Może tajemnica tkwi w samym materiale, z jakiego jest wykonany, a może to wpływ złych mocy, utrzymujących go przez cały czas takim, jaki jest.
    - Więc jest to prawdziwy demon? - spytałem, gdy mijaliśmy kolejne rzędy mogił. Stopniowo przed nami z mroku nocy zaczął wyłaniać się masywny kształt, jednak nadal jeszcze było zbyt ciemno, by móc stwierdzić czym jest.
    - Posąg przedstawia jednego z aniołów strąconych przez naszego Boga w otchłań piekieł. Posiada on wiele postaci, lecz zwykle przyjmowany jest tak, jak to przed chwilą widzieliście. Nazywa się Umbakrail, znany jest także jako Umbaqurahal albo S’aamed. To diabeł ciemności.
    Wydawało się, że na dźwięk tego imienia od strony posągu dobiegł cichy pomruk. Brzmiał on jednak krótko, nie więcej niż ułamek sekundy i po chwili potraktowałem go jak zwykłą dźwiękową halucynację.
    W miarę oddalania się od monumentu chłód, jaki nas ogarnął stopniowo malał, aż w końcu stał się jedynie ledwo uchwytnym odczuciem, biegającym po naszej skórze. Na jego miejsce niespiesznie wstępowało ciepło nocy, coraz bardziej pochłaniając go, aż w końcu zniknął zupełnie.
    - Chciałeś nam coś wyjaśnić - przypomniałem Jackowi.
    Rzucił okiem na trzymany w ręku arkusz, rozejrzał się uważnie wokół.
    - Tak, jest kilka rzeczy, które wymagają omówienia - stwierdził, nie zatrzymując się. - Między innymi także to, dlaczego tak istotną rzeczą jest, aby zakończyć rytuał wskrzeszania jednocześnie ze zrównaniem się wskazówek zegara. Pomijając oczywiście fakt, że tylko wówczas otwiera się przejście.
    Podniósł głowę i spojrzał na nocne niebo, migocące tysiącami gwiazd.
    - Ciała niebieskie mają ogromny wpływ na wszystko to, co składa się na ich otoczenie, gdy poruszają się w przestworzach. Wpływ ten zależny jest od położenia, jakie w danej chwili zajmują określone planety. Jedne z najistotniejszych ciał niebieskich w magii, to planety układu słonecznego. Są najbliżej Ziemi, toteż ich oddziaływanie na nas jest najsilniejsze. Ruch ośmiu tych planet można odwzorować przy pomocy ruchów wskazówek zegara wokół cyferblatu.
    Przerwał na moment i przez chwilę oświetlał mogiły po swojej prawej stronie. Po chwili podjął na nowo:
    - Planety poruszają się z różnymi szybkościami, to wiecie. Im bliżej Słońca, tym szybciej krążą po swoich orbitach. Są więc takie momenty, kiedy planety spotykają się ze sobą, oraz momenty, kiedy najbardziej oddalają się od siebie. To właśnie wyraża tarcza zegara; końce każdej ze strzałek mogą wyobrażać różne planety, a znaki godzin odwzorowują oddzielne miejsca na nieboskłonie. Jeśli dwie wskazówki pokrywają się, wówczas dwa ciała niebieskie mają na niebie równą długość.
    - A jeśli strzałki ustawione są w kąt prosty? - zapytałem. - Na przykład punktualnie o trzeciej lub o dziewiątej?
    - W takim przypadku dwie planety mają długości różniące się o dziewięćdziesiąt stopni. Jednak wrota astralne mogą zostać otwarte tylko jeżeli odległość dwóch planet od Ziemi jest taka sama.
    - W dalszym ciągu nie wyjaśnia to, dlaczego dokładnie kwadrans po trzeciej wszystko musi być już spełnione. Przecież brama pozostaje otwarta jeszcze przez długi czas.
    - Masz rację. Ale tylko z otwarciem przejścia duchy znajdują się w jednym konkretnym miejscu i tylko wówczas w szczególności zwracają uwagę na to, co dzieje się w świecie żywych. Chodzi mi o to, że wyczekują na czynności magiczne. Gdy takie nie zachodzą, po prostu w ułamkach sekund rozbiegają się w różne strony świata i w takim przypadku niezwykle trudno nakłonić je do wzajemnej współpracy.
    - Czy te duchy i brama...czy można je dostrzec? - spytała cichym i niepewnym głosem Natalia, jakby bała się, że otaczający ją zmarli mogą usłyszeć co mówi.
    Jacek odwrócił się do niej i w ciemności posłał w jej kierunku blady uśmiech.
    - Zarówno wrota, jak i istoty astralne mogą stać się widzialne jeżeli same będą tego chciały albo na wyraźne żądanie okultysty...
    W miarę jak szliśmy do przodu ciemny kształt, który dostrzegliśmy już wcześniej stawał się coraz bardziej rozpoznawalny. Teraz oświetlony trzema snopami świateł był już całkowicie widoczny. Zaintrygował mnie do tego stopnia, że przestałem słuchać mowy Jacka, bez przerwy mówiącego tonem wykładowcy i wbiłem w niego wzrok, odczuwając nieuzasadniony niepokój.
    Było to drzewo; stare, olbrzymie drzewo o rozłożystej koronie i pokrytej siatką wypukłości i zmarszczek korze; niczym twarz dziewięćdziesięciolatka. Jego liczne gałęzie na podobieństwo macek ośmiornicy rozchodziły się we wszystkich kierunkach świata, tworząc niezwykłą wręcz gmatwaninę, przez którą w ciągu dnia z trudnością musiały przebijać się promienie słońca. Roztaczały nad pniem tajemniczą, mistyczną osłonę, pniem tak szerokim i grubym, że w całości nie zdołałoby go objąć nawet dziesięciu mężczyzn. Ziemia wokół nadzwyczajnego pomnika natury poznaczona była grubymi pasmami korzeni, wystającymi ponad jej powierzchnię i patrząc tak na to drzewo doznałem dziwnego uczucia, którego nie potrafiłbym jasno określić. Coś było nieludzkiego w tym drzewie, coś, co wzbudzało nie tyle sam strach, co głęboką, nieodpartą chęć pozostania przy nim na wieczność. Jego mroczna sylwetka, wznosząca się nad nami i rozcinająca ciemne niebo, rodziła w głębi duszy i umysłu ludzi, którzy na nią spojrzeli uczucie nieopanowanego lęku, przemieszanego z ciekawością, jakże typową dla społeczeństwa zaludniającego Ziemię. W tym drzewie było coś głębi najodleglejszych zakamarków miejsc, gdzie do tej pory nie stanęła ludzka stopa. W tym drzewie było coś nieziemskiego.
    Przez chwilę staliśmy bez ruchu, wpatrzeni i zaintrygowani niezwykłym widokiem drzewa.
    - Jak myślicie - odezwałem się - ile ono może mieć lat?
    Jacek milczał przez jakiś czas, nie odpowiadając.
    - Z całą pewnością więcej niż półtora wieku - stwierdził w końcu. - Może sto osiemdziesiąt, może dwieście.
    - Jest bardzo... - zaczęła Natalia, wahając się, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa, wyrażającego by jej odczucia - ...jakby...dziwne.
    Rozejrzałem się wokoło. Drzewo wyrastało z samego środka okrągłego placu, do którego dobiegały dwie szerokie drogi; ta, którą właśnie przyszliśmy oraz jeszcze jedna, dokładnie naprzeciwko niej, zagłębiająca się dalej w ciemność cmentarza. Plac z obu stron otaczały rzędy mogił, ciągnące się wzdłuż niego rozłożystym półkolem, jednak nie odważyły się wkroczyć na jego obszar, zupełnie jakby stanowił granicę ich działalności.
    Jacek odwrócił się tyłem do drzewa i przez chwilę lustrował rozpościerające się za nami groby, porównując ich rozmieszczenie ze schematem.
    - To ten - rzekł w końcu.
    Podążyłem wzrokiem w kierunku wskazanym przez jego rękę i przyjrzałem się uważnie mogile, której zawartość tej nocy miała powrócić do życia. Był to raczej skromny, niczym nie wyróżniający się grób. Prosty nagrobek z wygrawerowanym epitafium, podłużna kamienna płyta z wyrysowanym liściem palmy - wszystko pogrążone w całkowitej dewastacji i zniszczeniu, porośnięte wysoką trawą. Po prostu zapomniana mogiła.
    - To ten? - zapytałem zdziwiony. - Nie rzuca się specjalnie w oczy.
    Jacek podszedł do grobu i przyklęknął przy nim, jednocześnie rzucając torbę na ziemię i uważnie mu się przypatrując.
    - Nie sądziłeś chyba, że otoczony będzie błyskającymi lampkami - odezwał się, nie odrywając wzroku.
    Przez chwilę oglądał go ze wszystkich stron, po czym zerknął na zegarek.
    - Dochodzi za kwadrans trzecia - oznajmił. - Doskonale. To daje nam czas do odpowiedniego przygotowania wszystkiego, co będzie nam niezbędne.
    Podeszliśmy do niego i pozostając w bezruchu obserwowaliśmy jak rozpiął torbę i z jej wnętrza wyjął kilka okrągłych przedmiotów, zawiniętych jak zwykle w białe płótno.
    - To są symbole, mające jednocześnie nas chronić przed złowrogim wpływem duchów, a także służyć ściągnięciu na nas ich uwagi - wyjaśnił.
    Ostrożnie rozwinął każdy z nich i wręczył je nam. W sumie było ich sześć; po dwa dla każdego z nas, trzy pary identycznych pantakli. Wykonane ze stopu metali, z przymocowanym do nich długim paskiem rzemyka, tworzącego pętlę, połyskiwały słabo, odbijając światło latarek. Przyjrzałem się im uważniej; jednym z nich był pentagram, pięcioramienna gwiazda wpisana w koło. Drugim - sześciokąt, bliźniaczo podobny do tego, którego użył po południu Jacek. Na całej szóstce nie było wyrytych żadnych tajemniczych znaków ani zaklęć, ich powierzchnia była gładka, jak pokryty niklem metal.
    - Pentagramy powieście na szyi - poinstruował nas Jacek, sam czyniąc to samo. - Heksagram należy trzymać na wewnętrznych stronach złączonych dłoni.
    Wykonaliśmy, co nam polecił i staliśmy niezdecydowani, co robić dalej. Bez słowa obserwowaliśmy, jak Jacek wyciąga z wnętrza torby coraz to dziwniejsze przedmioty; woreczek z miękkiej, brązowej skóry; długi, prosty odłamek gałęzi o zaostrzonym końcu i gładkiej powierzchni; dziwny symbol, wykonany z drewna, z całym mnóstwem wyrytych znaków; cztery niewielkie obręcze, z których po dwie połączone były ze sobą tworząc sferę oraz masę innych przedmiotów, których nazwy nie znałem, a wyglądu nie potrafiłbym w obrazujący sposób opisać.
    - Pamiętajcie o tym, co wam powiedziałem - mówił Jacek. - Musicie wierzyć w powodzenie całej operacji, a wszystko pójdzie bez problemów. W magii wola człowieka odgrywa jedną z kluczowych ról, a zaklęcia jej sprzyjają. Im więcej jest połączonych sił umysłów, tym lepiej. Z tego też powodu zaklęcia, jakie będę wymawiał podczas rytuału wskrzeszania będziecie powtarzać za mną, słowo w słowo. Zaklęcia magów i czarnoksiężników często są zbiorem całkiem bezmyślnych wyrazów, lecz dzięki temu osiąga się cel, gdyż pobudzają one wyobraźnię okultysty. Nie dziwcie się zatem, gdy będą zawiłe, trudne do wymówienia i pozbawione jakiegokolwiek sensu. Po prostu powtarzajcie je za mną.
    Przez cały czas, gdy mówił przygotowywał mogiłę do ceremonii. Kładł różne przedmioty wokół kamiennej płyty, a na niej samej ustawił dwie długie świece o dziwnym kolorze, które następnie zapalił. Rozwiązał także skórzany woreczek i trzymając go tuż nad ziemią, wysypał z niego na ziemię drobny, czerwonawy proszek, zataczając nim okrąg wokół grobu.
    - W porządku - powiedział w końcu i odsunął się kilka kroków do tyłu. - Grób jest przygotowany. Możemy zaczynać.
    Popatrzyłem na mogiłę. Rozświetlona blaskiem świec i udekorowana magicznymi przedmiotami wyglądała przerażająco i budziła głęboki lęk, wskutek połączenia w niej mroku nocy, przytłaczającego obrazu upadku i zniszczenia oraz tego, co dziwne, mistyczne i tajemnicze. Nie po raz pierwszy tej nocy nabrałem nieodpartej chęci jak najszybszego opuszczenia cmentarza, bez zbędnego oglądania się za siebie.
    Jacek stanął przed grobem, odwracając się tyłem do nas i przez chwilę obserwował mogiłę.
    - Jesteście gotowi? - zapytał. Odpowiedział mu cichy pomruk potwierdzenia.
    Milczał jeszcze przez chwilę, pozwalając by cisza cmentarnych mogił i umarłych otaczała nas, niczym nieprzejrzany obłok bladej mgły. Potem powoli, głośno i wyraźnie zaczął recytować:
    - Przez przestrzeń niezliczoną, przez światy niepoznane, przez otchłanie poza rzeczywistością, istoto niematerialna wstąpić w te oto ciało ci nakazuję, które opuściłaś i napełnić je materią i duchem życia. Przez wichry astralu wzywam cię tymi słowami, byś na posłuszeństwo me była, tak długo, jak to wyrażę życzeniem. Metraton, Melleach, Berreoth, Noot, Venibbet, Meacht, et vos omens, wnjuro te figurette creera fogt’dma ekry’yeth, Abero Cthuna wijakke. Semnhamhoraus, Solamnoius, et numeno mageurh...
    - Semnhamhoraus, Solamnoius, et numeno mageurh - powtarzaliśmy za nim jak echo. - Adonay, Elochium, Sadday, Assanie, Sabbac, Nigurrath, Alnaym, Cados, Coantine, Els’sothoth, Yuggoth...
    - Vicre’lsth mith escobinus, et spyriqum venitte, bit see seerys di corth...
    - Agiel, Asiel, Sadon, Peliel, Alma, Manmielel’hth, Le’restho. Istoto! Wstąp w to ciało w imię potężnych i strasznych Carsalii, Faffua, Kadatjh, istoto przybądź...
    - ...na mój rozkaz, nakazują ci to Yoggth, Athatous, Hellierh, Shaath, Zalphi.
    I tak dalej, bez końca, potok magicznych, mrocznych wyrazów. W miarę jak wypowiadaliśmy dalsze słowa na cmentarz wpadł powiew wiatru i oplótł nas zimnym, mrożącym dotknięciem, gasząc płomienie świec.
    - Seerh spicitus vit memorium es mistigus, Balisthic, Sygurnius...
    Ziemia zadrżała lekko, prawie niewyczuwalnie. Coś ukryte głęboko pod nią poruszyło się.
    - Aldonaye, Eye, Aristis, vety min zerius corfidutris, Artigototh, S’aamed wirtis, vertis, vicritis...
    Poczuliśmy powiew zimnego powietrza, jakby ktoś otworzył za nami wrota do mroźnych otchłani. Ciemne niebo i gwiazdy przysłoniły chmury. Zbliżała się trzecia piętnaście.
    - Siritus quet vornumh quet srthus orits vonh qwuset’ler, Armisileh...
    Powietrze wokół nagle zgęstniało tak, że niemal nie mogliśmy dojrzeć siebie nawzajem. Gdzieś, w górze dostrzegłem na ułamek sekundy błyskające niebieskie wyładowanie, zniżające swój lot ku ziemi. Wydawało mi się, że widzę tam jakąś twarz...
    - Aldonay, Aldonay, Aldonay...
    Gdzieś daleko zagrzmiał piorun, ale echo uderzenia rozeszło się po cmentarzu. Tuż obok niespodziewanie przechylił się nagrobek.
    - Victium, Veritium, les ormianus.
    Jacek przestał mówić. Wokół zapanowała cisza, bardziej przerażająca niż sam strach przed nieznanym. Cisza absolutnego bezruchu, niczym nie zmącona, niczym nie zniekształcona. Nie dochodził nas żaden dźwięk, żadne skrzypnięcie. Nawet wiatr nagle uspokoił się i jakby zastygł w niemym wyczekiwaniu. Wydawało się, że świat wokół nas wstrzymał oddech.
     Przez chwilę nic się nie wydarzyło. Staliśmy zmrożeni strachem, bojąc się wykonać nawet najmniejszy ruch, otoczeni rzędami mrocznych nagrobków. Powietrze wokół z wolna powracało do swojego poprzedniego stanu, jednak teraz można było w nim wyczuć coś, co wcześniej było nieobecne. Coś ledwo uchwytnego, odległego, lecz zbliżającego się z każdą mijającą sekundą. Coś potężnego, zimnego przebijało się przez pokłady otaczającej nas ciszy, coś przerażającego, niematerialnego nadchodziło ze światów poza życiem.
    Kątem oka zerknąłem na zegarek. Wskazywał trzecią dwadzieścia. Stojący przed nami Jacek spuścił głowę i zdobył się na coś w rodzaju cichego westchnienia.
    - Przykro mi, Jacek - powiedziała Natalia. Na dźwięk jej głosu, aż podskoczyłem w miejscu, a serce zwiększyło swoje tempo.
    Jacek pokiwał bez słowa głową i odwrócił się w naszą stronę. Dopiero po chwili milczenia odezwał się głosem słabym i odległym:
    - Wszystko na nic. Nie powiodło się. Nie zdołaliśmy nakłonić duszy do ponownego wstąpienia w ciało.
    Zdołałem wyrwać się z odrętwienia spowodowanego strachem i odważyłem się wydobyć z siebie kilka słów:
    - Przecież zawsze możemy spróbować następnej nocy. Może nie wszystko jeszcze jest stracone. Może uda nam się to jutro.
    Jacek pokręcił przecząco głową. W dalszym ciągu mówił nieobecnym, zamyślonym głosem.
    - Nie. Tylko dzisiejszej nocy nastąpił właściwy układ planet. Wszechświat jest dla magii tym, co... - urwał nagle i odwrócił głowę, jakby czegoś nasłuchiwał. Jego rysy ściągnęły się, wzrok szukał czegoś w otaczającej nas ciemności.
    - Co się stało? Jacek? - pytała zaniepokojona Natalia.
    Popatrzył najpierw na nią, potem na mnie, a następnie ponownie na dziewczynę. Bez przerwy zachowywał się tak, jakby chciał usłyszeć coś wyraźniej. Nagle zrozumiałem, co było powodem jego nietypowego zachowania.
    Wokół nas temperatura spadała jak kamyk rzucony w otchłań bez dna. Powoli ciepło uciekało z otaczającego nas powietrza, niczym woda z pękniętej szklanki, aż w końcu zrobiło się tak nieznośnie zimno, jakbyśmy znaleźli się w samym środku śnieżnej zawiei, ubrani jedynie w podkoszulki. Spojrzałem na Natalię; jej twarz odcinała się bladą plamą w mroku cmentarza, a w oczach malował się strach.
    W następnej chwili do naszych uszu doleciał głuchy, przejmujący dreszczem dźwięk kamienia przesuwanego po kamieniu. Wszyscy niemal jednocześnie spojrzeliśmy na grób za plecami Jacka.
    Płyta zsuwała się na bok, tworząc powoli powiększający się trójkątny otwór, pogrążony w absolutnej ciemności. W przeciągu zaledwie kilku sekund mogiła rozwarła się, a z jej wnętrza wydobyła się smuga białego dymu, powoli rozchodząc się po pokrytej trawą ziemi wokół grobu.
    Przełknąłem nerwowo ślinę. Przejęci grozą i strachem wpatrzeni byliśmy w otwartą mogiłę, jednak pomimo ogarniającego nas przerażenia nie byliśmy w stanie odwrócić wzroku.
    Z mrocznego otworu wysunęła się na wpół rozłożona koścista dłoń i niespiesznym ruchem przesunęła się wzdłuż płyty. Tuż za nią z mogiły wydostało się przedramię, potem cała ręka, aż w końcu z mroku otwartego grobu wynurzył się przegniły szkielet, szczerząc w trupim uśmiechu zęby i dźwignął się w górę, węsząc wokół w poszukiwaniu zapachu ludzkiego ciała.
    - Jezu Chryste - jęknął Jacek, gdy truchło spojrzało w naszym kierunku i postawiło niepewny krok naprzód. - Naprawdę ożywiliśmy martwego.
    Trup powłóczył kościstymi nogami w naszą stronę. Ubrany był w łachmany, w których został złożony do grobu, zwisających z niego luźno w postrzępionych szmatach, spomiędzy których sterczały żebra. Skóra na jego twarzy i dłoniach odchodziła szerokimi płatami, niczym rybie łuski, a w nozdrzach i w pozostałościach zębów kłębiły się drgające masy robaków. Co chwilę któryś z nich osunął się w dół, wypadając z rozpadającej się szczęki, kilka palców odłamało się pod własnym ciężarem. Spleśniała jedyna gałka oczna obijała się o pożółkłe, wystające kości twarzy, zawieszona na długim paśmie nerwu optycznego. Postrzępione włosy sterczały z poznaczonej siatką szerokich pęknięć czaszki, niczym drzewa w wypalonym lesie.
    Trup wydał z siebie jeżący włosy skrzek, rozwierając szczękę, wskutek czego kolejne masy wijących się robaków wysypały się na ziemię. Pod ich ciężarem żuchwa pękła w lewym stawie i zawisła, kołysząc się w rytm kroków trupa.
    Krzyk wbijał się w nasze mózgi, odbijając się echem od wewnętrznych powierzchni czaszek. Był to krzyk najstraszliwszy z możliwych; w swej intensywności wyrażał ból gnijącego i rozkładającego się ciała, odzwierciedlał strach przed umieraniem, uosabiał męki martwego człowieka. Cichł stopniowo, gdy Jacek postąpił krok do przodu i wymówił zduszonym głosem:
    - Nakazuję ci zatrzymać się istoto w ciele trupa ożywionego zamknięta! Nakazuję ci być posłuszną moim słowom. Nakazuję ci...
    W następnej chwili trup zamachnął się i uderzył Jacka otwartą dłonią z niewiarygodną siłą, nawet nie zwalniając kroku. Mężczyzna zachwiał się i upadając na trawę potoczył się po niej, po czym legł przy jednym z konarów olbrzymiego drzewa, jęcząc z bólu i próbując zatamować napływającą z rozciętego policzka krew.
    Trup w dalszym ciągu parł w naszą stronę. Dopiero po chwili zorientowałem się gdzie dąży; jego czaszka zwrócona była w kierunku stojącej obok mnie Natalii.
    Cofnąłem się nerwowo parę kroków do tyłu i znieruchomiałem, sparaliżowany strachem. Nie mogłem się poruszyć, nie mogłem się odezwać, mogłem jedynie stać porażony i nieruchomym wzrokiem wpatrywać się w scenę rozgrywającą się przed moimi oczami.
    Upiorna kreatura, będąca pozostałościami ludzkiego ciała zbliżyła się do Natalii, szeleszcząc zbutwiałem materiałem pogrzebowego ubrania. Już stąd, gdzie stałem mogłem wyczuć ohydny, trudny do zniesienia odór, jaki wydzielały ożywione zwłoki; mieszanina zapachu śmierci ze smrodem gnijącego mięsa i powoli rozkładających się wnętrzności.
    Natalia krzyknęła głośno, próbując rzucić się do ucieczki, jednak niespodziewanie znalazła się w stalowym uchwycie przegniłych rąk. Strach zatrzymał kolejny krzyk w jej gardle, gdy nagle stanęła twarzą w twarz z koszmarnym trupem, przyciskającym ją do swojej rozpadającej się klatki piersiowej i próbującym wycisnąć na jej ustach pocałunek. Pomimo iż dziewczyna bezustannie okładała go pięściami, szarpiąc się i rzucając w desperackiej próbie uwolnienia się, to jednak bez najmniejszego problemu przerzucił ją na plecy. Potem odwrócił się i posyłając jeszcze w moją stronę ostrzegawczy syk, wydobywając go spomiędzy zwisającej żuchwy i popękanych zębów, ruszył z powrotem w kierunku mogiły, trzymając wyrywającą się dziewczynę za kopiące nogi w uchwycie mocnym jak zacisk szczęk imadła.
    - Ratunku! - krzyczała dziewczyna. - Marek, pomóż mi! Pomóż!
    Widziałem błagalne spojrzenie jej oczu, utkwione we mnie. Byłem jednak zbyt przerażony, zbyt przejęty strachem, by rzucić się jej na ratunek. Bałem się, że ten upiorny trup może skoczyć i na mnie, gdy będę próbował stanąć mu na drodze. To koszmarne, ożywione truchło przejawiało ogromną siłę, zdolną zmiażdżyć czaszkę człowieka jednym uderzeniem, a ja nie chciałem umierać. Bałem się śmierci, chciałem korzystać z życia, chciałem żyć jego pełnią i wiedziałem, że jeśli teraz wejdę mu w drogę, to tym samym podpiszę na siebie wyrok śmierci. Stałem w bezruchu, ze strachem wiążącym mnie niczym łańcuch i wpatrywałem się jak żywe zwłoki powoli wsuwają się na powrót do otwartej mogiły.
    - Marek, proszę cię, pomóż mi! - krzyczała bezustannie Natalia. - Błagam cię, proszę, pomóż!
    I nagle coś we mnie pękło, coś przełamało się wewnątrz mojego ciała i umysłu. Rzuciłem się w kierunku znikającej stopniowo w ciemnym otworze grobu ręki Natalii, jednak wiedziałem, że było już za późno. Płyta szurając wracała ponownie na swoje poprzednie miejsce, zmniejszając otwór coraz bardziej. Opadłem na kolana i desperackim ruchem wsunąłem rękę do wnętrza, próbując pochwycić dłoń dziewczyny, lecz musnąłem zaledwie koniuszki jej palców, gdy opadała coraz głębiej i głębiej.
    Poczułem jak kamienna płyta powoli nasuwa się na moje ramię, przyciskając je i zgniatając. Przez chwilę macałem jeszcze puste wnętrze grobu, po czym wyszarpnąłem rękę, niemal na sekundę przed zatrzaśnięciem się mogiły. Płyta znieruchomiała, z głuchym grzmotem zamykając całkowicie grób, a wokół zapanowała ponownie cisza.
    Klęczałem nad mogiłą, z rękoma wspartymi o kamienną płytę i wbitym w nią wzrokiem. Powoli, niczym świadomość wdzierająca się do snu, zaczęło do mnie docierać znaczenie tego, co się wydarzyło.
    Utraciłem ją. Straciłem ją bezpowrotnie. Boże, to niemożliwe. Nie! Boże, spraw by to wszystko okazało się tylko złym snem. Tylko nie to, nie Natalię. Moją Natalię. Jezu Chryste, Boże Przenajświętszy!
    Powoli wyprostowałem się, ze wzrokiem wbitym w zimny, nieczuły kamień płyty. Za sobą usłyszałem kroki wolno zbliżającego się Jacka.
    Natalia. Odeszła na zawsze. Już nigdy jej nie zobaczę, nigdy już nie obdarzy mnie swoim uśmiechem. Pozostanie na zawsze tylko w mojej pamięci.
    Ona żyła. Była świadoma, gdy to odrażające truchło wciągnęło ją do grobu. Może w dalszym ciągu żyła, gdzieś tam, we wnętrzu mogiły. Może w dalszym ciągu oczekiwała mojej pomocy. Może była jeszcze jakaś nadzieja.
    Perspektywa spędzenia reszty życia bez Natalii była tak druzgocąca, a myśl o możliwości, o szansie na uratowanie jej do tego stopnia budująca i determinująca, że pewnym, zdecydowanym ruchem odwróciłem się do Jacka i bez najmniejszego wahania powiedziałem:
    - Otwórz to.
    Jacek popatrzył na mnie przerażony, przyciskając rękę do policzka i w pierwszej chwili nie rozumiejąc o co mi chodzi. W jego oczach czaił się strach.
    - Co? Co mam zrobić?
    - Otwórz ten grób. Natychmiast.
    Jacek wędrował spojrzeniem od mogiły do mnie i z powrotem.
    - Czy ty wiesz, o czym mówisz? Ponowne odsunięcie płyty...
    - Otwórz ten cholerny grób!
    W dalszym ciągu nie wydawał się być przekonany.
    - To czyste samobójstwo - mówił. - Stało się to, czego się obawiałem. Ciało wchłonęło larwę, przesyconą złem i okrucieństwem. Jeżeli otworzymy ten grób teraz...
    Skoczyłem w jego kierunku i chwyciłem go za koszulę, jednocześnie krzycząc mu prosto w twarz:
    - Nie obchodzi mnie to, co może się stać! Nie mam najmniejszego zamiaru zostawić tam Natalii na pastwę tego stwora, bez względu na niebezpieczeństwo. Wyciągnę ją stamtąd, z twoją pomocą czy bez i jeżeli ty nie otworzysz tego grobu swoimi sposobami, to zrobię to sam. Rozumiesz?
    Jacek popatrzył na mnie rozszerzonymi oczyma, w kompletnym zdziwieniu.
    - Dobrze, w porządku - zdołał wyjąkać. - Otworzę ten grób, ale pozwól mi tylko coś wyjaśnić.
    Puściłem go.
    - Byle szybko - rzuciłem trochę mniej zdenerwowanym tonem. - I nie trać czasu. Zabieraj się do tego rytuału.
    Jacek obserwował mnie jeszcze przez chwilę, a w jego oczach malowała się mieszanina strachu, zaskoczenia oraz ledwie uchwytnej paniki. Zdołał się jednak opanować, a gdy podchodził do grobu odniosłem wrażenie, że w końcu w pełni zrozumiał, co zamierzam.
    - To czyste szaleństwo - zaczął, przesuwając jedne przedmioty na płycie mogiły, a całkowicie zdejmując z niej inne. - Ale jeśli się upierasz, to proszę bardzo. Wiem, co chcesz zrobić i nie mam zamiaru ci w tym przeszkadzać, ani próbować ci to wyperswadować. Wiem także, że bez mojej pomocy nie uda ci się to i sam zginiesz z rąk tego trupa. Dlatego właśnie pomogę ci, ale nie oczekuj ode mnie, że zejdę z tobą tam, na dół.
    Przerwał na moment, by zaczerpnąć oddech, pracując jednocześnie pracowicie wokół grobu.
    - Obaj zdajemy sobie sprawę, że gdybyśmy normalnie odsunęli tę płytę, to wewnątrz prawdopodobnie nie znaleźlibyśmy ani zwłok, ani też samej Natalii - podjął po chwili. - Jestem jednak całkowicie pewien, że dostała się do grobowego świata zmarłych i teraz tam przebywa, być może żywa, a być może i nie.
    - Myślisz, że jest teraz w astralu?
    Pokręcił przecząco głową.
    - Astral to kraina duchów, dusz, które opuściły ziemskie ciała. Natomiast Natalia została wciągnięta do miejsca, w którym spoczywają właśnie te fizyczne ciała, rozkładające się i powoli rozpadające na pył. Zwłoki, które składamy do grobów są ich odbiciami, niezwykle wiernymi kopiami, mającymi jednak odmienne znaczenie, bardziej przyziemne. Prawdziwe zło i zgnilizna tkwią właśnie tam, a co więcej najprawdopodobniej wszystkie one są na swój sposób animowane. Co jednak utrzymuje je przy ich osobliwym życiu, tego powiedzieć nie mogę. Po prostu tego nie wiem. Miejsce, w którym trwają ma swoją nazwę - to Zalphi, kraina zmarłych. Żeby się tam dostać należy otworzyć przejście z naszego świata, prowadzące do ich. Jednak długie pozostawianie tej bramy otwartej jest bardzo niebezpieczne; tak samo jak my, to znaczy ty wejdziesz tam, równie dobrze z przejścia mogą skorzystać przebywające wewnątrz trupy i wydostać się na powierzchnię.
    Jacek urwał nagle, jakby zamierzał dodać coś jeszcze, ale niespodziewanie zmienił zdanie.
    - Chcesz dodać coś jeszcze? - ponagliłem go. - W końcu to ja będę ryzykował zejście tam, więc chcę wiedzieć wszystko, co możliwe.
    - Chodzi o to... - zaczął. - Cóż, mogę ci tylko życzyć szczęścia i dodać, że kilka osób już próbowało dokonać tego, co teraz zamierzasz. Wrócił tylko jeden z nich, lecz jego mózg nie był w stanie już więcej prawidłowo funkcjonować. Dalsze życie tego nieszczęśnika było tylko wegetacją. O reszcie wszelki słuch zaginął.
    - Cóż, niezwykle pocieszające - rzekłem. - Ale nie cofnę się. Natalia jest ważniejsza.
    Jacek kończył już ostatnie przygotowania. Potem, gdy położył pośrodku płyty metalowy pentagram w kole, cofnął się i oświadczył:
    - Gotowe.
    Przez chwilę przyglądałem się mogile, próbując psychicznie i fizycznie przygotować się do czekającej mnie wyprawy do krainy umarłych.
    - Wiesz, że ona może już nie żyć - odezwał się ostrożnie Jacek. - Wiesz, że ten umarlak mógł już ją wykończyć i to, co robisz może okazać się daremne.
    Spojrzałem na niego i pokiwałem głową.
    - Tak, zdaję sobie z tego sprawę - rzekłem. - Jednak "może" to zbyt mało, by się odejść stąd, zapominając o wszystkim.
    Przez chwilę milczeliśmy, obserwując się wzajemnie. Potem bez słowa Jacek odwrócił się i stanął przed mogiłą, rozłożywszy ręce ze skierowanymi wewnętrzną stroną ku górze dłońmi. Potem odezwał się głosem głośnym i wyrazistym, recytując obfitujące w dziwne słowa zaklęcia.
    Tym razem nie powtarzałem ich. Tym razem stałem nieco z boku, ze spuszczoną lekko głową, bojąc się zarówno o siebie, jak i o Natalię. To, co zamierzałem zrobić napawało mnie strachem, lecz wiedziałem, że jest to jedyny sposób na odnalezienie dziewczyny i ponowne sprowadzenie jej do naszego świata. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli teraz opuściłbym ten cmentarz, to przez resztę życia budziłbym się z krzykiem w środku nocy, a za dnia poczucie winy chodziłoby za mną jak cień. Po prostu musiałem ją stamtąd wydostać.
    Ponownie usłyszałem ten głuchy odgłos szurania, gdy płyta centymetr po centymetrze osuwała się na bok, tworząc szerokie trójkątne przejście. W chwili, gdy znieruchomiała, ciemny otwór był na tyle szeroki, że zmieściłoby się w nim co najmniej trzech dorosłych ludzi.
    Jacek podszedł do niego i zajrzał w głąb. Schylił się i podniósł leżącą na trawie latarkę, którą wcześniej upuścił, po czym pstryknął przełącznikiem i skierował smugę jasnego światła do wnętrza otwartej mogiły. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrując się w dół z wyrazem zszokowania na twarzy. Potem, nie odwracając wzroku podniósł rękę i przywołał mnie jej kiwnięciem.
    - Marek... - zaczął słabym, drżącym głosem i urwał.
    Podszedłem do niego i po chwili wahania również pochyliłem głowę, zaglądając w głąb otworu. Przez chwilę nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu, wydać najmniejszego dźwięku, całkowicie i absolutnie zamurowany widokiem, jaki rozciągał się tuż pod naszymi stopami.
    Staliśmy na krawędzi ogromnej przepaści, której gładkie ściany tworzył prostokąt grobu. Wydawała się nie mieć dna, ciągnąc się głęboko w głąb ziemi, przez jej pokłady, coraz niżej i niżej. Absolutny mrok, jaki panował w jej wnętrzu nie mogło rozproszyć nawet światło latarki, mrok ciemniejszy niż skrzydła kruka, niż sama noc. Nie miałem pojęcia dokąd prowadzi ta otchłań, mogłem się tylko tego domyślać. Lecz jednego byłem pewien; niezależnie od wszystkiego będę musiał tam zejść, jeżeli chcę odnaleźć Natalię i przywrócić ją naszemu światu.
    - Jezu Chryste... - wychrypiałem przez zaciśnięte gardło. - To jest to przejście?
    Jacek pokiwał głową.
    - Obawiam się, że tak. To brama do Zalphi.
    - Ale przecież...jak ja mam tam się dostać? Nie wiemy nawet, czy gdzieś tam w dole jest jakieś dno.
    - Z całą pewnością jest. To mogę ci zagwarantować. Nie wiem, jak nisko będziesz musiał zejść, by odszukać Natalię, lecz przygotuj się do długiej wędrówki.
    - A niby jak twoim zdaniem mam to zrobić? Przecież nie wskoczę na oślep do jakiejś otchłani.
    - To akurat nie jest problemem.
    Jacek odwrócił się i podszedł do swojej torby. Przez chwilę grzebał w niej, potem wydobył ze środka zwój grubej liny.
    - Sam nie wiem, dlaczego ją zabrałem - odezwał się. - Przeczucie?
    Stał przez chwilę, niezdecydowany, rozwijając nieco jeden z jej końców. Potem, jakby z nagłym przypływem pewności podszedł do sąsiedniego grobu, uważnie przypatrując się nagrobkowi. Duży, w całości wykonany z kamienia wydawał się być stabilny, nawet wtedy gdy Jacek mocnymi szarpnięciami parokrotnie próbował poruszyć nim. Nie drgnął ani na milimetr, tkwiąc wbity w ziemię cmentarza.
    - Jak myślisz? - zapytał.
    - Wiąż.
    Mężczyzna obwiązał trzymany w ręku koniec liny wokół nagrobka. Utworzoną pętlę zwieńczył mocnym węzłem, po czym pociągnął kilkakrotnie za pozostałość liny, sprawdzając jego wytrzymałość. Nie pękł ani nie rozwiązał się, co było dobrym dla mnie znakiem.
    - Sądzisz, że taka długość liny wystarczy? - spytałem, gdy odwrócił się i ponownie zajrzał w głąb otchłani, której mroczne atrakcje już niedługo miały odsłonić się przede mną.
    - Nie wiem - odrzekł. - Możemy mieć tylko taką nadzieję.
    - I tego się właśnie obawiałem.
    Jacek wrzucił zwój do wnętrza otwartego grobu. Lina poszybowała w dół, rozwijając się na całej długości i pogrążając się w panującym w dole mroku. Przez chwilę kołysała się od ściany do ściany, niczym wahadło zegara.
    - Powinieneś to wziąć - zasugerował Jacek, podając mi latarkę. - Kto wie, czy tam na dole jest jakiekolwiek światło.
    Wziąłem ją od niego i zatknąłem sobie za pasek spodni.
    - Ruszaj - rzucił. - Będę cię asekurował.
    Podniósł znikającą na krawędzi mogiły linę i obwiązał się nią w pasie, jednocześnie przytrzymując ją obiema dłońmi.
    Nabrałem głęboko powietrza do płuc i chwyciłem ją oburącz, zaciskając kurczowo palce. Podniosłem głowę i spojrzałem na rozgwieżdżone niebo, którego być może już nigdy nie ujrzę, na olbrzymie mroczne drzewo, w końcu wymieniłem jeszcze spojrzenie z Jackiem, po czym ostrożnym ruchem wsunąłem się do wnętrza grobu i opierając nogi o ścianę otchłani powoli, stopniowo zanurzyłem się w niej, coraz bardziej i bardziej pogrążając się w ciemności bramy do krainy zmarłych.
    
    * * *
    
    Nie wiem, jak długo to trwało. Zsuwałem się coraz niżej, mając za jedynego towarzysza mrok. Nie musiałem widzieć Jacka, by wiedzieć, że od stóp do głów pokryty jest kropelkami potu, a ręce drżą mu z wysiłku od podtrzymywania obciążonej ciężarem mojego ciała liny.
    Opuszczałem się powoli, bez gwałtowniejszych ruchów i zbędnych kołysań. Wokół mnie roztaczała się nieprzenikniona ciemność i gdyby nie moje stopy, opierające się o gładką powierzchnię ściany, powiedziałbym, że jest to pustka, równie rozległa i nieskończona jak sam wszechświat. Tam, w otoczeniu czterech ścian czułem się zupełnie tak, jakbym został zamknięty w małym, ciasnym pudełku, a klaustrofobiczne uczucie napełniało mnie od samego początku wędrówki.
    Zerknąłem w dół, w ciemność rozpościerającą się pode mną. Nie dostrzegłem tam niczego poza mrokiem, lecz zbyt się bałem, by chociaż jedną ręką puścić linę i wyciągnąć tkwiącą za paskiem latarkę. Nie wiedziałem, co może znajdować się na dnie tej piekielnej czeluści, a opanowana strachem wyobraźnia podsuwała upiorne i koszmarne wizje; może tkwiły tam demony, rodem z najstraszliwszych snów, z zakrzywionymi szponami i błyszczącymi od krwi zębami; może gdzieś tam na dole żyły stwory, jakich nigdy nie widział żaden człowiek, stwory, które mogły śmiertelnie przerazić samym tylko swoim wyglądem; może ta ciemna otchłań nigdzie nie miała końca, a może nieświadomie schodziłem do samego piekła, gdzie rządziły chaos, cierpienie i potępienie na wieki.
    Może próbując ocalić Natalię skazałem się na śmierć w niewyobrażalnym cierpieniu.
    Cokolwiek nie istniałoby na dnie, było jeszcze bardzo odległe i pogrążone w mroku, a ja schodziłem coraz głębiej i niżej.
    Nagle, całkiem niespodziewanie ściana, o którą opierałem stopy skończyła się. Zakołysałem się nerwowo na linie, a serce zwiększyło swój dotychczasowy rytm, jednak wyczułem jak stopami dotykam czegoś twardego i płaskiego jak uklepana ziemia. Ostrożnie wyprostowałem się i z początku niepewnie rozwarłem palce, bez przerwy gotowy do ponownego złapania liny w razie gdyby podłoże zechciało wysunąć mi się spod nóg. Po kilku chwilach wahania, przekonany, że stoję na pewnym, litym gruncie, rozejrzałem się wodząc wokół promieniem latarki.
    Zarówno przede mną, jak i za moimi plecami ciągnął się szeroki tunel korytarza, o wysokim suficie. Gładkie ściany znikały głęboko w otaczającej wszystko ciemności, dopiero daleko w głębi dało się dostrzec nikły blask jasnego światła, ledwo uchwytny, niczym porwany przez wiatr puch.
    Podniosłem głowę, spoglądając w górę i kierując tam światło latarki. Sam nie wiem, co oczekiwałem tam ujrzeć, lecz to, co ukazało się moim oczom sprawiło, że poczułem zimny dreszcz na plecach.
    W stropie widniał prostokątny otwór, z głębi którego wysuwała się lina, zwisając nad podłożem i kołysząc się lekko na niewyczuwalnym wietrze. Wysoko nade mną nieco jaśniejsza plama otwartego grobu odcinała się od zalegającego wewnątrz mroku. Wiedziałem, że gdzieś tam, w górze istnieje rzeczywisty świat, może i zmierzający do zagłady, ale prawdziwy świat, do którego muszę wrócić razem z Natalią, jeśli nie chcę na wieczność pozostać w Zalphii, a ten długi tunel, którym się tu dostałem był jedyną drogą na zewnątrz. Zdawałem sobie sprawę, że wspinaczka w górę będzie wyczynem o wiele bardziej trudniejszym niż zejście w dół po linie, jednak teraz nie zaprzątałem sobie tym głowy. Przede mną stało zadanie, jak do tej pory, najcięższe.
    Rozejrzałem się niepewnie po korytarzu, oświetlając jego ściany i tworząc na nich okręgi światła. Nie miałem pojęcia, gdzie szukać Natalii. Nie wiedziałem, w którą stronę mam się skierować, aby odnaleźć ją, mam nadzieję, żywą. Obie drogi, w prawo czy w lewo, gwarantowały takie samo prawdopodobieństwo powodzenia. Nie miałem żadnej wskazówki, żadnej podpowiedzi, która mogła by mi pomóc. Przez chwilę stałem jeszcze spoglądając to w jedną, to w drugą stronę, w końcu ruszyłem w prawo, zagłębiając się w odmętach krainy zmarłych. Sam nie wiedziałem, dlaczego wybrałem właśnie ten kierunek. Może zrobiłem to na oślep, a może podpowiedziała mi intuicja. Jednak niezależnie od tego podążałem korytarzem coraz dalej, stawiając wszystko na jedną kartę.
    Był to jeden z najbardziej nietypowych korytarzy z jakimi w życiu się spotkałem. Wszystko tutaj wydawało się być wykonane z ciemnej gliny. Stropu nie podtrzymywały żadne metalowe ani też drewniane konstrukcje. Po prostu przejście wyryte w ziemi, na tyle wysokie by swobodnie mógł zmieścić się w nim dorosły człowiek. Pozostawało dla mnie tajemnicą, jakie ręce mogły wytworzyć coś takiego, jednak jednego byłem absolutnie pewien; zsuwając się do otwartego grobu całkiem świadomie wkroczyłem do innego świata, całkowicie odmiennego i przepełnionego mistycyzmem, świata, który znajdował się nie ukryty głęboko pod cmentarzem, lecz w zupełnie innym miejscu, istniejący gdzieś poza wszelkimi terytoriami znanymi ludzkości. Podążałem prosto przed siebie, posuwając się tam, gdzie nie było życia.
    Korytarz wydawał się nie mieć końca, jednak w miarę, jak szedłem naprzód, ciemność wokół mnie powoli zaczęła rzednąć, rozpraszana żółtym, przypominającym promień świecy światłem. W końcu było na tyle jasno, że bez najmniejszego problemu mogłem podążać bez pomocy latarki. W krótkim czasie przekonałem się także, co było źródłem owej jasności.
    Po obu stronach korytarza w ścianach tkwiły pochodnie, oddzielone od siebie w miarę regularnymi odstępami. Były zapalone; pomarańczowe kule ognia płonęły na końcach każdej z nich, strzelając językami płomieni. Zatknąłem latarkę na powrót za pasek i niepewnie stawiając kroki ruszyłem korytarzem pomiędzy rzędami pochodni, aż doszedłem do rozwidlenia, co stawiało mnie przed kolejnym wyborem.
    Przede mną rozpościerały się trzy kolejne odgałęzienia korytarza; dwie z nich odbiegały w obie strony, ciągnąc się dalej w głąb po lewej i po prawej, jedna natomiast stanowiła przedłużenie tunelu, którym nadszedłem.
    Dylemat powiększył się o dodatkowy czynnik, co nie sprzyjało odnalezieniu Natii. Jedynym, na czym mogłem wtedy polegać było przeczucie, głos rozbrzmiewający wewnątrz mnie, narzucający określony kierunek. Nie pozostawało mi to żadnego wyboru, poddałem się więc mu, podążając tam, dokąd mnie prowadził.
    Zanim jednak ruszyłem korytarzem w lewo, krawędzią nadal zawieszonego na mojej szyi pentagramu wyryłem w ścianie tunelu prosty znak. Dwie linie złożone w krzyż miały wskazywać nam drogę powrotną, gdy razem z Natalią będziemy wracali tymi samymi ścieżkami, kierując się ku bramie do Zalphii i co się z tym wiąże, ku wyjściu. Potem już bez żadnych modlitw ani rozważań podążyłem naprzeciw nieznanemu, kierowany przeświadczeniem i nadzieją na szczęśliwe odnalezienie dziewczyny, żywej i w pełni świadomej; takiej, jaką znałem ją dotychczas.
    Sieć korytarzy była rozległa i rozciągała się szerokimi zakolami wewnątrz krainy zmarłych. Wysokie tunele plątały się wzajemnie, tworząc gmatwaninę przypominającą ściegi w obszernej tkaninie, co sprawiało, że układały się w niezwykle skomplikowany i trudny do przejścia labirynt. Rozgałęziały się, odbiegając w przeciwnych kierunkach i ponownie łączyły, zupełnie tak, jakby wszystkie bez wyjątku prowadziły w jedno miejsce. Jednak pomimo tego błąkałem się po nich, niejednokrotnie powracając do tych samych korytarzy, błądząc i znacząc ściany wyrytymi krzyżami, pośród lasu płonących pochodni, zupełnie nieświadomy dokąd dążę. Po prostu parłem naprzód, nie zwracając najmniejszej uwagi na nietypowość miejsca, w którym się znalazłem i dziwny, niepokojący nastrój panujący wewnątrz korytarzy. Nastrój przerażenia, aurę zła, istniejącego od milionów lat. Doznawałem wrażenia, że poruszam się w krainie, której korzenie sięgały początków życia na tej planecie, a powietrze wokół przesycone było tajemniczością, mistycyzmem i kwintesencją odczuć umierających ludzi. Strach niemal paraliżował moje ciało, bezustannie zalewając je zimnymi falami, lecz myśl o Natalii była skutecznym antidotum. Dlatego nie zatrzymałem się ani na moment, zdecydowanie krążąc wśród tuneli i nawet ich zawiłość nie była w stanie powstrzymać mnie.
    Ściany korytarzy były zupełnie gładkie, pozbawione jakichkolwiek przejść czy drzwi, mogących prowadzić do potencjalnych pomieszczeń. Im dłużej poruszałem się między nimi, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że wszystko wokół mnie jest całkowicie puste; że w tych korytarzach nie istnieją żadne formy życia, ani też drapieżne trupy, martwe, jednak pomimo to żywe i zdolne do krwawych czynów. Jak do tej pory nie znalazłem najmniejszego śladu obecności Natalii, lecz gdy skręciłem w kolejną odnogę tunelu i stanąłem w prostym, długim korytarzu mój wzrok przykuł przedmiot leżący na podłodze, tuż pod moimi stopami. Schyliłem się, by go podnieść, lecz już zanim go dotknąłem doskonale wiedziałem czym jest. Obracałem go przez chwilę między palcami, czując jak żałość zamyka się wokół mnie niczym stalowa obręcz.
    Była to jedwabna, kolorowa chusta Natalii, którą dziewczyna tej nocy owinęła sobie szyję. Przycisnąłem ją do twarzy i poczułem ten znajomy zapach jej ciała, wymieszany z wonią delikatnych perfum. Na kilka sekund do oczu napłynęły mi łzy, jednak nagła myśl brzęcząca w mej głowie skutecznie je powstrzymała.
    Bogu niech będą dzięki, byłem na właściwej drodze. Los okazał się być dla mnie nieco łaskawszy, wskazując mi właściwy kierunek. Teraz będąc całkowicie pewien, że odnajdę ją spojrzałem w głąb rozpościerającego się przede mną korytarza i bez najmniejszego wahania ruszyłem naprzód, podbudowany duchowo i psychicznie. Jednak gdy dotarłem do jego końca, dawny strach powrócił, powodując zimny pot, spływający strużkami w dół pleców.
    Stałem przed ogromnymi, dwuskrzydłowymi wrotami, w całości wykonanymi z litego drewna. Ich zwieńczenia stanowiło metalowe obicie, pobłyskujące jasno w świetle płonących pochodni, udekorowane tysiącem zawiłych wzorów i rycin. Półkoliste wykończenie wznosiło się wysoko nade mną i w tamtej chwili poczułem się zupełnie tak, jakbym został przeniesiony w piętnastowieczny świat rycerskich wędrówek i teraz znajdowałem się u wejścia do olbrzymiego zamku. Wrażenie to zakłócały jedynie dwie masywne kołatki, umieszczone na każdym ze skrzydeł bramy. Odlane z mosiądzu i pokryte cienką warstwą złota przedstawiały ludzkie czaszki, patrzące wrogo z pustych oczodołów, szczerząc upiornie zęby, spomiędzy których zwisały szerokie i ciężkie uchwyty. Były naturalnej wielkości, zupełnie tak, jakby nie stanowiły tylko wiernej kopii ludzkiego szkieletu, lecz w rzeczywistości na wrotach zatknięte były prawdziwe głowy dwojga ludzi. Przez chwilę wahałem się, by ich dotknąć, bojąc się, że gdy tylko to zrobię, rozszerzą zęby i rzucą się na moją dłoń, odgryzając ją, pozostawiając tylko bryzgający krwią kikut. Przełamałem jednak wewnętrzny strach i chwyciłem oburącz mosiężny uchwyt. Wydawało mi się, że uderzenie nim byłoby nazbyt nierozsądnym wyjściem, więc używając całego zasobu posiadanych sił pociągnąłem w swoją stronę, w nikłej próbie utorowania sobie drogi do wewnątrz. Skrzydło otworzyło się z głośnym skrzypieniem, od którego włosy zjeżyły mi się na karku, rozwierając na całą szerokość. Było niezwykle ciężkie, jednak jakimś cudem udało mi się to, co zamierzałem. Potem, ocierając pot z czoła i modląc się w duchu, na wpół skrępowany strachem przekroczyłem próg bramy, wkraczając do skrywanego i strzeżonego przez nią świata.
     Wewnątrz było mroczno i ciemno, zatknięte pochodnie tkwiły tylko tuż obok wrót. Ich nikłe światło rozjaśniało zaledwie niewielką część pomieszczenia, w którym się znalazłem, jednak mimo to dało się zauważyć, że jest ono niezwykłych rozmiarów; sufit znajdował się tak wysoko w górze, że w ogóle go nie dostrzegałem, podobnie jak boczne i przeciwległa ściana. Bijąca od pochodni jasność płomieni rzucała na podłogę szerokie owale światła, oświetlając tylko przednią część sali. Głębiej, tam, gdzie docierało już znacznie mniej blasku wznosił się ogromny, masywny kształt, wysoki na kilkadziesiąt metrów i szeroki niczym gigantyczna góra. Nie miałem pojęcia, czym mogłoby to być i nie czas było nad tym rozmyślać. Nie zamierzałem także ani obnażyć tego czegoś światłem latarki, ani też podchodzić do tego bliżej, niż to było konieczne. Co było dziwne, poczułem też lekkie lecz uporczywe podmuchy wiatru, zupełnie jakbym nagle znalazł się na otwartej przestrzeni.
    Świetliste okręgi jasności drgały, wskutek ruchu pomarańczowych języków ognia. To dzięki nim ujrzałem coś, co podziałało na mnie jak zimny prysznic, lecz jednocześnie napełniło ogromnym szczęściem, radością tak wielką, że w żaden sposób nie można byłoby jej wyartykułować. Po raz pierwszy w całym moim dotychczasowym życiu poczułem, że w końcu zdobyłem się na coś, co mogło napawać mnie dumą z samego siebie. W tym momencie zrozumiałem, że jeśli wyjdę z tego z życiem i bez obrażeń, to niewątpliwie będzie to największy czyn, jaki kiedykolwiek udało mi się osiągnąć.
    W niewielkiej odległości ode mnie przed mrocznym kształtem ukrytym w cieniu stał ciężki, kamienny ołtarz ofiarny, oświetlony światłem pochodni. Był duży, znacznie większy niż takie, jakich tysiące można spotkać na rycinach i rysunkach pochodzących sprzed setek lat, pokryty zakrzepłą krwią i siatką drobnych pęknięć. Na nim leżała jakaś postać, z rozłożonymi nogami i rozkrzyżowanymi ramionami; na pierwszy rzut oka rozpoznałem w niej Natalię. Ubranie, które miała na sobie było całkowicie postrzępione i niezwykle okrutnie porwane; blask płomieni pełzał po jej bladej skórze, po obnażonych piersiach, brzuchu, udach, stopach. Twarde rzemienie obwiązywały jej nadgarstki oraz kostki i tym samym unieruchamiając jej członki, utrzymywały je stale w tej samej pozycji. Stąd, gdzie stałem mogłem zauważyć, iż jej oczy są zamknięte, a usta lekko rozchylone. Miałem jednak pewność, że żyła; jej klatka piersiowa unosiła się i opadała w rytm miarowego i urywanego oddechu. Mogłoby się wydawać, że tylko śpi, zagubiona gdzieś poza światem żywych, a dręczące ją koszmary atakują jej umysł chorobliwymi wizjami.
    Wolnym krokiem ruszyłem w kierunku dziewczyny, rzucając ukradkowe spojrzenia na boki, w poszukiwaniu potencjalnego zagrożenia, jednak wszystko wokół było opustoszałe; takie przynajmniej sprawiało wrażenie. Nasilało się też we mnie osobliwe uczucie, że ktoś czy też może coś, bez przerwy obserwuje moje poczynania. Nie zamierzałem jednak penetrować tej sali, czy też rozległej połaci rozciągającej się wokół nas; teraz najważniejszym było uwolnić Natalię i jak najszybciej opuścić to miejsce.
    Zatrzymałem się tuż obok ołtarza, spoglądając na twarz dziewczyny. Wyrażała paniczny strach, zmieszany ze świadomością własnej bezsilności. Oczy poruszały się w bezwolnym rytmie pod powiekami, a tajemniczy wiatr bawił się jej jasnymi włosami, co chwilę omiatając nimi piękne oblicze właścicielki. Bóg jeden wiedział, co strasznego ją tu spotkało.
    - Natalia... - wyszeptałem najciszej jak tylko się dało.
    Otworzyła oczy i spojrzała na mnie. Przez jej twarz przebiegł wyraz niedowierzania i radości.
    - Marek... - powiedziała, o potem: - O Boże...co...? - urwała, gdyż położyłem dłoń na jej ustach. W mroku coś się poruszyło, coś drgnęło tuż obok ciemnej góry, która mogła być wszystkim.
    - Ciii... - szepnąłem. - Nic nie mów. Kto wie, jakie upiory kryje ta ciemność.
    Kiwnęła głową na znak, że zrozumiała o czym mówię.
    Z kieszeni spodni wyciągnąłem mój stary scyzoryk, z którym nie rozstawałem się ani na sekundę. Sprawnym ruchem otworzyłem ostrze i nie bez wysiłku przeciąłem krępujące dziewczynę rzemienie. Podniosła się powoli do pozycji siedzącej, masując obolałe nadgarstki.
    - Możesz chodzić? - zapytałem szeptem.
    Ponownie pokiwała głową i spróbowała zsunąć się z kamiennego ołtarza. Zachwiała się jednak i gdybym jej w porę nie złapał, to z pewnością roztrzaskała by sobie czaszkę o podłogę.
    - Chodź - rzekłem. - Wracajmy do naszego świata.
    Powoli i niezdarnie, z Natalią uwieszoną na mojej szyi i za wszelką cenę starającą się pomagać mi ruszyłem w kierunku otwartych wrót, przemierzając pomieszczenie w niemal żółwim tempie. W momencie, gdy od bramy dzieliło nas zaledwie parę kroków, od strony mrocznej sylwetki dobiegł głośny, basowy pomruk, od którego podłoga zadrżała pod naszymi stopami. Znieruchomiałem dotknięty paraliżującym strachem.
    Był to dźwięk, który w całej swojej intensywności podrażniał wszelkie pasma nerwów i odbijając się echem w naszych czaszkach spowodował, iż poczuliśmy się jakby ktoś wcisnął nasze mózgi między bezlitośnie zaciskające się płyty prasy hydraulicznej. Nie przypominał żadnego ze znanych mi dotąd głosów, brzmiąc jak puszczony w zwolnionym tempie ryk jakiegoś drapieżnego zwierzęcia. Otoczył nas niczym mroczna kurtyna i oboje doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, iż pochodzi ze światów odległych od nas o całe tysiąclecia, mając swoje źródło gdzieś pomiędzy innymi wszechświatami. Za nic w świecie nie chciałbym spotkać tego, co wydało z siebie ten przerażający głos, jednak pomimo to odwróciłem się, spoglądając w mrok za swoimi plecami.
    Wielki, ciemny kształt poruszał się, wyraźnie zbliżając w naszym kierunku. Stopniowo światło płonących pochodni zalewało go, coraz bardziej i bardziej ukazując naszym oczom. W końcu mogliśmy przyjrzeć mu się tak dokładnie, jakbyśmy oglądali go w jasny dzień. Teraz wiem, że nigdy więcej w całym moim życiu nie chciałbym ujrzeć tego czegoś ponownie. Jego widok był absolutnie przerażający i koszmarny; nie wiem, co to mogło być, ani jakim cudem coś takiego żyło, jednak niepowstrzymanie podążało w naszą stronę, zbliżając się z każdą upływającą sekundą.
    Odrażająca istota teraz wydawała się promieniować własnym blaskiem, dzięki czemu widzieliśmy w pełni jej postać, pomimo ciemności zalegającej w górnych partiach pomieszczenia. Jej szeroki, potężny tors w całości pokrywały ludzkie twarze, oblicza mężczyzn i kobiet, ciasno ułożone jedne obok drugich, w niektórych miejscach niemal zachodzące nawzajem na siebie, niczym żelazne obręcze w ciężkich, rycerskich kolczugach. To one kształtowały mięśnie klatki piersiowej, zupełnie tak, jakby pierś koszmarnej kreatury utworzona była nie z tkanek, skóry i kości, lecz wyłącznie z osobnych, pozlepianych ludzkich głów, których oblicza zaścielały ją na podobieństwo gigantycznych rozmiarów mozaiki. Z każdym ruchem przerażającego stwora, z każdym jego stąpnięciem przesuwały się wewnątrz torsu ze stłumionym grzechotem, przywodzącym na myśl stukot kości.
    Lecz było także coś jeszcze, coś co dopełniało przerażającej sceny mrocznego horroru. Drapieżne, koszmarne, wykraczające poza zakres ludzkiej wyobraźni i zdolności pojmowania umysłu.
    W obliczach osób uwięzionych w torsie ciemnej istoty tętniła iskra życia, wypełniając je chaotycznymi i wyrażającymi ponadnaturalny ból ruchami skręcających się ust, niejednokrotnie wywracających się białkami na zewnątrz gałek ocznych i spazmatycznie drgających rysów i mięśni twarzy. Czymkolwiek były te ludzkie głowy, to jednak nieprzerwanie ich życie trwało, bez względu na wszystko, co działo się wokół nich. I jakby na potwierdzenie tych nierealnych i nierzeczywistych wniosków, spomiędzy rozwartych, popękanych warg dolatywały nas krzyki, odzwierciedlające najbardziej okrutne i nieziemskie cierpienie. Ich pełne bólu głosy wołały o pomoc, napełniając powietrze wokół nas jękami i wrzaskami, które niczym niepohamowane rozchodziły się po wnętrzu sali, odbijając się od ścian i ponownie uderzały w nasze umysły, przedzierając się przez najdalsze zakamarki mózgu i penetrując wnętrza czaszek.
    Stwór mozolnie parł w naszą stronę, ciężko stawiając przed sobą kroki, od których podłoga drżała i trzęsła się. Jego ramiona oraz nogi pokrywał gruby, szarozielony pancerz, pokryty szerokimi brunatnymi plamami oraz tysiącem twardych jak skała kolców, ostrych do tego stopnia, że z całą pewnością bez najmniejszego problemu mogłyby przebić ciało człowieka na wylot. Staliśmy zmrożeni absolutnym strachem i obserwowaliśmy jak istota zatrzymuje się w niewielkiej odległości od nas i z rękoma sztywno zwieszonymi po bokach przypatruje się nam, jakby w niemej ocenie swego zagrożenia z naszej strony, chociaż całkowicie oczywistym było, że wystarczy jeden ruch jego dłoni, by pozostała z nas zaledwie niewielka, krwawa plama, wypełniona mnóstwem strzaskanych i sterczących kości.
    Cofnąłem się o kilka kroków do tyłu, pociągając za sobą Natalię i zadarłem głowę, spoglądając na wiszącą w mroku wysoko nad nami twarz odrażającego tworu zła i okrucieństwa. Malował się na niej wyraz przewagi oraz całkowicie pewnego zwycięstwa i tryumfu nad przeciwnikiem. Skóra pokrywająca ją miała odcień brudnej czerni, bardziej przypominającej spalone doszczętnie ciało. Prosty szeroki nos ściągnięty był w zwierzęcym grymasie, usta lekko rozchylone, ukazujące rzędy zakrzywionych zębów. Osadzone głęboko gałki oczne jarzyły się w mroku ciemną zielenią spod ciężkiej nasady czoła, a z obu stron czaszki wystawały długie i smukłe macki, drgając i falując niczym wodorosty w morskiej wodzie.
    Przez chwilę staliśmy w bezruchu, mierząc się wzrokiem. Natalia w dalszym ciągu otaczała moją szyję ramieniem i wiedziałem, że pragnie, aby ten koszmar, który bezkarnie wkradł się w nasze życie, w końcu skończył się. Ja także tego chciałem, lecz bałem się wykonać jakikolwiek ruch w kierunku wrót, które nadal tkwiły otwarte. Każde drgnięcie mogło sprowokować tę olbrzymią istotę, by rzuciła się na nas i starła w proch nasze ciała. W mojej głowie rodziły się najróżniejsze perspektywy szybkiej ucieczki, jednak już sam wygląd stwora był przestrogą, by nie korzystać z żadnej z nich. Ani ja, ani też Natalia nie zamierzaliśmy zginąć z rąk tej kreatury, jednak pozostawanie biernym było tak samo ryzykowne jak próba rzucenia się w stronę wyjścia. Nawet jeżeli nie udałoby nam się opuścić tego pomieszczenia, to śmierć pod ogromną ręką będzie szybka i w miarę bezbolesna.
    Byłem całkowicie gotowy, by skoczyć w kierunku bramy, gdy to poczułem. Uporczywe, lekkie łaskotanie, podrażniające mój tors. Powoli i bez gwałtowniejszych ruchów spuściłem głowę i zerknąłem w dół. Zamarłem.
    Zawieszony na mojej szyi metalowy pentagram lśnił niebieską poświatą, pulsując i jaśniejąc z każdą chwilą. Pobłyskiwał, tworząc wokół siebie świetlistą jasność, promieniując niczym olbrzymia gwiazda na nocnym niebie. Co więcej, wskutek owego mistycznego blasku twarz wznoszącej się przed nami istoty przekształciła się wyrazem niepokoju i skrywanego lęku; pięcioramienna gwiazda wzbudzała w niej większy strach, niż można byłoby przypuszczać. Gdy tak stałem, obserwując raz mrocznego stwora, raz rzucając wzrokiem na medalion, niespodziewanie spłynęło na mnie olśnienie i wzbudziło płomień nadziei na ocalenie naszego życia.
    To było to, o czym mówił nam Jacek. "Ochronna tarcza przed złowrogim wpływem duchów". Ten pozornie bezwartościowy kawałek metalu stanowił wszechpotężną broń w walce ze złymi mocami, strzegąc swego nosiciela przed wszelkim niematerialnym i okultystycznym zagrożeniem. Był jak pole rażenia o niezwykłej sile; odrzucał duchy, istoty astralne, larwy, w których tliła się chociażby iskierka wrogości, pohamowywał demony oraz koszmarne stwory rodem z najodleglejszych czeluści piekieł. Moje pierwotne sceptyczne w stosunku do mistycznych symboli znikło bez śladu i doskonale zdawałem sobie sprawę, że powoli zaczynam dominować nad istotą stojącą przed nami, pomimo iż przerastała nas ponad pięćdziesięciokrotnie. Wiara w zwycięstwo w starciu z nią wypełniła mnie od wewnątrz, tłumiąc strach niemal całkowicie.
    "Żeby coś odniosło zamierzony skutek, trzeba w to wierzyć."
    To, co stało się potem, zdawało się trwać ułamki sekund, tak że nie byłem zupełnie pewien, co się w rzeczywistości wydarzyło. Z lśniącego pentagramu, z jego środka, krawędzi oraz obręczy, wystrzeliła błyszcząca niebiesko szeroka smuga energii i światła, a mknąc wysoko w górę, przecinając gęsty mrok, trafiła w samo centrum olbrzymiej twarzy istoty, rozpływając się po niej niczym lepka ciecz.
    Z gardła stworzenia dobiegł ryk, od którego pomieszczenie zatrzęsło się tak, że straciliśmy równowagę na glinianym podłożu. Upadając zdążyłem zauważyć jak istota dramatycznym ruchem przyciska obie ręce do twarzy i rycząc głośno cofa się chwiejnym, chybotliwym krokiem a spomiędzy jej palców wyłaniają się szerokie strużki białego dymu, mieszając się z otaczającą wszystko ciemnością.
    Ryk istoty trwał, ciągnąc się w nieskończoność, teraz jednak stwór wykrzykiwał coś w nieznanym języku. Nie rozumiałem ani jednego słowa z tego piekielnego jazgotu, lecz jego przesłanie było w pełni zrozumiałe. Podniosłem się w samą porę, by ujrzeć widok, który zmroził mnie do szpiku kości tak, że przez chwilę nie byłem zdolny wykonać nawet najmniejszego ruchu. Zachowanie Natalii wskazywało bez żadnych wątpliwości, że ujrzała to samo co ja; cofnęła się nerwowo, a z jej rozchylonych ust wydobył się jęk strachu.
    Przed nami, z mroku ścielącego się w dalszej części pomieszczenia, powoli wynurzały się kroczące wolno trupy; rozpadające się, gnijące, w postrzępionych ubraniach, w jakich zostały złożone do grobów, wszystkie bez wyjątku patrzyły w naszą stronę, a ich wygłodniałe spojrzenia mówiły same za siebie. Było ich coraz więcej; trzydzieści, czterdzieści żywych pozostałości ludzkiego ciała, z odpadającymi członkami, popękanymi czaszkami i odchodzącą skórą wychodziły z ciemności powłócząc mozolnie rozkładającymi się nogami, jedne za drugimi posuwając się do przodu w milczącym, grobowym marszu.
    Chyba coś powiedziałem. Mogło to być "Boże drogi", mogło to być "o kurwa", lecz równie dobrze mógł to być tylko pisk opartej na moim ramieniu Natalii. Trupy zbliżały się, a ich kości uderzały o siebie z głuchym odgłosem. Gdzieś odpadła ręka, komuś strącono głowę.
    W nagłym przypływie nowych sił rzuciłem się biegiem w kierunku wyjścia, po drodze chwytając sparaliżowaną ze strachu dziewczynę. Potykając się w ogarniającej nas stopniowo panice wyskoczyliśmy z pomieszczenia, bardziej wylatując niż przechodząc przez drewnianą bramę. Zachowałem jednak tyle jasności umysłu, by naprzeć całym ciałem na otwarte skrzydło, mozolnie, lecz nieustępliwie pchając je do przodu, w desperackiej próbie powstrzymania armii umarlaków. W malejącym z każdą chwilą prostokątnym otworze z przerażeniem dostrzegłem, iż trupy przyspieszyły kroku i podbudowane możliwością rozerwania świeżego ludzkiego ciała sunęły w kierunku zamykających się wrót, spiesznie stawiając przegniłe stopy na twardym podłożu. W następnej chwili brama zatrzasnęła się z głośnym odgłosem metalu uderzanego o metal, a ja rzuciłem się naprzód, gnając wzdłuż korytarzem, na pół niosąc, na pół ciągnąc za sobą półnagą Natalię. Jednak doskonale zdawałem sobie sprawę, że zamknięte wrota nie stanowiły żadnej przeszkody dla drapieżnych zmarłych. Mogły powstrzymać ich jedynie na jakiś czas, krótką chwilę, podczas której mogliśmy oddalić się nieco od olbrzymiej sali i zła czającego się w jej wnętrzu. Lecz byłem całkowicie pewien, że nie poprzestaną dopóki nas nie dopadną, biegnących, bezbronnych i bezradnych przed tak licznym przeciwnikiem, płatając nasze ciała równie łatwo jak stary płócienny worek. Jeszcze zanim dobrnęliśmy do końca korytarza, usłyszeliśmy jeżące włosy na karku odgłosy trzaskającego drewna i skręcanego metalu dobiegające zza naszych pleców. Obróciłem głowę tylko na jedną ulotną chwilę, lecz to wystarczyło, bym dostrzegł jak wrota pękają pod naporem dziesiątek ciał, przebijane i rozrywane szaleńczo przez łuszczące się ramiona i kościste dłonie.
    Dotarliśmy do miejsca, w którym korytarz przechodził w kilka kolejnych, rozbiegających się w różne strony. Wystarczył jeden rzut oka, by dostrzec na ścianie tuż obok nas wyryty krzyż, tkwiący w tym samym położeniu, w którym go zostawiłem.
    - Tędy! - krzyknąłem do Natalii, łapiąc oddech i pomagając sobie opartą o ścianę tunelu ręką.
    Pobiegliśmy dalej, posuwając się w kierunku otworzonego przez Jacka przejścia, które stanowiło dla nas wybawienie. Będąc w połowie korytarza wiedziałem już, że horda trupów zdołała przedrzeć się przez wrota i teraz ruszyła naszym tropem, kierowana zapachem żywego ciała.
     Skręciliśmy w następne odgałęzienie, a jego wybór ponownie umożliwił nam wyrysowany w ścianie znak. Słyszałem za nami niepokojące szelesty i odgłosy świadczące o tym, że niepohamowana armia piekieł podąża tą samą drogą, nieustępliwie ścigając nas niczym zwierzynę. W biegu zerwałem ze ściany pochodnię; potencjalną broń, którą mogłem się posłużyć w bezpośrednim starciu. Wolałem nie ryzykować ponownego użycia pentagramu, bojąc się, że nie zdążę odpowiednio się skupić, by wydobyć z niego obronną siłę, zanim zmarli nie rzucą się na nas.
    Z trudem chwytałem powietrze, narastający dotkliwy ból w mięśniach dawał o sobie znać. Jednak nie zatrzymałem się; to oznaczałoby śmierć, najokrutniejszą śmierć, jaką tylko mogłem sobie wyobrazić. Razem z Natalią biegaliśmy po korytarzach, za każdym razem skręcając w inną stronę, posługując się krzyżami jak mapą. Tylko dzięki nim mogliśmy odnaleźć właściwą drogę do świata żywych; gdyby ich zabrakło z pewnością zgubilibyśmy się w labiryntowej sieci tuneli i niewątpliwie dostali się w szpony trupów. W tamtej chwili dziękowałem Bogu, że szukając Natalii znakowałem powrotny kierunek, jednak wpadając do kolejnego oznaczonego krzyżem korytarza zatrzymaliśmy się raptownie, jakby zderzając się z litą ścianą.
    W niewielkiej odległości przed nami drogę zagradzały nam trupy. Dziesięciu, piętnastu gnijących umarlaków tkwiło w bezruchu i absolutnym spokoju, stercząc pomiędzy płonącymi pochodniami, zupełnie jakby w niemym oczekiwaniu na nas. W momencie, gdy ich przepełnione złem spojrzenia padły na mnie i na Natalię, drgnęły i mozolnie posuwając się do przodu podążyły w naszym kierunku, popychane żądzą rozrywania.
    Przez chwilę stałem niezdecydowany, co robić dalej. Ten korytarz był jedyną drogą prowadzącą do przejścia, a zboczenie z właściwego kierunku oznaczało zgubę pośród plątaniny tuneli i błąkanie się po nich w rozpaczliwej nadziei wydostania się z nadnaturalnej krainy zmarłych. Jednak inna możliwość po prostu nie istniała; samobójstwem byłaby próba przebicia się poprzez kroczące trupy. Było ich zbyt wielu, a my byliśmy zbyt wykończeni długim biegiem, by coś takiego mogło się powieść. Lecz umarli zbliżali się w przerażającym tempie i jeślibym szybko nie wymyślił czegoś, co mogło uratować nam życie, to z pewnością drapieżne trupy odebrałyby nam je, wyrywając nasze bijące serca.
    Sam nie wiedziałem dokładnie, co mną wtedy pokierowało. Może był to ten sam głos, który wskazywał mi drogę do uwięzionej Natalii, a może była to po prostu ograniczoność wyboru. Niezależnie od tego, poderwałem drżącą ze strachu Natalię i wskakując do lewej odnogi tunelu pognałem przed siebie, nie oglądając się ani na moment.
    Biegliśmy na oślep w zupełnie nieznanym kierunku, co chwilę podążając innymi korytarzami. Nie mieliśmy żadnego pojęcia dokąd zaprowadzą nas gładkie ściany tuneli, mogliśmy mieć tylko nadzieję, że jakimś cudem odnajdziemy drogę do wyjścia w gmatwaninie korytarzy. Modliłem się w duchu, by naszej drogi ponownie nie zagrodzili zmarli; co jakiś czas dostrzegałem cienie rysujące się na ścianach sąsiednich korytarzy, a także mroczne sylwetki wyłaniające się zza ich krawędzi. Jednak albo moje modły nie były zbyt gorliwe, albo Bóg całkowicie o nas zapomniał, pozwalając samoistnie toczyć się naszemu przeznaczeniu, gdyż podążając kolejnym tajemniczym tunelem z przerażeniem ujrzeliśmy jak z naprzeciwka wynurza się pojedyńczy trup i ze wzrokiem utkwionym w nas, szczerząc grobowo zęby rusza w naszą stronę, powoli wlokąc się krok za krokiem.
    Nie miałem najmniejszego zamiaru zatrzymać się i pobiec w odwrotnym kierunku. Pomimo że Natalia najwyraźniej do tego dążyła, w dalszym ciągu pędziłem do przodu, nacierając wprost na mozolnie poruszające się truchło. Odległość między nami malała w zastraszającym tempie. Teraz dzieliło nas zaledwie kilka metrów, pięć może sześć; byłem zbyt przerażony, by właściwie to określić. Miałem także nadzieję, że wiem co robię. Nerwowo zacisnąłem palce na drewnianej pochodni. Płonęła w dalszym ciągu, co dodawało mi odwagi i pewności.
    Na jedną straszną chwilę zamknąłem oczy. Potem wykorzystując impet biegu do zwiększenia siły uderzenia, cisnąłem zapaloną pochodnię prosto w sam środek przegniłej i rozpadającej się twarzy, ani na sekundę nie zatrzymując się. Zdążyłem ujrzeć jeszcze, jak spróchniała głowa roztrzaskuje się niczym pęknięty arbuz, a pogrzebowe ubranie zajmuje się ogniem, płonąc jak żywa kula ognia. Potem jednak skręciłem w kolejny korytarz, pozwalając by upiorny widok strzelającego płomieniami trupa zarył się głęboko w moją pamięć, pozostając tam na wieczność. Przebiegliśmy jeszcze kawałek, po czym ponownie zmieniliśmy kierunek ucieczki, wpadając do prawego tunelu i niemal zderzając się z jego ścianą...
    ...ujrzeliśmy wyryty w niej krzyż. Bez najmniejszego wahania podążyliśmy we wskazanym przez niego kierunku wiedząc, że ten chwilowy przebłysk szczęścia uratował nam życie.
    Dotarliśmy do końca korytarza i po raz pierwszy od dłuższego czasu zatrzymaliśmy się, dysząc ciężko oparci o ścianę. Tym razem nie potrzebowaliśmy już żadnych wskazówek, co do dalszej drogi; na prawo od nas ciągnął się długi tunel, który w większości pogrążony był w gęstym, nieprzejrzanym mroku. Gdzieś tam, głęboko w jego odmętach trwało ukryte przejście pomiędzy światem żywych, a krainą zmarłych, oczekując nas i stanowiąc materialne wybawienie przed armią krwiożerczych prześladowców.
    Wyszarpnąłem zza paska latarkę i posłałem jasny promień w ciemność przed nami. Szeroka smuga światła wyłoniła z mroku tylko gładkie ściany; nie czaiło się tam nic, co mogłoby obedrzeć nas ze skóry i wypatroszyć. Szczęśliwie dla nas korytarz był pusty.
    Wokół nas rozbrzmiewały dziesiątki głosów i szeptów, rozchodząc się po sieci podziemnych tuneli niczym fale oceanu. Drapieżne trupy poszukiwały nas, uparcie podążając pośród setek ścian, z wciąż gorejącą w nich wściekłością. Jak do tej pory w naszym polu widzenia nie znalazł się żaden zmarły, jednak nie zamierzaliśmy czekać, aż któryś z tropicieli upatrzy zwierzynę. Chwyciłem Natalię za rękę i ruszyliśmy w głąb mrocznego korytarza, na pół biegnąc na pół idąc, coraz bardziej otaczani przez mrok. Co chwilę rzucałem ukradkowe spojrzenia do tyłu, by upewnić się, że nikt, czy też nic nie podąża za nami. Jednak nieustannie przeszukiwałem strop nad naszymi głowami, oświetlając go latarką, w poszukiwaniu wysokiego, prowadzącego w górę tunelu - drogi do naszego świata. Dookoła zalegała nieprzenikniona ciemność tak, że prawie nie mogłem dostrzec podążającej obok mnie Natalii. Tylko dotyk jej ciepłej, wilgotnej od potu dłoni świadczył, że w dalszym ciągu jest razem ze mną.
    Promień latarki nerwowo błąkał się po suficie, skacząc pomiedzy jego krawędziami. Przez cały czas strop był zupełnie gładki, pozbawiony jakichkolwiek występów, co bardzo mnie niepokoiło i napawało strachem. Co się stanie, jeśli nie odnajdziemy przejścia? Co, jeśli Jacek nie wytrzymał emocjonalnie i zamknął grób, pozostawiając nas w jego wnętrzu? Będziemy na wieczność uwięzieni w krainie zmarłych, niestrudzenie ścigani przez wściekłe trupy, a nasze życie potrwa tylko do chwili, w której nie będziemy w stanie dalej uciekać.
    Po raz kolejny odwróciłem się i zerknąłem do tyłu. Jasne, ulotne światło pochodni pozostało daleko za nami, pobłyskując niepewnie wśród mroku. Omal nie wrzasnąłem, gdy coś smagnęło mnie po twarzy w momencie odwracania głowy. Odskoczyłem, szaleńczo bijąc ciemność zaciśniętymi dłońmi, wypuszczając jednocześnie latarkę. Upadła na ziemię, lecz nie zgasła, tocząc się tylko po podłożu.
    - Marek, co się stało?! Marek! - usłyszałem przerażony głos Natalii.
    Przestałem się szamotać i zamarłem w bezruchu, wyczekując choćby na najmniejsze drgnięcie. Słyszałem tylko swój oddech, szybki i przestraszony, Natalię nerwowo chwytającą powietrze oraz odległe, prawie nieuchwytne głosy, dobiegające gdzieś zza moich pleców. Lecz poza tym w pobliżu nie znajdowało się nic, co mogłoby wywlec nasze wnętrzności.
    - W porządku - uspokoiłem Natalię.
    Schyliłem się po latarkę i tylko dzięki jej światłu mogłem określić, gdzie się znajduje. Wyprostowałem się i przesunąłem promieniem od ściany do ściany, oświetlając część korytarza, pokryty kropelkami potu płaski brzuch Natalii oraz zwisającą ze stropu linę, nadal kołyszącą się po starciu z moją głową. Na jej widok niemal krzyknąłem z radości, chociaż wiedziałem, że czeka nas jeszcze długa, mozolna wspinaczka, której możemy nie podołać. Podniosłem wzrok i wysoko nad nami ujrzałem nieco jaśniejszą plamę światła, bijącą od otwartej mogiły.
    Ponownie skierowałem promień latarki na Natalię. Jej twarz wyrażała strach i zmęczenie.
    - Bierz to - rzuciłem, podając jej linę - i wchodź do góry.
    - Co? - w pierwszej chwili nie zrozumiała, o czym mówię.
    - Po prostu wchodź.
    Z wahaniem chwyciła linę i spojrzała w górę, po czym ponownie skierowała wzrok na mnie. W jej zielonych oczach błyszczała niepewność wymieszana z bezbrzeżnym lękiem.
    - Szybciej - ponagliłem ją. - Oni mogą być już blisko.
    Powoli, z ociąganiem zaczęła wdrapywać się po ścianie korytarza, a potem wysokiego, długiego tunelu, opierając o nią stopy i trzymając palce kurczowo zaciśnięte na linie. Obserwowałem w milczeniu jak pnie się do góry, w kierunku świata żywych, posuwając się coraz wyżej i wyżej, rzucając jednocześnie nerwowe spojrzenia na boki w poszukiwaniu niepowstrzymanej armii trupów. Jednak ciemność wokół mnie, pomimo że wypełniona dziesiątkami głosów, pozostawała pusta.
    Daleko w głębi tunelu błysk światła migotał i drżał, falując niczym ocean. Z każdą mijającą chwilą trupy zbliżały się i chociaż nie mogłem ich dostrzec, to wiedziałem, że są coraz bliżej.
    Zerknąłem w górę. Natalia dochodziła już do połowy drogi, nieustępliwie podążając naprzód. Ponaglałem ją wzrokiem, przerażony zwiększającą się intensywnością niepokojących szeptów i dźwięków.
    Rozejrzałem się wokół. Nie ujrzałem nic w ciemności, poza odległym blaskiem płomieni. Coś jednak było w otaczającym mnie mroku, jakaś aura zła, atmosfera śmierci i zbliżającego się niebezpieczeństwa. Nadchodziło coś absolutnie zimnego, bezlitosnego i mrocznego.
    Nerwowym ruchem otarłem pot z czoła i ponownie spojrzałem w górę. Dziewczyna zbliżała się do wyjścia; jej postać odcinała się ciemniejszą plamą na tle jasnego prostokąta otwartego grobu. Jeszcze chwila i ruszę jej śladem.
    Coś jednak kazało mi odwrócić głowę i zerknąć w mrok. Niespodziewanie latarka zamigotała, a jej promień zaczął blednąć, stając się coraz mniej dostrzegalnym, aż w końcu zgasł zupełnie, czyniąc ją bezużyteczną.
    W głębi korytarza, w świetle płonących pochodni zamajaczyły niewyraźne sylwetki. Poruszały się, niewątpliwie zbliżając w moją stronę. W tym samym momencie dotknął mnie powiew zimnego powietrza, bijący zza moich pleców, a także ciężki, chrapliwy oddech czegoś ogromnego i niezwykle masywnego. Kątem oka dostrzegłem tam jakiś błysk, jakby stalowych, ostrych szponów, gwałtownie wzniesionych do zadania ciosu.
    Uderzył we mnie strach, jakiego nie doznałem nigdy w życiu. Szybkim ruchem chwyciłem zwisającą linę i podciągnąłem się w górę, niemal wbiegając po pionowej ścianie. Wszystko zdawało się trwać ułamki sekund. W chwili, gdy skoczyłem do góry, poczułem jak coś przetacza się pode mną, jak jakiś amorficzny kształt przesuwa się w dole. To wystarczyło bym pomknął w górę tak szybko, jak tylko to było możliwe, bez zbędnego oglądania się za siebie.
    Uparcie brnąłem w kierunku powiększającego się prostokąta światła, nie zwracając najmniejszej uwagi na porażający ból w mięśniach. Już będąc w połowie drogi usłyszałem pode mną tajemnicze szelesty i upiorne głosy. Zerknąłem w dół i dostrzegłem tam cienie, błyskające w niewytłumaczalny sposób zęby i kościste dłonie opierające się o ściany wąskiego tunelu. Do moich uszu docierały także stukoty ścierających się kości i charczące oddechy. Wiedziałem, co to oznacza.
    Trupy. Szły za mną. Podążały za wonią ludzkiego ciała, niestrudzone, niepohamowane, niepokonane.
    Myśl o krwiożerczych istotach będących kiedyś żywymi ludźmi, a teraz sunących w górę z zamiarem pochłonięcia mojego mózgu, podziałała na mnie jak siarczysty kop, a poziom adrenaliny wzrósł z niebywałą szybkością. Wystrzeliłem do przodu, posuwając się tak, że z czystym sumieniem można było nazwać to biegiem. Słyszałem dobiegające z dołu odgłosy kościstych palców uderzających o litą ścianę tunelu w bezskutecznej próbie uchwycenia moich nóg. Nie miałem pojęcia, jak te drapieżne resztki ludzi mogły podążać w górę, lecz było jasne, że nie używały do tego liny. Z resztą nie miałem nawet czasu zastanawiać się nad tym; odległość pomiędzy mną, a otwartym grobem zamykała się w kilku metrach. Wyraźnie wiedziałem błyskające na nocnym niebie gwiazdy.
    W chwili, gdy do wyjścia pozostał mi zaledwie kawałek, poczułem jak coś zaciska mi się na stopie. Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć czym jest to coś.
    Trupia dłoń chwyciła także za pasek od spodni. Niespodziewanie poczułem, jak zaczynam zsuwać się w dół, ściągany niezwykłą, ponadludzką siłą. Próbowałem się uwolnić, wściekle kopiąc obiema nogami, lecz jedyne co udało mi się uzyskać, to strata płaskiego podłoża pod stopami. Zawisłem jedynie na samych rękach, z twarzą zwróconą ku górze, ku gwiazdom.
    Z przerażeniem ujrzałem jak przegniły, pozbawiony połowy czaszki trup przesuwa się obok mnie, pełznąc po ścianie tunelu niczym mucha po szybie, wytrwale dążąc do wydostania się przez otwartą mogiłę.
    - Jacek! - wydarłem się, wrzeszcząc najgłośniej jak potrafiłem. - Jacek!
    W prostokącie grobu nade mną dostrzegłem jak pochyla się, zaglądając w głąb otchłani, a jego twarz jest mokra od potu. Usta miał rozchylone i niewątpliwie zamierzał coś powiedzieć, jednak widok jaki napotkał związał mu skutecznie krtań, nie pozwalając na przedostanie się choćby najmniejszego dźwięku.
    - Jacek! - krzyczałem bezustannie. - Zamknij ten grób!
    Upiorny trup dotarł już niemal do samej krawędzi mogiły, sięgając do przodu wyciągniętym ramieniem. Jacek wpatrywał się w niego otępiały, z rozszerzonymi strachem oczami.
    - Co?! - zdołał wykrztusić, lecz to było wszystko.
    - Zamknij ten pierdolony grób! - odwrzasnąłem tylko, kołysząc się na linie niczym wahadło zegara.
    Koścista, poznaczona płatami odpadającej skóry dłoń wysunęła się ponad powierzchnię otwartego grobu, nieustępliwie podążając ku rzeczywistemu światu i wydawało się, że nic nie jest w stanie powstrzymać sunącego po ścianie zmarłego.
    Gdzieś z góry dobiegł mnie mroczny potok tajemniczych zaklęć; słowa wypowiadane z wyrazistością, lecz chwiejnie i nader szybko. W głosie Jacka panował absolutny strach.
    Trupia głowa wyjrzała ponad krawędź mogiły. Zbierając w sobie wszystkie resztki sił i wykorzystując rozkołysaną linę, odepchnąłem się silnie od ściany i poszybowałem poprzez zamkniętą przestrzeń tunelu w kierunku przyklejonego do pionowej powierzchni truchła. Przez chwilę dostrzegałem tylko ciemność i szybko zbliżające się strzępy ludzkiego ciała. Potem poczułem uderzenie, od którego zawirowało mi przed oczami, a w głowie eksplodowała biała plama dotkliwego bólu. Impet zderzenia odrzucił mnie do tyłu, obracając jednocześnie wokół własnej osi, lecz zdążyłem zauważyć jak niespodziewany atak pozbawił zmarłego stabilności w utrzymaniu się na pionowej ścianie. Trup zakołysał się przez moment, potem jednak osunął się w dół, spadając w ciemność pode mną, jednocześnie pociągając za sobą czające się tam hordy umarłych. Niespodziewanie ucisk na stopę ustąpił, uwalniając tym samym moją nogę, lecz w dalszym ciągu czułem ciężar zawieszonej u mojego paska od spodni postaci. Niepohamowana, w nikłej aczkolwiek wytrzymałej próbie ściągnięcia mnie w dół.
    Podniosłem głowę i ujrzałem jak jasny prostokąt grobu zmniejsza się z każdą chwilą, a szansa na wydostanie się maleje wraz z nasuwaniem się kamiennej płyty. Podciągnąłem się jeszcze trochę tak, że mogłem już wyciągniętym do przodu ramieniem dotknąć krawędzi mogiły, z przerażeniem uświadamiając sobie, że nie zdążę przed zamykającą się płytą. Nie zdążę, jeśli nie pozbędę się trzymającego mnie trupa.
    Dramatycznym ruchem sięgnąłem za siebie i chwyciłem za przegub zgniłego ramienia. Pod palcami wyczułem spróchniałe kości i butwiejące mięśnie, lecz starałem się nie zwracać na to uwagi sztywno zaciskając dłoń. Pod wpływem naporu przedramię przełamało się z upiornym chrzęstem, pozwalając by reszta ciała osunęła się w dół, spadając coraz niżej, uwalniając mnie jednocześnie od piekielnego prześladowcy. W końcu byłem wolny, lecz pojawiało się pytanie: na jak długo?
    Płyta przesłoniła już niemal połowę grobu. Skoczyłem do góry pokonując ostatni odcinek drogi i chwyciłem krawędź na pół otwartej mogiły, podciągając się i pomagając sobie opartymi o ścianę stopami. Na moment przed moimi oczami zamigotały dziesiątki nagrobków zaścielających cmentarz, potem jednak straciłem oparcie dla nóg i opadłem w dół, zwisając na samych rękach, a świat zawirował mi wokół głowy. Dostrzegałem tylko kołyszące się nocne niebo, usiane tysiącami gwiazd, mozolnie nasuwającą się płytę i czyjąś znajomą twarz, nachylającą się nade mną. Coś zacisnęło się na moich ramionach i szarpnęło, pociągając w górę...
    Otworzyłem oczy i przez chwilę nie wiedziałem gdzie się znajduję. Potem jednak powróciła pamięć ostatnich wydarzeń i uświadomiłem sobie, że leżę na trawie, mokry i zdyszany. Podniosłem głowę i niepewnie rozejrzałem się wokół.
    Jacek tkwił niedaleko, tuż obok mnie, w bezruchu, a za jego ramieniem dostrzegłem grób, do wnętrza którego wcześniej siłą zaciągnięto Natalię. Płyta zdążyła już powrócić na dawne miejsce, nadając mogile ponownie przygnębiający widok zniszczenia.
    Odwróciłem głowę w poszukiwaniu Natalii i zobaczyłem ją siedzącą na trawie, półnagą, z ramionami zwieszonymi luźno po bokach. Łkała, a łzy spływały jej po policzkach.
    - Natia... - jęknąłem, przysuwając się do niej niezdarnie.
    Podniosła głowę i spojrzała na mnie. Jej zielone oczy błyszczały od wilgoci, kosmyki jasnych włosów przylepiały się do czoła.
    - Marek... - wyszeptała drżąc i niespodziewanie objęła mnie ramionami, przywierając jednocześnie do mojego torsu. Czułem, jak spływające jej łzy skapują na moją koszulkę.
    - O Boże, Marek... - kwiliła niczym zraniony ptak. - Tak się bałam...
     Tuliłem ją w ramionach jak małe dziecko, głaszcząc po blond włosach.
    - Już dobrze - mówiłem. - Nie musisz się już niczego bać. Jesteś bezpieczna.
    - Gdy...gdy to coś zabrało mnie tam...na dół, myślałam już, że...że to koniec...a potem...potem przyszło to coś i...i...
    - Cii...spokojnie. Nie bój się. Już po wszystkim, skończyło się - przemawiałem do niej w miarę pewnym głosem, lecz strach tego, co się stało w dalszym ciągu wisiał nad moją głową, niczym ciemna, burzowa chmura.
    Natalia łkała z głową wtuloną w moje ramię, a ja trzymałem ją w objęciach w momencie, gdy to usłyszałem. Niezwykle cichy i odległy odgłos, narastający jednak z szybkością nadjeżdżającego pociągu. Mogłem jedynie obrócić się w kierunku Jacka, by upewnić się, że on również to słyszy. Jego pozbawiona kolorów twarz powiedziała mi, że w rzeczywistości otaczającą nas przestrzeń zalewa jakaś nieludzka, mroczna fala.
    Z czeluści nocy nadchodziła siła zdolna zmieść z powierzchni ziemi całe miasta i zmienić w pył wszystko, co stanie jej na drodze.
    Powoli odwróciłem głowę i pełnym przerażenia wzrokiem spojrzałem na wznoszące się za naszymi plecami drzewo.
    Poruszało się, pomimo że nie wyczuwaliśmy nawet najmniejszego podmuchu wiatru. Jego gałęzie drgały, uderzając jedne o drugie i wydając pusty, stłumiony odgłos, pełen niewypowiedzianej głębi. Falowały na całej długości, trzaskając niczym suche polana w ogniu. Co niektóre pękały i rozszczepiając się na pół opadały w dół, na usłaną grubymi pasmami korzeni ziemię.
    Wpatrywaliśmy się w ten widok, całkowicie skrępowani strachem. Natalia także odwróciła się i wyraźnie mogłem wyczuć dreszcz wstrząsający jej ciałem.
    Po spękanej korze pnia przebiegła bladoniebieska błyskawica, przesuwając się od dołu ku górze i rozchodząc się szerokimi zakolami po poruszających się gałęziach. Tuż za nią pojawiła się następna, a potem jeszcze jedna, aż w końcu cała korona drzewa usłana była strzelającymi błękitnymi wyładowaniami, ulatującymi w ciemność nocy razem z potokiem rozpryskujących się żółtych iskier. Biegające pomiędzy trzaskającymi gałęziami strumienie czystej energii wydawały się być niemal żywe, a bijąca od nich jasność zalewała cmentarz pulsującymi falami błękitu tak, że musieliśmy osłonić oczy przed rażącymi napływami światła.
    Potem, zupełnie niespodziewanie uderzyła w nas bariera dźwięku, porażając każde najmniejsze włókno układu nerwowego. Wyglądało to tak, jakby tuż za naszymi plecami eksplodowały setki decybeli i opadając w dół w mgnieniu oka rozbiegały się wokół, docierając nawet do najdalej położonych zakamarków cmentarza.
    Nie był to jeden pojedynczy dźwięk, odbijający się szerokimi zakolami od kamiennych nagrobków i grobowych posągów. Brzmiało to bardziej jak połączenie tysięcy nieludzkich odgłosów, nacierających na nas niczym wroga armia barbarzyńców, wśród których przebijając się intensywnością znacznie dominowały setki głosów, ludzkich krzyków i wrzasków niepojętego cierpienia. Prawdziwe, realne i niemal namacalne, lecz równocześnie w niewiarygodny sposób nierzeczywiste jęki stanowiły metafizyczną kwintesencję fizycznego i umysłowego bólu, rozszczepiając molekuły nocy, nasycając je paranormalnym cierpieniem. Były wszędzie i doskonale zdawałem sobie sprawę, że na całym świecie nie istniało takie miejsce, które stanowiłoby kryjówkę, bezpieczne schronienie przed tym natarciem pozamaterialnych odbić rzeczywistej męki.
    Podniosłem głowę i spojrzałem na naszpikowanego przerażeniem Jacka, bladego i roztrzęsionego, lecz zaraz potem przeniosłem wzrok na otaczające nas mogiły, wciąż trzymając w objęciach Natalię.
    Cmentarz wokół żył; takie przynajmniej sprawiał wrażenie. Mrocznej, grobowej egzystencji, odrębnej ponadnaturalnej populacji, żyjącej poza wszelkimi granicami. Kamienne posągi aniołów poruszały się, zupełnie jakby ktoś wlał w nie życie i napełnił nim po brzegi. Twarze o bezimiennych oczach, przerażających swą pustką i obojętnością, z rozchylonymi ustami, ukazującymi tylko ciemność, wznosiły się ku mrocznemu niebu niczym w absolutnym oddaniu nieznanym bogom, jednocześnie wyrażając bezgraniczny strach i błagalną, niewypowiedzianą prośbę wyzwolenia. Chaotyczne ruchy przywodziły na myśl teatralne marionetki, zupełnie tak, jakby wykute w kamieniu, lecz pomimo to żywe postaci zwieszone były w międzywymiarowym wirze, poruszane przez mistyczne starożytne bóstwa. Widziałem jak w daremnej próbie usiłują zejść ze swoich piedestałów, tym samym uświadamiając sobie, że nigdy to się im nie uda. Ich nogi były zaledwie zarysami na fałdach niebiańskich szat, nigdy nie będąc wykutymi. Nie mogąc chodzić, pozbawieni dolnych kończyn, pozostawali bezradni niczym ludzie dotknięci paraliżem i świadomość ta była dla nich niczym ukłucie w odsłonięty nerw. Tłumione przez dziesiątki lat krzyki wyrywały się z ich gardeł niczym uwięzione w klatce ptaki, ulatując w ciemność nocy, wznosząc się ku odległym krańcom rzeczywistości.
    Niespodziewanie ziemia zadrżała pod naszymi stopami. Na moment straciłem równowagę i upadłem, pociągając za sobą Natalię. Ogromne drzewo nadal strzelało iskrami, kilka nich posypało się wokół nas.
    - Co tu się dzieje, Jacek?! - wykrzyknąłem, podnosząc się szybko jak nigdy dotąd i próbując przebić piekielny jazgot napełniający powietrze.
    - Nie mam pojęcia! - wrzasnął Jacek, zrywając się na równe nogi. - Ale tam na dole musiałeś kogoś solidnie wkurzyć!
    Doskonale wiedziałem, czym był ten ktoś. Jeżeli...Boże, jeżeli on próbował wydostać się do naszego świata...
    - Wynosimy się stąd! - ryknąłem i rzuciłem się biegiem w kierunku drogi prowadzącej do bramy cmentarza. Natalia biegła także, trzymając mnie kurczowo za rękę. Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć, że Jacek gna za nami, zupełnie jakby rozpędzony pociąg deptał mu po piętach.
    Przebiegliśmy jeszcze kawałek, gdy nagle stanęliśmy w miejscu, zatrzymani przez coś niedostrzegalnego i obcego, coś, co powstrzymało nas równie skutecznie jak ceglany mur. Zamarliśmy w bezruchu, ze wzrokiem wbitym w olbrzymi monument.
    Przed nami wznosił się drapieżny posąg demona Umbakraila, z rozpostartymi skrzydłami i rzędami zakrzywionych zębów. Nieruchomy, rozcinał mrok nocy jasną plamą marmuru, gotów w każdej chwili zaatakować i rozszarpać niewinne stworzenia, w których tliła się chociażby iskierka dobra.
    Zło uwiecznione w gigantycznym monumencie.
    Wpatrywaliśmy się w postać, zastraszeni i osaczani przez krzyki i jęki, gdy osadzone głęboko oczy demona nagle zapłonęły żywą czerwienią, a stwór powoli obrócił kamienną głowę i spojrzał na nas. Jego szczęki rozwarły się z jeżącym włosy szuraniem, a z wnętrza dobiegł syk tak absolutnie zimny, że w jednej chwili powietrze wokół istoty zajęło się trzaskami pękających z zimna cząstek, krusząc się niczym porcelanowa waza. Echo nieludzkiej temperatury dotarło do nas, pokrywając skórę na ramionach rozpadającymi się w pył włosami oraz niewielkimi, mroźnymi pęcherzami.
    Szerokie skrzydła Umbakraila poruszyły się, z narastającą szybkością bijąc powietrze wokół, wydając przy tym odrażający odgłos łopotania. W następnej chwili demon wzbił się w górę, zlatując z masywnego piedestału i pomknął przed siebie w ciemność nocy. Przetoczył się tuż nad naszymi głowami, krążąc niczym sęp nad ofiarą, zataczając obszerne zakola i pozostawiając za sobą porażające pasmo bezgranicznego zimna. Przemknął jeszcze ponad koroną drzewa, podmuchem potężnych skrzydeł odrywając kilka gałęzi, po czym zawrócił i runął w naszym kierunku, spadając z nocnego nieba niczym jastrząb na zdobycz, z prędkością uderzającego gromu. Jego szpony zalśniły złowrogo, wzniesione do zadania ciosu, para oczu żarzyła się z głębi oczodołów.
    Przez krótką chwilę wydawało mi się, że już po nas, że nic nie jest w stanie powstrzymać demona przed rozerwaniem nas na kawałki. Ale potem coś, czy też może ktoś pchnął mnie mocno w plecy tak, że straciłem równowagę i upadłem na ziemię, pociągając za sobą Natalię, niemal na ułamek sekundy przed uderzeniem kamiennych szponów. Usłyszałem tylko świst przecinanego powietrza i łopot bijących skrzydeł, na moment przed tym, jak ogromna sylwetka Umbakraila zarysowała się na tle nocy ponad naszymi głowami.
    Stwór przefrunął jeszcze kawałek, wznosząc się nad skorodowanymi grobami cmentarza i zatrzymał się w miejscu. Powoli i łagodnie, niczym opadające na trawę piórko, opuścił się na dół i osiadł na spękanej ziemi, zwrócony w naszą stronę, zagradzając nam jednocześnie drogę do bramy. Masywne skrzydła znieruchomiały, pozostały jednak rozwinięte i gotowe do natychmiastowego wzbicia się w powietrze. Świdrujące spojrzenie krwistych oczu przeszywało nas na wylot, jak rozżarzony do białości miecz. Naszpikowany tysiącem ostrych zębów pysk rozszerzony był w niewypowiedzianym ostrzeżeniu.
    Jesteście moją zdobyczą - zdawał się mówić demon. - Jesteście bezsilni i nie próbujcie przeciwstawić się mojej żądzy. Spójrzcie na me pazury, którymi mógłbym wyrwać z was dusze, spójrzcie na me kły, którymi wygryzłbym wasze umysły. Moja potęga wznosi się ponad wami i nie widzę w was żadnych przeciwników.
    Podnieśliśmy się z ziemi i zamarliśmy w bezruchu, związani palącym wzrokiem Umbakraila. Staliśmy ściśnięci blisko siebie, bojąc się poruszyć, świadomi wiszącej w powietrzu śmierci.
    To właśnie wtedy to usłyszeliśmy. Dopiero wówczas dotarło do nas, że wokół panuje cisza. Ustały krzyki i jęki, znikł gdzieś dźwięk trącających się wzajemnie gałęzi drzewa. Doleciało nas także coś, co zmroziło bardziej niż lodowaty oddech demona ciemności.
    Ponury, głuchy odgłos przesuwanych po sobie kamieni. Rozbrzmiewał wszędzie dookoła, z każdego miejsca na cmentarzu, dobiegając od strony każdej mogiły. Powoli odwróciliśmy głowy, rozglądając się przerażonymi spojrzeniami, lecz już zanim to zrobiliśmy, zdawaliśmy sobie sprawę, co dzieje się wokół.
    Groby otwierały się jeden po drugim. Kamienne płyty zsuwały się na bok, a z mrocznych grobowców stopniowo wypełzały gnijące trupy, poruszając chaotycznie rozpadającymi się kończynami. Było ich coraz więcej; wychodziły z każdej mogiły, drapieżne, przepełnione krwistą żądzą, zaludniały cmentarz niczym jakieś ponadmaterialne społeczeństwo. W krótkim czasie były ich setki, setki zmarłych, stymulowanych przez samą śmierć, sterczących obok swoich grobów, jak wroga armia oczekująca na rozkaz do ataku. Nie było żadnych wątpliwości; czekały by rzucić się na nas.
    - Co teraz? - wyszeptał Jacek zduszonym głosem wprost do mojego ucha, nie spuszczając wzroku z obserwujących nas umarłych.
    - Nie wiem, to ty jesteś ekspertem - odparłem także szeptem. - Masz jakiś pomysł?
    Jacek pokiwał głową, ledwie dostrzegalnie i wierzchem dłoni otarł pot z czoła.
    - Po drugiej stronie cmentarza jest jeszcze jedna brama - szepnął. - Może gdybyśmy puścili się biegiem w tamtym kierunku, to udałoby nam się uciec stąd w miarę bezpiecznie. Warto chociaż spróbować.
    - To chyba i tak lepszy plan od mojego.
    - A co zamierzałeś?
    - W tym problem, że nic.
    Powoli i ostrożnie zaczęliśmy wycofywać się do tyłu w głąb cmentarza, bacznie obserwując wpatrzone w nas trupy i demona Umbakraila. Wydawało mi się, że pośród zapanowało jakieś poruszenie.
    - Zacznę teraz odliczać - rzekł Jacek. - Gdy dojdę to trzech, rzucamy się biegiem przez cmentarz.
    Dziwne zamieszanie wśród zmarłych było teraz wyraźnie widoczne. Przypominało to psy rwące się do czynu, jednak wciąż krępowane przez uprzęże właścicieli.
    - Raz - powiedział Jacek.
    Umbakrail drgnął, jego skrzydła załopotały na chwilę, szpony przeorały ziemię. Bez przerwy grzmiał niczym ciężka lokomotywa, a oczy jaśniały krwawą, upiorną poświatą.
    - Dwa - ciągnął Jacek, przełykając co chwilę ślinę.
    W tym samym momencie armie trupów ruszyły do przodu, powoli otaczając nas ze wszystkich stron. Jeszcze chwila, a...
    - Trzy! - ryknął Jacek.
    Skoczyliśmy w kierunku przeciwnego końca cmentarza, rzucając się biegiem po spękanej drodze bez oglądania się za siebie i rozglądania na boki. Obraz rozpadających się grobów i mozolnie poruszających się trupów powoli rozmazywał się przed naszymi oczami w miarę jak nabieraliśmy prędkości. Widziałem tylko plecy pędzącego przede mną Jacka, podskakujące w górę i w dół w rytm narzucanego przez niego biegu, a za sobą słyszałem szybki oddech dziewczyny. Jej dłoń, wilgotna od potu, przywarła do mojej.
    Wokół rozlegały się szepty zmarłych, upiorne głosy wydobywane z przegniłych krtani. Szelest ich wzajemnie ocierających się pogrzebowych ubrań wisiał w powietrzu jak burzowa, apokaliptyczna chmura. Woń rozkładu mieszała się z zapachem śmierci. Nieustępliwie parły naprzód, mijając kolejne rzędy grobów, wchodząc na drogę i próbując powstrzymać nas wyciągniętymi ramionami.
    Kątem oka dostrzegłem stare drzewo o skręconej korze, które minęliśmy rozpędzeni ze świadomością śmierci działającą na nas jak adrenalina. Teraz dobrnęliśmy do nieznanej części cmentarza, wrogiej i obcej, wskutek żarłocznych trupów nacierających na nas, niczym niepowstrzymane fale. Biegliśmy jednak dalej, nawet wtedy gdy zmarli całkowicie zagrodzili nam drogę, ciasno zbijając się jeden przy drugim, tym samym tworząc coś w rodzaju drapieżnej barykady mającej uniemożliwić nam dotarcie do bramy. Nie zatrzymaliśmy się, ani nie zwolniliśmy, nacierając na hordy trupów.
    Przez kilka chwil nie widziałem nic poza upiornymi postaciami zmarłych. Rozpadające się twarze, sterczące kości, strzaskane zęby oraz gnijąca skóra przesuwały się przed moimi oczyma jak obrazy w kinie. Trupie ramiona i dłonie wielokrotnie ocierały się o nasze ciała, szarpiąc ubranie, drapiąc skórę i zaciskając się ciasno na kończynach w próbie powstrzymania biegu, a odór rozkładających się zwłok rozchodził się wokół, przyprawiając o mdłości. Parliśmy jednak do przodu, nie zważając na otaczające nas truchła i na zło gnieżdżące się w ich ciałach.
    W końcu zdołaliśmy przebić się przez ścianę zmarłych, wybiegając ponownie na bardziej otwartą przestrzeń. Perspektywa, która wówczas otworzyła się przed nami nie była zbyt optymistyczna. Co prawda dostrzegłem w oddali żelazną bramę, a odległość między nią a nami ograniczała się do kilkudziesięciu metrów, jednak na drogę schodziło coraz więcej umarłych tak, że z każdą chwilą myśl o dotarciu do wyjścia bledła coraz bardziej. W tamtej chwili byłem absolutnie pewien, że wkrótce dostanę się w objęcia śmierci i stanę się takim samym żarłocznym trupem, pozbawionym najmniejszego śladu człowieczeństwa.
    Przede mną Jacek zniknął pośród lasu trupich ciał. Przez chwilę dostrzegałem jeszcze czerwień jego bluzy, lecz potem całkowicie straciłem go z oczu. Byłem cały podrapany, ociekający własną krwią, a koszulka porwana na strzępy wisiała na mnie, ale wciąż zaciskałem palce na dłoni Natalii i nieustępliwie biegłem do przodu.
    Nagle coś szarpnęło mnie do tyłu tak, że wypuściłem rękę dziewczyny, zatrzymując się w miejscu. Odwróciłem się i ze strachem w oczach ujrzałem, jak Natalia desperacko próbuje uwolnić swoją stopę ze zdumiewająco silnego uchwytu martwych dłoni. Przerażający, pozbawiony żuchwy i żeber trup wyrastał wprost spod drogi, którą biegliśmy, będąc pogrążonym w niej do pasa, a grudy czarnej, wypełnionej masą żółtych, wijących się robaków ziemi zalegały w jego oczodołach, nierównych otworach w pękniętej czaszce i kościach kręgosłupa, niejednokrotnie osuwając się wzdłuż resztek jego ciała przy gwałtownych ruchach. Szare kości palców ze zwierzęcą furią rozdrapywały stopę Natalii, raniąc ją głęboko i dotkliwie, a kiedy na przegniłe ciało spadły szkarłatne krople krwi, truchło zadrgało spazmatycznie w rozkoszy, której z braku organów nie mogło wyrazić dźwiękiem.
    Dziewczyna wrzasnęła, kiedy gwałtowny ból rozdarł jej wnętrze. Z oczu pociekły jej strumienie łez.
    - Marek! - pisnęła głośno.
    Tuż ponad jej ramieniem dostrzegłem nadchodzące szybko trupy. Rzuciłem się w jej kierunku, lecz zrobiłem to zbyt wolno i stanowczo za późno. Kilka koszmarnych umarlaków dopadło do niej przede mną, niemal podnosząc ponad powierzchnię ziemi. Ujrzałem jak jakaś przegniła dłoń wysuwa się spomiędzy jej nagich ud i brutalnie, okrutnie agresywnie wbija się w bladą, delikatną skórę, uwalniając kolejne strumienie krwi.
    Natalia krzyknęła ponownie, tym razem o wiele bardziej przeraźliwie, a jej krzyk odbił się echem od kamiennych nagrobków cmentarza, gdy inne trupie ramię owinęło się wokół jej bioder niczym gigantyczny wąż. Kilka palców zacisnęło się także na jej szyi, coś wygięło do tyłu jej lewą rękę tak, że niemal usłyszałem trzaśnięcie kości. Zanim zdołałem do niej dotrzeć, tuż zza jej pleców wynurzyła się następna dłoń, ściskając i ugniatając jej pełną pierś, a głowa dziewczyny została brutalnie odciągnięta do tyłu, wskutek niezwykle silnego szarpnięcia za jasne włosy.
    Nad jej lewym ramieniem pojawiła się twarz zza grobu, której puste oczodoły patrzyły na mnie spod wyskubanych brwi. Posłałem rozpędzoną pięść prosto w sam jej środek, ze wściekłością gorejącą we mnie niczym ogień. Pod wpływem uderzenia głowa zmarłego rozpadła się na pył, a ucisk na włosy dziewczyny nagle ustąpił. Także ręka Natalii została uwolniona spod miażdżącej siły, lecz jej bezwładne kołysanie się z boku na bok nie pozostawiało żadnych wątpliwości; była złamana w co najmniej dwóch miejscach.
    Szybkim ruchem chwyciłem zaciskające się na jej szyi kościste palce i odłamałem je bez najmniejszego oporu. Na jasnej skórze pozostało kilka czerwonych śladów, lecz najwyraźniej oddychanie nie sprawiało jej trudności.
    Gdy chwyciłem oplątujące smukłą talię dziewczyny ramię, poczułem jak coś owija mi się wokół klatki piersiowej i ciągnie do tyłu. Jednocześnie kilka trupich rąk chwyciło moje nogi i szarpiąc dziko pozbawiło równowagi. Poleciałem twarzą do przodu, lecz jakimś cudem udało mi się uchwycić zdrowego ramienia Natalii. Pół wisząc, pół stojąc próbowałem podnieść się, lecz na moją twarz wtargnęły dłonie zmarłych i wbijając palce w oczodoły, odciągnęły głowę do tyłu, niemal do granic możliwości. Jęknąłem, czując narastający, tępy ból, zaczynający się u nasady karku, szamocząc szaleńczo unieruchomionymi ramionami.
    Wiedziałem, że już niemal umieram, że nic nie jest w stanie ocalić ani mnie, ani Natalii. Jeszcze chwila, a mój kark trzaśnie jak spróchniała gałąź, odcinając mnie na zawsze od świata żywych.
    Potem jednak stopniowo ucisk na głowę zelżał, a popękane palce powoli wycofały się z twarzy. Niespodziewanie oba ramiona zostały uwolnione, znikło też coś, co oplatywało mi klatkę piersiową. Mogłem już podnieść się i rozejrzeć wokół, lecz natychmiast obróciłem się do Natalii. Ku mojemu zadowoleniu leżała na drodze, oswobodzona, poraniona, przerażona. Przykucnąłem przy niej i przez chwilę opadło na mnie przerażające uczucie, że dziewczyna nie żyje. Ale gdy poruszyła się podnosząc głowę, pochwyciłem ją w ramiona i wyszeptałem jej imię. Popatrzyła na mnie, jakby mnie nie poznawała, potem jednak przylgnęła do mojej szyi jak małe dziecko.
    "Jezu", pomyślałem. "Co za koszmar".
    Nerwowo rozejrzałem się wokół, zaintrygowany nagłym i niespodziewanym wyswobodzeniem. Trupy powoli wycofywały się do tyłu, lecz w dalszym ciągu przejawiały nieodpartą żądzę rozerwania nas na strzępy. Chwiejnie stawiały kroki, cofając się i stopniowo schodząc z drogi, gotowe w każdej chwili ponownie rzucić się na nas.
    Spojrzałem w kierunku wznoszącej się z tyłu cmentarza bramy i dostrzegłem Jacka, niewątpliwie żywego, lecz leżącego na ziemi z twarzą skręconą w niewyobrażalnym cierpieniu. Nie krzyczał jednak, a tuż obok niego ujrzałem dziwne, pobłyskujące, jasnozielone światło, pulsujące i rozedrgane.
    Podniosłem się, nie spuszczając wzroku z czających się do skoku zmarłych, pociągając za sobą Natalię. Jęknęła, gdy jej zakrwawione nogi zetknęły się z ziemią. Spoglądając na jej poranione stopy i udo, doszedłem do wniosku, że nie będzie w stanie dalej sama iść. Rany były zbyt głębokie, silnie naruszając jej ciało. Niewiele zastanawiając się, owinąłem sobie jej zdrowe ramię wokół szyi, po czym chwyciłem pod kolanami i uniosłem w górę. Trzymając ją jak kilkuletnią dziewczynkę ruszyłem poprzez cmentarz w kierunku leżącego na drodze Jacka, ukradkowo zerkając na umarłych sterczących po obu stronach.
    Gdy dotarłem do mojego przyjaciela, w jednej chwili zorientowałem się, co jest powodem bólu odbijającego się na jego twarzy jak w zwierciadle. Leżąca bezwładnie na ziemi noga Jacka skręcona i wygięta była w niewyobrażalnym stopniu, stercząc w górę pod dziwnym kątem. Zmiażdżona, eksplodowała niemożliwym do zniesienia cierpieniem wewnątrz jego ciała i było absolutnie jasne, że nie zdoła już nią poruszyć, ani teraz, ani też nigdy w życiu.
    Prawie natychmiast moją uwagę ściągnęło owo tajemnicze, jasnozielone światło, rzucające migotliwą, bladą poświatę na nasze przerażone i zmęczone twarze. W rzeczywistości emanował nim zawiły, demoniczny znak, wyryty w spękanej ziemi tuż obok leżącego i jęczącego z bólu Jacka, co nie pozostawiało żadnych wątpliwości, że jest jego dziełem. Jasność wylewała się ku nocy z plątaniny zawijasów i półokręgów, umieszczonych wewnątrz niemal idealnego okręgu.
    Ostrożnie postawiłem Natalię na ziemi, uważając, by nie przysporzyć jej niepotrzebnego bólu, po czym przyklęknąłem przy Jacku.
    - Jacek - powiedziałem. - Co się stało?
    Otworzył oczy i popatrzył na mnie.
    - Nie...zdążyłem... - wyjąkał. - Dopadli mnie...zanim zdołałem wyrysować...orogram.
    Spojrzałem na pobłyskujący symbol.
    - Orogram posiada...niezwykłą moc... - ciągnął dalej Jacek - ...jeżeli wygląda tak, jak powinien...nie zdążyłem go skończyć... - urwał i ponownie zamknął oczy, łapczywie łykając powietrze.
    Próbowałem go podnieść, przytrzymując za ramiona i unosząc w górę najdelikatniej jak tylko to było możliwe, by oszczędzić mu kolejnych fal cierpienia.
    - Chodź... - rzekłem. - Zmywajmy się stąd, póki jeszcze możemy.
    Potrząsnął tylko głową, najwyraźniej niezadowolony, że zawieszam go sobie na ramieniu.
    - Nie... - jęknął. - Orogram...powstrzymuje zmarłych...wzbudza w nich strach i jak na razie nie odważą się nas zaatakować... ale... jego moc słabnie... zostaw...
    Wyprostowałem się, jedną ręką pomagając sobie w utrzymywaniu go.
    - Zostaw... zostaw mnie... - mówił Jacek - tutaj... inaczej...
    Przez chwilę byłem zszokowany tym, co właśnie usłyszałem. Jednak do bramy pozostał zaledwie kawałek doprowadzając do tego, że myśl o ucieczce ponownie odżyła w nas.
    - Nic nie mów - poleciłem Jackowi. - I nie myśl, że cię tu pozostawię.
    Ruszyłem w kierunku wyjścia, wlokąc za sobą Jacka, przytrzymując go jednym ramieniem, a drugim starając się ułatwić poruszanie się Natalii.
    - Marek, musisz... mnie tu zostawić - trwał przy swoim Jacek. - Moc orogramu słabnie... za chwilę wytworzona przez niego bariera pęknie i... zmarli rzucą się ponownie na nas.
    Nerwowo spojrzałem na boki i z wolno narastającym przerażeniem uświadomiłem sobie, że Jacek ma rację. Drapieżne trupy rwały się do przodu, lecz było wyraźnie widać, iż jest jeszcze coś, co je powstrzymuje.
    - Zostaw mnie... zostaw - nie ustępował mężczyzna. - Inaczej... nie zdążycie dotrzeć do bramy i uciec... nie z moją nogą... jestem dla was zbędnym ciężarem...
    - Przestań pieprzyć bzdury i pomóż mi cię nieść! - rzuciłem ostro, nie zwalniając kroku.
    - Marek... oni chcą ofiary... chcą ludzkiego ciała... wyrwałeś im Natalię i to ich zdenerwowało... odejdą, jak tylko dostaną ofiarę... zostaw mnie tutaj... nie musimy ginąć wszyscy... beze mnie szybciej zdołacie dotrzeć do bramy, jeszcze zanim moc orogramu wygaśnie całkowicie...
    Trupy powoli ruszyły do przodu, po czym ponownie zatrzymały się szarpiąc się jak dzikie lwy w zamkniętej klatce. Jeszcze chwila, pomyślałem, jeszcze chwila, a osłona rozpadnie się i znów rzucą się na nas, by ostatecznie wydrzeć z nas ostatnie tchnienie.
    Spojrzałem w kierunku bramy. Pozostało do niej jeszcze kilkanaście metrów; dużo, jak na powolny marsz; mało, jak na szybki bieg. Jednak stan Jacka całkowicie eliminował drugą ewentualność.
    - Marek, one odejdą, jeśli dostaną ofiarę... mnie - ciągnął bez przerwy - ... zaspokoją się moim ciałem... pozostawią was... inaczej zginiemy wszyscy... uda wam się uciec, jeżeli pozostawicie mnie tu... Marek, nie zdołasz im się wydrzeć, jeśli będziesz ciągnął mnie ze sobą... do cholery, Marek!
    Zatrzymałem się i szybko rozejrzałem wokół. Zmarli ruszyli w naszą stronę, tym razem bez jakichkolwiek oporów czy zahamowań. Powoli schodziły na drogę, zapełniając ją i stopniowo zagradzając nam drogę do wyjścia. Dopiero wówczas w pełni dotarło do mnie, że Jacek ponownie ma rację.
    - Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? - zapytałem go, gorączkowo rzucając wokół przerażone spojrzenia.
    Pokiwał tylko głową, nie mówiąc nic i chwytając nierówno powietrze.
    Szybkim ruchem zdjąłem go z ramienia i położyłem na spękanej ziemi. Zanim jednak odszedłem spojrzałem mu głęboko w oczy, w niewypowiedzianej wdzięczności, tak długo, jak tylko to było możliwe.
    Było to coś więcej, niż "Dzięki stary, nigdy ci tego nie zapomnę". Było to podziękowanie, którego pełni nie można byłoby oddać w słowach, które odbiegało znacznie od tradycyjnych stereotypów wyrażania wdzięczności. Jedno spojrzenie mówiące więcej, niż potok wspaniałych słów, jedno spojrzenie dwojga przyjaciół, stojących w obliczu śmierci. Pomimo że twoje ciało umrze, ty nie zginiesz nigdy. Zawsze będziesz istniał dopóki istniejemy my i nasza pamięć o tobie, a jeśli ona zaginie, to sam wiesz najlepiej, że egzystencja ludzka nie kończy się śmiercią, a paralelizm czasu nie pozwoli ci utonąć pośród milionów napływających istnień. Nie ma na świecie takiej ekspresywności słów, które wyraziłyby nasze uczucia, ani rekompensacyjnych czynów tego, co dla nas uczyniłeś.
    - Żegnaj... - na jego twarzy, skręconej cierpieniem, wykwitło coś na rodzaj uśmiechu.
    Odwróciłem się i ponownie podniosłem do góry Natalię, jednocześnie rozglądając się wokół tylko po to, by stwierdzić szybko powiększającą się obecność zmarłych na drodze do bramy. Było ich tyle, że niepewność co do szczęśliwego dotarcia do bramy zwiesiła się nad naszymi głowami, a szansa ucieczki malała niczym znikający w telewizorze obraz.
    Skoczyłem do przodu, puszczając się najszybszym biegiem, na jaki mnie wówczas było stać. Trzymając w ramionach półnagą Natalię, z brzęczącą w głowie jedną myślą, przebijałem się przez hordy tłoczących się trupów, bezustannie gnając na przód, niczym niepowstrzymany, ciężki taran, a rozpadające się kawałki ludzkiego ciała, przegniłe ramiona i upiorne twarze przesuwały mi się przed oczyma, z odrażającym odgłosem pocieranego, zbutwiałego materiału. Jednak nie powstrzymywało mnie to; byłem zbyt zdeterminowany, zbyt przerażony o nasze życie, by się zatrzymać. Wiedziałem, że była to nasza ostatnia szansa i gdyby trupom ponownie udało się nas pochwycić, to wówczas już nic nie było w stanie nas ocalić.
    Natalia wtuliła głowę w moje ramiona, a włosy przysłoniły jej twarz. Nie oglądała się, ani nie zwracała uwagi na otaczających nas umarłych; zbyt objęta strachem, by patrzeć. Koszmar trwał, lecz ona wszelkimi wysiłkami starała się przestać w nim uczestniczyć, nawet jeśli oznaczałoby to całkowitą rezygnację.
    Wszędzie wokół były trupy; nie widziałem nic, poza resztkami ludzkiego ciała, poszarpanymi, przegniłymi, krwiożerczymi. Przesłaniały zupełnie widok cmentarza oraz bramy i nie miałem pojęcia ile jeszcze będziemy musieli przebiec, by się do niej dostać. Potem jednak wybrnęliśmy z przelewającego się tłumu umarłych i wydostając się na bardziej otwarty teren dostrzegłem ją, zaledwie kilka metrów przed nami. Wznosiła się wysoko w niebo, olbrzymia, zwieńczona łukiem, o dwóch szerokich skrzydłach.
    Zostawiając za naszymi plecami koszmarną hordę, wypełnioną po brzegi okrucieństwem, biegłem w kierunku wrót, zmniejszając odległość między nimi, a mną i Natalią. Za sobą słyszałem upiorne odgłosy nie pozostawiające żadnych wątpliwości, że zmarli podążali w naszą stronę. Pomiędzy żelaznymi prętami bramy dostrzegałem ciemność, tajemnicze kształty, układające się w pnie i korony drzew, a także wąską, piaszczystą dróżkę, schodzącą w dół, ku żyjącemu tam miastu; pomiędzy żelaznymi prętami bramy dostrzegałem wolność.
    W końcu nadszedł ten moment, gdy dotarłem do wrót i zatrzymałem się tuż obok nich ciężko dysząc i łapiąc powietrze płytkimi, urywanymi łykami. Bieg skończył się. Postawiłem Natalię na ziemi i niemal oszalałym szarpnięciem pociągnąłem za metalową kratę jednego ze skrzydeł.
    Nie otworzyło się. Zadrgało, łomocząc i wydając przy tym metaliczny odgłos ścierającego się żelaza, lecz pozostawało zamknięte.
    Czując rozpierającą mnie od wewnątrz ekstremalną panikę, naparłem na wrota, trzymając palce obu dłoni kurczowo zaciśnięte na pordzewiałych prętach, miotając nimi wściekle, niczym zamknięty w celi skazaniec. Skutek był jednak identyczny.
    Brama była zamknięta.
    Moje ciało wykrzykiwało bezgłośnie te trzy słowa, niemal ze zwierzęcą furią, a nadzieja na wydostanie się z tego piekielnego cmentarza runęła jak domek z kart. Wolność rozpościerała się za tymi wrotami, nie dalej niż dotknięcie ręki, ale my byliśmy po nie właściwej ich stronie.
    "To koniec", odbiło się echem wewnątrz mojego umysłu.
    Odwróciłem się i opadłem plecami na kraty bramy; ich chłód przenikał przez skórę, dostając się do wnętrza ciała. Natalia stała sztywno obok mnie, a w jej zielonych oczach można było dostrzec pierwsze przebłyski zbliżającego się szaleństwa.
    Oboje obserwowaliśmy kroczące w naszą stronę trupy. Zbliżały się półkolem, tworząc wokół nas szybko malejący ciasny półpierścień. Każdy ich krok odmierzał sekundy naszego życia. Nie było mowy o ucieczce; nie mieliśmy cienia szansy, by przeżyć. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę, wiedzieliśmy doskonale, że obserwujemy nadchodzącą śmierć. Wyciągnąłem rękę i obejmując dziewczynę w pasie przyciągnąłem ku sobie. Przywarła do mnie, tuląc się do torsu w tych ostatnich chwilach naszego życia. Oparłem podbródek na jej jasnych włosach, spoglądając na zmarłych; byli już bliżej, niż na odległość kroku.
    Potem usłyszeliśmy odrażający skrzek, przeraźliwy krzyk rozrywanego człowieka; ekspresję bólu i nieziemskiego cierpienia. Rozlegał się na całym cmentarzu i doskonale wiedzieliśmy, czym jest.
    Umarli zatrzymali się; stali tak blisko, że czubkiem nosa niemal dotykałem ich twarzy. Zemdliło mnie, gdy bijący od nich zapach skręcił i ścisnął mój żołądek.
    Nie atakowali nas; ich zgniłe ręce, obleczone w butwiejące mięśnie i łuszczącą się skórę biegały po naszych ciałach, dotykając ich jakby w niewypowiedzianym delektowaniu się ciepłem ludzkiego ciała, lecz nic ponad to. Nie próbowali rozszarpać nas na krwawe strzępy, lecz ich oczy, a także pustka oczodołów przesycone były wszechogarniającą żądzą zabijania. Obserwowałem je; otaczające nas twarze zmarłych ludzi, rozpadające się, ze sterczącymi pożółkłymi zębami i popękanymi, zszarzałymi kośćmi czaszki, odsłoniętymi, ściągniętymi jak stara bibułka pasmami skóry, patrzące na nas z jawną wrogością, zmiażdżone, podziurawione, dotknięte rozkładem, przerażające.
    Martwe.
    Czułem dotyk kościstych dłoni na całym ciele, ale nie próbowałem walczyć, ani nawet odepchnąć ich. Byłem zbyt przesądzony o własnej śmierci, by stawiać jakikolwiek opór.
    Potem zmarli zaczęli się odwracać. Powoli, jeden po drugim odchodzili od nas, zagłębiając się na powrót w odmętach cmentarza. Wracali do swych mogił, do swych grobów, stopniowo schodząc w mrok otwartych czeluści. Zsuwali się coraz głębiej, aż w końcu pogrążyli się w nich ostatecznie, a materia kamiennych, nagrobkowych płyt odcięła im drogę do naszego świata, nasuwając się mozolnie z tym samym głuchym szuraniem. Na cmentarz opadła zasłona ciszy tak absolutnej, że słyszeliśmy uderzanie atomów powietrza o nasze bębenki.
    Milczące nagrobki rozpościerały się przed nami w wiecznym, nieskończonym trwaniu, otoczone pasmami bladej mgły. Marmurowe posągi tkwiły nieporuszone, nieruchome, uwięzione w jednej ulotnej chwili. Byliśmy sami, w dalszym ciągu niedowierzając temu, co się stało. Sami, lecz razem z szeroką plamą szkarłatnej krwi na spękanej ziemi w miejscu, gdzie pozostawiliśmy Jacka. Jedyny rzeczywisty ślad jego istnienia, jaki pozostał na tym cmentarzu.
    Zamknąłem oczy i poczułem jak osuwam się w dół. Opadłem na kolana, w dalszym ciągu trzymając w ramionach Natalię. Schowała głowę w zagłębieniu mojej szyi, przywierając do mnie całym ciałem.
    Nad nami niebo błyszczało tysiącem gwiazd, pozbawione najmniejszego śladu chmur, granie cykad rozlegało się w poruszanej lekkim powiewem wiatru trawie. Nad korytarzem pojawiło się słabe szare światło, informując o zbliżającym się kolejnym dniu. Mroczna toń oceanu roiła się od spienionych fal, zalewając brzegi piaszczystej plaży niczym armia żołnierzy, atakująca terytorium nieprzyjaciela. Gdzieś w oddali płynął spokojnie statek, przewożący setki ludzi i tętniący życiem. W mieście pogrążonym w ciemności, rozpraszanej jedynie światłem ulicznych latarni, przemykały cicho bezdomne psy, wygłodniałe i wychudzone, szperając po kubłach na śmieci w poszukiwaniu pożywienia. Tylko w niektórych domach zapalone były światła.
    Świat powoli budził się ze snu.
    
    * * *
    
     Wszystko to wydarzyło się ponad dwa lata temu, jednak aż po dzisiejszy dzień żadna koszmarna sekunda tamtej nocy nie oddaliła się w błogą niepamięć. Staram się niezwykle silnie, by tak się stało, lecz niemal każdej nocy wspomnienia powracają jak żywe i nękają mój i tak już skorodowany umysł. Z czasem nauczyłem się z tym żyć i nieść ulgę samemu sobie. Może kiedyś nadejdzie dzień, w którym uda mi się przeżyć kilka chwil bez upiornych wizji z przeszłości. Może opowiadając tą historię przybliżyłem sobie ów dzień; czuję, że muszę wyrzucić to z siebie, a wówczas ukojenie przyjdzie samo z siebie.
    Nigdy się nie dowiem, co tak naprawdę stało się z Jackiem. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie cierpiał długo, a śmierć gorliwie pochwyciła go w swe ramiona. Modlę się, by nigdy nie musiał oglądać odmętów krainy zmarłych i by jego duch osiągnął spokój poza naszym światem. Zapewne to samo robi Joanna Kotkiewicz, jego żona. Tylko jej opowiedzieliśmy o feralnych zdarzeniach, jakie miały miejsce na cmentarzu. Ponieważ zawsze wierzyła w teorie swojego męża, uwierzyła również w naszą historię, podsumowując ją jednym krótkim zdaniem: "On zawsze zdolny był do bohaterskich czynów". Wyjechała po kilku tygodniach z Warszawy, sprzedając dom nad morzem i od tamtej pory jej nie widziałem.
    W moim pokoju na półce leży metalowy pentagram, który uratował nam życie w Zalphi. Oglądam go czasem; pobłyskuje lekko, gdy obraca się na kawałku rzemyka. Trzymam go dla ochrony przed złymi mocami - świat duchów i demonów jest nazbyt niezbadany, by odnosić się do niego z lekceważącym stosunkiem.
    W dalszym ciągu sprzedaję używane auta; ostatnio wzrósł nieco popyt na stare graty, ku mojej radości rzecz jasna. Natalia twierdzi, że powinienem zmienić pracę tak szybko, jak się uda. Powtarza to przy każdej nadarzającej się okazji, a ja zawsze przyznaję jej rację.
    Jeśli chodzi o Natalię - no cóż, nadal jest niezwykle piękna i czuje się już o wiele lepiej, pomimo że tamte wydarzenia odbiły się na niej i jej psychice o wiele gorzej. Do dziś nie odzyskała jeszcze pełnej sprawności nóg, ale może chodzić i oboje jesteśmy pełni wiary, że kiedyś wszystko wróci do normy. Od czasu naszej nocy na cmentarzu żyjemy i mieszkamy razem i jak na ironię nigdy nie byliśmy ze sobą bardziej związani.
    Czasem jedno z nas budzi się w środku nocy, napełniając krzykiem dom i ociekając potem. Wówczas zapalamy wszystkie światła i nie gasimy ich aż do świtu. Z doświadczenia wiemy, że ciemność może być przesycona złem. Nabraliśmy także jeszcze jednego zwyczaju; nigdy nie odwiedzamy cmentarzy nocą. Prawdę mówiąc nie odwiedzamy ich nawet za dnia.
    
    * * *
    
    W całej tej historii jest jeszcze jedna rzecz, o której Natalia nie ma pojęcia. Zdecydowałem się jej o tym nie mówić, gdyż i tak wystarczająco dużo przeszła i dodatkowy lęk nie byłby niczym korzystnym. Wystarczy, że ja jestem wystarczająco przerażony, a każdej nocy boję się nawet wyjrzeć za okno w obawie, że zobaczę tam coś, co sprawiłoby, że zupełnie straciłbym te resztki rozumu, które mi pozostały.
    Tamtej nocy, kiedy zmarli odeszli i pozostawili nas przy życiu, nie wróciliśmy do samochodu - byliśmy zbyt przerażeni, by ponownie przemierzyć cały cmentarz. Natalia rozpaczliwie się tego bała. Dlatego też podjąłem wysiłek otwarcia bramy, przy której staliśmy i wrócenia do miasta drugą drogą. Sporo czasu pochłonęło mi pokonanie skorodowanego, starego zamka i ciężkiej zasuwy. W końcu jednak, sprzymierzony z czasem, który pozostawił na nich swe ślady, okazałem się bardziej wytrwały w zmaganiach. Zamek ustąpił, odsunąłem więc zasuwę i wydostaliśmy się na upragnioną wolność.
    Dopiero po kilku dniach zebrałem się na odwagę i wróciłem po pozostawiony na wzgórzu samochód Natalii. Stał w niewielkiej odległości od głównej bramy, jednak idąc po niego chcąc nie chcąc musiałem ją minąć. Nie wiem, czy zrobiłem to przypadkowo, czy kierowały mną jakieś niewidzialne, mroczne siły, ale obróciłem głowę i pomiędzy zardzewiałymi prętami bramy spojrzałem na teren cmentarza. To, co tam zobaczyłem przeraziło mnie absolutnie do głębi, a strach zimną falą rozlał się po wnętrzu mego ciała i wydostał się ustami w postaci przeraźliwego krzyku. Nerwowo rzuciłem się w kierunku samochodu, wskoczyłem za jego kierownicę i odjechałem tak szybko, jak tylko to było możliwe. Wydawało mi się, że krzyczałem jeszcze w jego wnętrzu, gdy ponury obraz, jaki dojrzałem wciąż tkwił przed moimi oczyma.
    W ciągu dnia cmentarz był znacznie lepiej widoczny, niż nocą; bez trudu dało się dostrzec przeciwległy jego kraniec i duże drzewo. Pomiędzy rzędami zaniedbanych nagrobków zauważyłem też upiorny monument przedstawiający okrutnie zimnego demona ciemności, Umbakraila. Jednak podczas tego krótkiego momentu, kiedy spoglądałem na teren nekropolii zmarłych, zdołałem zarejestrować w umyśle przeraźliwy obraz bogato rzeźbionego piedestału, który teraz stał na spękanej ziemi całkowicie pusty.

    29 sierpnia 1995 DAWID ZIELIŃSKI







     spis treści
     kontakt z autorem