fahrenheit XXI

działy stałe:

 spis treści
 wstępniak
 stopka
 kontakt
 galeria
 powieść interaktywna
 erotyka

literatura:

 m. dydo
 w. gołąbowski
 w. gołąbowski (2)
 a. hałas
 a. kucharski
 e. snihur
 a. świech
 p. wróbel

publicystyka:

 a. cebula
 t. pacyński
 t. pacyński (2)

       


Wieszczenie bliskiego końca
copyright © Adam Cebula
2000

    

Nie ma innego wyjścia. Wiek dwudziesty nam się kończy. Wdziać trzeba czarny szlafrok i szlafmycę z pomponem, w której ciotka mojego śp. Tatusia (ciotka także śp.), piec wymiatała. Szklanej kuli łatwo nie zdobędziemy, ale można przetopić pleksę. W ostateczności sięgniemy po talię zatłuszczonych kart.
     Trzeba umiejętnie stworzyć nastrój. Ciotka, ta która ową szlafmycę stosowała, pozowała na Kantora. Kantor, co prawda, jeszcze nie tworzył, ale dzięki niemu wiemy jaki styl ciotka wybrała. Mieszkała w pokoiku z kuchnią, pewnie od zbudowania domu niemalowanym. Doskonała sceneria, do ekranizacji Dostojewskiego: żeliwna koza, pogięte wiadro z węglem, obita miednica w oblazłym z białej farby stojaku. Krzesło pod ścianą dla petenta.
     – A czego sobie kawaler życzy – ponoć mawiała odwrócona w malowniczej pozie nad kozą, (w fotografii nazywa się to „z trzech czwartych”) przestawiając z hałasem garnuszki. Kawaler coś się tam odzywał, a ciotka na to: – Znaczy powróżyć? A niech cię wszyscy diabli, na co ci wiedzieć o nieszczęściach, idźże lepiej się gdzie upić, albo za spódnicą się obrócić póki możesz... Po takiej odzywce kawaler trzęsąc się ze strachu jak osika reagował różnie: jeden wypadał przerażony, inny chciał koniecznie z losem się mierzyć i wykładał na stół wszelkie oszczędności. Ciotka prawdopodobnie pieniędzy nie brała, wystarczała jej satysfakcja z wrażenia, jakie wywoływała. Jak już kiedyś pisałem trup ścielił się gęsto, a sława o Tatry się obijała. Tylko matka ojca nie reagowała: Ta idź ty durna... tu następowało określenie w huculsko–kołomyjskim, oznaczające osobę najętą do zmywania garnków.
     Było i minęło, a tu okoliczności nastały, że gitarę na dziadowską lirę trzeba zamienić, wzrok utopić w chmurach i zawieszczyć, bo następna taka data „może za sto lat”.
     – Po co ja mam kawalerowi jakieś karty stawiać, jak się sam dobrze obejrzy, to zobaczy, że panienka z kosą za nim już chodzi.– No jakoś tak wypada na zakończenie wieku, w tym stylu, broń Panie Boże nie optymistycznie czasem, by nie uchybić okoliczności nader szczególnej.
     Wielu dziennikarzy zajęło się tym. Pecet powinien odejść. Temat wydaje się intratny:
     wszystko bowiem wskazuje, że minie bardzo wiele jeszcze czasu nam przyjdzie spędzić z tą nieco demoniczną maszyną.
     Jednak wiemy dlaczego może odejść: bo powstają inne maszyny, przystosowane do określonych funkcji. Jak się dobrze podglądnąć, to chodzi dalej o PC tylko z mniejszą ilością funkcji.
     Mój prywatny pogląd jest taki: rynek mieści i te nowe dziwactwa. Jednak sensowność ich budowania zdaje się najmniej dyskusyjna. Nad wszystkim bowiem wisi ekonomia. Playstation to właściwie pełny komputer, tylko bez monitora i klawiatury. Produkt ten zdobywa sobie pewne miejsce na rynku tylko dzięki temu, że jest mocno tańszy normalnego komputera. Jeśli wziąć pod uwagę, że lwią cześć ceny komputera stanowi ciągle monitor, to zysk z zakupu wydaje się mocno dyskusyjny. Na komputerach gry „chodzą” niemal tak samo dobrze, a komputer jeszcze pozwala zarabiać...
     Nie odejdzie, bo nikt, jak do tej pory nie ma pomysłu, czym go zastąpić. Wręcz przeciwnie: mnożą się odmiany, komputery noszone w teczce, w kieszeni marynarki.
     Ciekawe natomiast z jakiej to przyczyny owe przepowiednie tak często są powtarzane.
     Mam swoją teorię: z powodu, że ludzie którzy je tworzą czują koniec swojej epoki. To oni muszą odejść. To oni tracą znaczenie.
     Jak bardzo by nie wydawało się to nieprawdopodobne świat wielkiej finansjery traci swoje wpływy. Były czasy, że za odpowiednią kwotę można było sobie kupić specjalne traktowanie przez prawo. Do niedawna było to zjawisko, na które wypadało się oburzać, ale z którym jednocześnie nikt nie walczył, by nie narazić się na śmieszność. Dziś jeszcze bardzo bogaci ludzie są traktowani specjalnie przez polityków. Bywają ważnymi członkami delegacji podczas międzynarodowych wizyt. Dziś wydaje się oczywiste, że wielkie konsorcja decydują o stanie rynku, że trzeba się liczyć z ich zdaniem i interesami podczas podejmowania ważnych decyzji gospodarczych. Wydaje się oczywiste również, że wielka firma, mając wielkie pieniądze może dopuścić lub dopuścić nie na rynek dwolone niewielkie przedsiębiorstwo. Oczywiste jest, że ważną karierę można zrobić tylko w wielkim przedsiębiorstwie.
     Z pojawieniem pierwszych komputerów coś w tym obrazie zaczęło się psuć. Początkowo zdawało się to całkiem marginalnym zjawiskiem. Jacyś pracownicy instytutów badawczych bywali niezadowoleni z oprogramowania, jakie im serwowały firmy. Zaczęli pisać swoje.
     Nie miało to dla rynku, na którym królowały edytory i arkusze kalkulacyjne większego znaczenia: mogli sobie pisać. Wszak powstawały programy wymagające sporej wiedzy, nie dla przeciętnego człowieka. Psuć się zaczęło także w jednaj z najbardziej zaawansowanych technologicznie dziedzin: elektronice. Komplikacja metod wytwarzania wymusiła podział na firmy zajmujące się produkcją części, oraz takie, które coś z tych komponentów składały.
     Koncepcja Henry Forda, fabryki, do której z jednej strony wjeżdżała ruda żelaza i węgiel, a z drugiej wytaczały się gotowe samochody padła.
     Dlaczego? Nie było dosyć pomysłów, nie dało się zorganizować wszystkiego tak, by rynek zmonopolizować. Sprawa jest całkiem prosta: o ile w dziedzinie masowego zapotrzebowania na jednakowe przedmioty, może nawet nie całkiem jednakowe, ale wytwarzane za pomocą jednego kompletu maszyn, podobnych technologii dzięki tzw. inwestycjom, czyli wywaleniu wielkiej forsy można obniżyć mocno koszty własne i wyciąć konkurencję, to w przypadku produkcji wielu różnych produktów odpada podstawowy argument zwany specjalizacją.
     Najpierw trzeba wiedzieć co by się chciało wyprodukować. O ile w innych kwestiach, zmiany oprzyrządowania maszyn, organizacji dostaw, serwisu i komunikacji z klientem, nie ma zasadniczych powodów, by wielkie firmy przegrywały z małymi, to najpierw muszą wiedzieć co chcą dostarczać, serwisować, i o czym rozmawiać z klientami.
     Pieniądze są kiepskim sposobem na dobre pomysły. Wielkie odkrycia naukowe rodzą się często w zupełnie do tego nieprzygotowanych instytucjach, środowiskach i... głowach. Warto wspomnieć, że Lee Forest, wynalazca triody, od której zaczął się szalony rozwój elektroniki, był technikiem kinowym. O wiele taniej jest zwiększać produkcję, niż zmieniać jej przedmiot. Powoli zmierzamy w kierunku, gdy istotne będą tylko koszty opracowania nowego wyrobu.
     W przypadku oprogramowania, osiągnęliśmy już stan idealny prawie: koszt nośnika kopii programu jest często tak niski, że nie ma dobrego sposobu, by go wyliczyć.
     W elektronice życie wymusiło powstanie tzw. technologii małoseryjnych. Początkowo nadzwyczaj „fabryczna” metoda układów drukowanych okazała się przydatna nawet dla radioamatorów. Kto choć raz w życiu kładł okablowanie jakiegokolwiek urządzenia, „szył krosy” wie, o co chodzi. Technologia druku musiała zostać przygięta do poziomu pojedynczych urządzeń. Firmy zaczęły produkować odczynniki, opłacalne okazało się w końcu nawet opracowanie fotolitografii dla pojedynczych płytek.
     Zapewne, gdyby spytać inżyniera z początku lat 60–tych, czy kiedykolwiek kilkunastoletni pasjonat elektroniki będzie się zabawiał naświetlaniem rysunku ścieżek elektrycznych połączeń, wzruszyłby ramionami. Zapewne „po roku 2000” zdałoby się prawdopodobną odpowiedzią, ale tylko dlatego, że po tej dacie prawdopodobne wówczas zdawało się wszystko. Ten czas nastąpił i co stare, ustępować musi. Postęp jest piekielnie szybki. Naczelną zasadą staje się elastyczność. Dziś już się to wydaje nieprawdopobne, że jeszcze niedawno szkoły zawodowe uczyły na całe życie.
     Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego jak wiele wysiłku włożono w to by technologie wymagające wielkiego i drogiego zaplecza dostosować do niemal jednoosobowych warsztatów.
     Dziś produkuje się specjalny fotoczuły lakier w opakowaniach typu spray. Do wyprodukowania skomplikowanej płytki drukowanej, o tak wielkiej liczbie połączeń, że przy wszelkiej robocie „na piechotę” nie wyplątalibyśmy się z błędów, potrzebujemy drukarki laserowej, komputera klasy 286, i jednego sprzętu obecnie trudnego do dostania: lampy kwarcowej. Ongi była ona obowiązkowym dodatkiem do nowoczesnej kobiety. Ale nawet ten brak jest do pokonania, wystarczą specjalne świetlówki do sprawdzania banknotów.
     Warto zwrócić uwagę na to, że cała stosowana aparatura nie ma z warsztatem elektronicznym nic wspólnego: to sprzęt domowy. Do uruchomienia drobnej produkcji nie potrzeba wielkich nakładów: najważniejszy jest pomysł.
     Jeszcze wiele lat temu, w dawno zapomnianej epoce układów TTL wymyślono programowalne układy logiczne. Znowu technologie piekielnie zaawansowaną z konieczności trzeba było przenieść na biurko. No i przeniesiono. Zamiast wielkiej linii produkcyjnej z pompami próżniowymi, piecami strefowymi, wszystko co jest potrzebne, to komputer i programator.
     Inwazja mikroprocesorów jest wynikiem dokładnie tej samej tendencji. Nazywa się to komputerem jednoukładowym i siedzi dziś w miejscach, które kiedyś były dla elektroniki wyklęte, jak choćby pralki automatyczne, czy samochody. Tak były wyklęte, bo uważano, że niedopuszczalne jest mieszanie technologii. Technika mikroprocesorowa kryje jeden szczegół, o którym mało się już pisze, w ogóle nie wspomina: nadmiarowość. Nie daje się tego zrobić inaczej, jak właśnie tak, z piekielną nadmiarowością. Piekielna jest trwałość układów mikroprocesorowych, w ogóle elektroniki półprzewodnikowej. Czas pracy elementów wielokrotnie przekracza trwałość całej reszty: np. obudowy w jakiej urządzenie zamontowano. Z porozbijanych telewizorów można powyciągać tranzystory, oporniki, układy scalone, i wszystko prawdopodobnie będzie w dobrym stanie. Nikt nie ma pojęcia do czego by się to przydało. Piekielna nadmiarowość tkwi w potencjalnych możliwościach obliczeniowych procesorów. Gdy je budujemy, pojęcia nikt nie ma jakie jeszcze programy można na nich uruchomić. Nie dosyć, że procesor zazwyczaj nic nie robi, to zupełnie sobie nie wyobrażamy tego, co inni mogą jeszcze z nim zrobić.
     W związku tym opłaca się, to jest decydujące: opłaca się produkować procesory możliwe uniwersalne. To gwarantuje, że konstrukcja nie „spadnie z rynku” przynajmniej w ciągu... kilku miesięcy. Jeśli będzie łatwo się programowała w maleńkim warsztacie, jest szansa, że wraz z klapą jakiegoś wielkiego kontrahenta nie zniknie na nią całkowicie popyt.
     Pozostają konstrukcje modularne, łatwe do modernizacji. z natury rzeczy nie mogą one być kierowane do tzw. przeciętnego konsumenta. To taki byt istniejący w głowach handlowców. Ma przeciętne pobory, wiadomość najważniejsza – i na pewno nie jest mądrzejszy od nas. Procesor natomiast jest kierowany do ludzi którzy mogą być mądrzejsi od producenta. Nie przeszkadza mu to wcale i nawet o to chodzi: odbiorca im mądrzejszy, tym lepszym może być klientem. Więcej będzie miał pomysłów, może więcej kupi, może nawet wpadnie na pomysł, jak coś poprawić.
     Pecet wygrał dzięki takim właśnie zaletom. Gdy słyszę dyskusje „składak, czy firmowy” zastanawiam się: no a po co dodatkowe sloty na płycie. Na marginesie: myślę, że nie trzeba się zastanawiać co lepsze, firmowy komputer z przed roku, czy ten sam porozkręcany, z pozrywanymi plombami, ale za to z nową płytą główną, procesorem i dwa razy większą pamięcią operacyjną.
     Pecet to komputer przeznaczony do grzebania w nim. Chcesz, możesz zlecić to tzw. fachowcowi, jak umiesz, zrobisz sam, z przeproszeniem, grzebać trzeba, inaczej traci sens jako pecet.
     W elektronice sprawy podążają w kierunku sytuacji, w której elektronik nie będzie potrzebował lutownicy. Pozostanie programator i komputer. Jeszcze ze dwa lata temu programowalne układy analogowe były tzw. dziedziną w powijakach. Dziś jawi się sytuacja, że zmontowanie miksera akustycznego w klasie top HI – FI (tak!) będzie polegało na zakupieniu typowego modułu, wsadzeniu go do programatora i przykręceniu do obudowy.
     Produkt z  „fabryki” mieszczącej się z lewej strony biurka nie będzie się niczym różnił, od takiego z renomowanego i wielkiego zakładu. Jeszcze pewien problem dziś stanowią obudowy. Typowe są o wiele mniej efektowne od tłoczonych na profesjonalnych prasach.

     Oczekuję, że i ten problem technika komputerowa załatwi. Mamy już skanery trójwymiarowe, plottery wycinające kształty w plastyku. Zapewne pojawią małe domowe obrabiarki sterowane numerycznie. Zamiast kupować nowy futurystyczny fotel, wejdziesz na stronę internetową, pobierzesz plik obrabiarkowy, i w kilka minut będziesz miał w domu nowe dziwo.
     Te pomysły opisywałem już rok temu. Proszę mi wierzyć: konsekwentnie ku temu idzie. To co dla wielu wieszczących koniec Peceta jest najbardziej niepokojące, to to, że autorem projektu owego fotela może być nikomu nie znany człowiek, nie posiadający żadnych pieniędzy.
     Technologia konsekwentnie odbiera przywileje elitom. Jeszcze do niedawna by być drukowanym, trzeba było należeć do towarzystwa. Dziś dzięki Sieci to towarzystwo może nikogo nie obchodzić. Oczywiście, że mała stronka internetowa przez nikogo nie odwiedzana nie zapewni sukcesu. Jednak w porównaniu z czasem, gdy po prostu zwracano rękopis, to już zupełnie inne czasy.(Celowo pozostawiłem powtórzenie).
     Jeśli nawet jakiejś grupie ludzi przyszłoby do głowy ignorować kogoś, to dla tzw. krytyka może być bardzo nieopłacalne milczenie w sytuacji, gdy do owej stronki wszyscy na świecie mają dostęp. Jeśli znajduje się na niej coś wartościowego, to splendor spadnie także na tego, który to obwieści światu. Teoria gier pokazuje, że milczenie w takiej sytuacji będzie wysoce nieopłacalne. Można oczywiście napisać, że to nic nie warte, ale trzeba powiedzieć z nazwiskiem, a to zgodnie z teorią Holywood już wystarczy...
     Przewalające się przez prasę afery Napstera, wojny z piractwem komputerowym są w gruncie rzeczy przejawem tego samego: technologia rozdaje władzę. Dostęp do pieniędzy przestaje gwarantować cokolwiek, np. że zarobi się jakiekolwiek następne pieniądze.
     Niechcący zaczyna nam się epoka darmowych przedmiotów. W dawnych czasach, gdy znalazłem się ku swojemu zdziwieniu w wielkim mieście Wrocław, wielką frajdę dla mnie stanowiło kupowanie płyt: gramofonowych oczywiście. Pamiętam, jak wstrząsnęła mną kiedyś wielka wyprzedaż, kupiłem wszystko, co w Polsce było do dostania z Szymanowskiego po 5 zł sztuka. Myślałem, że nigdy nic podobnego mnie już nie spotka.
     Dziś nagminnie grzebię w internetowych archiwach. Mam tam takie zatrzęsienie utworów, że nie przesłucham do końca życia. Nie tylko proces tworzenia kopii jest praktycznie darmowy: poszukiwanie i przesyłanie jest za darmo.
     Komputery posyłają ludzi na bezrobocie. Zapewne żal będzie znajomych sprzątaczek, które zastąpią roboty. Może będzie nam żal pracowników wielkich firm dystrybucyjnych. Natomiast samych firm chyba ani trochę.
     No a prawa autorskie? Sprawa się sama z wolna rozwiązuje. Dowcip bowiem w tym, że prawa autorskie nie autora chronią, a dystrybutora. Taki drobiazg. Tylko tym najsławniejszym udaje się wynegocjować dla siebie godziwy dochód. Reszta nie ma bynajmniej interesu, by zajmowali się nimi sławni wydawcy.
     Portale internetowe zaczynają przejmować rolę promotorów. Udostępniają miejsce gdzie praktycznie każdy może coś umieścić. Oczywiście: nie płacą, ale też nie chcą pieniędzy...
     Tak naprawdę jest to o wiele mniej kosztowne od wkupowania się w łaski producenta, tracenia czasu na znalezienie „dojść”, cierpliwego terminowania w poczekalniach dla autorów, w których trzeba swoje odstać, bo ci co na topie, jeszcze nie stracili na popularności na tyle, by opłaciło się lansowanie nowego nazwiska.
     Sprawie na imię promocja. Jeśli jesteś dobry, możesz się wybić bez specjalnych znajomości. Właściciel strony nie musi wiedzieć, że twój utwór u niego się znalazł.
     Jeśli się wypromowałeś, możesz na pieniądze liczyć. Zapłacą normalne wydawnictwa, wydawcy internetowych czasopism. Oni będą mieli dochód z reklam. A czytelnik, czy słuchacz – za darmo utwory.
     Zapewne w przyszłości sławnym pisarzom przestanie opłacać się zabawa w zbieranie pojedynczych centów: będą zbierać konkretne pieniądze od firm, które na ich stronach umieszczą swoje banery.
     Czy ruch wolnego oprogramowania „załatwi” Microsoft? Nie wiem. Mogę powiedzieć jedno, choć dziś jeszcze StarOffice ustępuje funkcjonalnością MS Office, to tylko gdzieniegdzie. Natomiast zaznacza się już przewaga w obsłudze grafiki. Mówię ostrożnie, ale jeśli chodzi o wersję MS Office 97 to StarOffice 5.2 bije je na głowę w tej dziedzinie. Otóż Sun opublikował kod StarOffice. Po co? Z czystej filantropii? A może chodzi o rozgłos wokół swojej firmy?
     Zasada jest stara jak unix. Piszę świadomie z małej litery: chodzi o systemy uniksopodobne. Oprogramowanie „przetrzepane” przez programistów–wandali na całym świecie, opisane, krytykowane, psute, zdobywa wreszcie znacznie większe zaufanie niż tzw. firmowe. Ludzie wolą wiedzieć, z czym mają do czynienia.
     O co chodzi jednak firmie publikującej kod swoich programów, które jeszcze na dodatek za darmo rozdaje? O to, że do niej będą się zwracać instytucje obsługę tego oprogramowania. Produkując serwery firma może dostarczać z nimi uznane oprogramowanie. Taki drobiazg: klient dostaje kompletny produkt, może od razu zacząć na nim pracować. Nie musi dodatkowo czegokolwiek wykupować. Czuje się bezpiecznie, bo nie wiszą nad nim licencje z setką zastrzeżeń. Nie musi się obawiać, że jak firma zbankrutuje, nie będzie sposobu na dostosowywanie oprogramowania do nowych potrzeb. Może sam poprawiać, rozdawać, instalować do woli. Jak jednak przyjdzie do konkretnych pieniędzy, to nie będzie przecież ryzykował i zamówi szkolenia, instalację i serwis u autorów oprogramowania. A sięgnie właśnie po takie opatrzone opiniami setek innych programistów.
     Pisanie programów także się technologizuje. Tworzenie GUI metodą „przeciągnij i upuść” działa już i w Linuksie. Metoda ta szeroko zastosowana przez Borlanda nie miała entuzjastów (i pewnie do dnia dzisiejszego nie ma) w środowisku starych programistów. Sam przyznaję się do braku entuzjazmu. Uważam, że większość programów powinna pracować z linii poleceń. Przyczyna oportunizmu tkwi w permanentnym przeciążeniu mojego procesora, który pracując z ćwiercią mocy dla Xwindows, (resztę ciągle chłoną numerki) aż posapuje przy każdym otwarciu okna.
     Pomimo takich obiekcji, sprawy jednak podążają w takim samym kierunku, jak w elektronice: maksymalnej elastyczności. Napisanie złożonego programu przestaje wymagać zatrudnienia wielkiej liczby programistów do wykonywania żmudnych i na dodatek wymagających doświadczenia robót.
     Swoją drogą, to bez najmniejszych wątpliwości oferowane w Linuksie menedżery okien swoją strojnością biją na głowę wszystko, co w MS Windows wymyślono. Jak kto nie wierzy, niech zainstaluje enlightenment i poszuka w sieci „dopałek”. Nawet w surowej w porównaniu z Mandrake dystrybucji Red Hat do gnome mamy ze setkę wygaszaczy ekranu.
     Co komu przeszkadza w komputerze? Ano tylko tyle, że wkupienie się w grono ludzi z pieniędzmi przestaje gwarantować zachowanie pozycji. Niby jesteś fachowcem, ale nie możesz mieć nigdy pewności, że ktoś inny nie jest od ciebie lepszy. Dopóki nakręcenie filmu będzie wymagało wielkich pieniędzy, nawet gdyby to miałaby być tak technicznie prosta kreskówka jak „Bolek i Lolek” dopóty rynek ludzi, którzy mogą to zrobić był pod kontrolą. Teraz na taką „superprodukcję” może sobie pozwolić niemal każdy.
     Nieszczęściem większym jest to, że niewiele więcej zachodu potrzeba by stworzyć coś o wiele bardziej rynkowego. Po świecie pałęta się całe mnóstwo oprogramowania, co z nim można zrobić, nikt już nie wie, nawet sami autorzy. Można się sromotnie naciąć ufając, że wydając kupę forsy nabyło się najlepszy program do grafiki, czy tworzenia muzyki.
     Najpaskudniejszą sytuację mają twórcy oprogramowania dla badaczy. I owszem, jednym tchem można wymienić kilka kombajnów, jak MatLab, które od lat utrzymują się na rynku, jednocześnie doskonale wiadomo, że codziennie powstają nowe programy, które, z uniwersalnością owych komercjalnych armat nie mają się co mierzyć, ale też ani myślą. Wykonują swoje i zazwyczaj owe „armaty” do tego, co dzieła amatorów robią zupełnie się nie nadają.
     Czy można się dziwić, że właściciele wielkich firm widzieliby chętnie koniec uniwersalności, koniec konkurencji, koniec pogoni za nowymi rozwiązaniami? Czy można się dziwić, że marzy się im ów przeciętny konsument który zrobi tak jak mu zaleca kilku „recenzentów” produktów. Taki co nie będzie grzebał, kombinował i zaskakiwał. Jak kupił komputer, to kupi i system: wiadomo że jest jeden jedynie słuszny.
     W swoim czasie łaziłem po sklepach w poszukiwaniu firmy, która sprzedałaby komputery z preinstalowanym Linuksem. szeregowi sprzedawcy już zazwyczaj wiedzieli o co chodzi. Ciekawa była reakcja ich szefów. W oczach widziałem źle skrywane za uprzejmymi słówkami strach i irytację. Sprawa prosta: skoro facet kupuje dla instytucji, to oni już mają zaplanowane, że kupi i NT. A tu kicha. Nie chce i jeszcze twierdzi, że się nie nada. Ludzie, co tu się dzieje !? W tym kontekście oczywiście lepiej handlować maszynami do pisania połączonymi z telewizorkiem do oglądania obrazków ze stron internetowych.
     Jak na razie między bajki włożyć. Do tej pory jedyne urządzenie do liczenia, jakie rzeczywiście z rynku zniknęło, to autentyczne biurowe liczydła. Suwaki logarytmiczne jeszcze bywają w sklepach. Nie ma niestety elektrycznych maszyn do liczenia, mam jednak wątpliwości, że oznacza to monopol na wykonywanie rachunków przez kogokolwiek.
     Jako stary zabity liberał (libertyn także, ale to jednak zupełnie inna historia) pozwolę sobie zawieszczyć coś całkiem innego: koniec epoki WSZECHWłADNEGO PIENIĄDZA.
      Generalnie precz z komuną. Pomimo tego wszystkiego wypada obserwując to co się dzieje obwieścić, że epoka klasycznego kapitału, szeleszczącej sałaty, która światem rządzi, wkracza w stadium schyłkowe. W wieku XIX taką władzę utraciło złoto. A miało ją wielką. Wygrywało wojny, wynosiło na trony, tworzyło wielkie kariery. Pieniądz był w mniejszym poważaniu pomimo swej sięgającej 5000 lat tradycji. I owszem: siłę miała brzęcząca moneta.
     Dziś świat zaczął się zachwycać forsą w postaci zapisów komputerowych. Najważniejszą instytucją staje się giełda. Tam handluje się z grubsza niczym. Rezultat jest taki, że ponoć na dzień dzisiejszy 90 procent kapitału to papiery wartościowe. Tylko 10 procent to równowartość konkretnych towarów.
     Trudno się dziwić, że nad światem wisi widmo kryzysu walutowego. Gdyby tak tylko zechcieć zamienić ledwie kilka procent wirtualnych pieniędzy na cokolwiek realnego...
     Pieniądz to jak do tej pory najlepszy regulator procesów gospodarczych. Warto jednak się zastanowić, czym w dzisiejszych czasach jest cena towaru. Czym jest cena akcji z których nie wypłaca się w ogóle dywidendy, albo jest ona tak niska, że potrzeba kilku lat, by zwrócił się wydatek poniesiony na inwestycje?
     Mam swoją teorię: to tylko miara chęci zakupu. Tylko miara chciwości. Ta chciwość tworzy prawie realną wartość już nawet nie kawałka papieru, ale zapisu komputerowego. Skoro inni go bardzo pożądają, to mam jakąś pewność, że nie stracę na tej grze. A nawet mogę zyskać tylko na samej ochocie zakupu.
     Wyobraźmy sobie człowieka który posiada pakiet jakiejś startującej firmy. Akcje idą w górę. Jest zrozumiałe jego wzbogacenie się, gdy te akcje sprzedał. Sytuacja, gdy akcje nadal posiada jest zawiła: jest bogaty, bo ma akcje, jednocześnie nic nie wyprodukowano. W gospodarce nic nie uległo zmianie, tylko zmieniło się przeświadczenie o  „wartości” pewnego człowieka. Jego bogactwo jest malowane palcem na wodzie: jeśli ludzie uznają, że mimo mocnej pozycji firmy akcji nie kupią, bo taki mają kaprys, majątek zniknie, jak senne marzenie. Cena akcji jest miarą stanu zbiorowego przeświadczenia. Nic więcej. Nie przekłada się prosto na zdolność wytwórczą, na techniczne umiejętności, nawet na umiejętność handlowania. Pojawienie się dóbr wirtualnych sprawę jeszcze bardziej skomplikowało. Czy potrafimy sobie wyobrazić, że modele dla programów 3D bywają droższe od ich rzeczywistych odpowiedników? Dopóki jednak nie uwzględnimy darmowego oprogramowania, jeszcze jest w miarę prosto. Traktujemy informację, jak „normalny” przedmiot i towar. Oprogramowanie darmowe jednak zawraca nas w techniczną rzeczywistość: koszt wytwarzania jest równy zeru! Oczywiście: istnieje koszt wytworzenia prototypu, ale technika sprawiła, że jego powielanie stało się koszmarnie tanie.
     Ta sytuacja ze świata wirtualnego naturalną koleją rzeczy przenosi się w świat całkiem realnych przedmiotów. Produkcją zajmują się maszyny. Rezultat jest taki, że powstają góry elementów elektronicznych z którymi nikt nie wie co zrobić. Na pysk lecą ceny towarów tylko wyniesionych przez drzwi sklepu: przyczyną jest tak naprawdę ich nadmiar.
     Sprawa jest taka: cena towaru który jest wytwarzany przez zautomatyzowaną linię nie może mieć nic wspólnego z kosztami: te systematycznie lecą na pysk. Ceny trzeba sztucznie windować zmawiając się ze sobą, ograniczając sztucznie produkcję. Diabli biorą święte związki pomiędzy podażą i popytem.
     Tłumaczyłem się ze swojego stosunku do komuny. Sprawa jest bowiem taka: technika nieuchronnie posyła do diabła klasyczny kapitalizm. Ustrój ten jest oparty na żądzy pieniądza. Zakłada on stosunki handlowe, a te z natury rzeczy mogą panować pomiędzy ludźmi. Tymczasem sprawy zmierzają ku temu, że gospodarka będzie oparta o stosunki pomiędzy maszynami. Mówiąc po ludzku wyłazi na wierzch prosta sprawa: najpierw trzeba zbudować maszynę. Problemy techniczne decydują, problemy ekonomiczne są ich dalekim echem. Gdy ktoś zabiera się do wykopania bardzo długiego rowu, to może zacząć od poszukiwania inwestorów, którzy w zamian za udziały w zyskach zechcą dać pieniądze na robotników. Kiedy ten sam facet zbuduje koparkę problem będzie miał z głowy. Nie wiadomo co z zyskami, wiadomo, że zniknie ekonomiczny problem kopania rowu. Nie będzie potrzeby tracenia czasu na rozmowy z facetami w wielocyfrowymi kontami.
     Jeszcze do niedawna taka historia była prawie abstrakcją. Do zbudowania koparki potrzebna była fabryka. Dziś koparek naprodukowano tak wiele, że czekają na jakieś zatrudnienie. Tymczasem ludzie zajmują się konstruowaniem nowych maszyn. Nieuchronną konsekwencją jest to, że w kolejnych przedsięwzięciach ów inwestor przestanie być potrzebny.
     Natomiast znaczenia nabiera ciągle facet który ma pomysł, albo solidną wiedzę. Znaczenia nabierają ludzie, którzy mają jakieś informacje, albo... znają kogoś.
     Tak naprawdę, myślę sobie, wychodzimy pomału z przygody z kapitalizmem. Jak widać z doświadczeń z e– biznesem, to wielką forsę z Internetu wycisnąć trudno. Raczej nie ma na to pomysłu. I owszem ma sens sprzedawanie przez sieć oprogramowania, może z nagraniami muzycznymi, raczej trudno znaleźć przyczynę, dlaczego miałby przez to zniknąć sklep na rogu z pieczywem, czy salon samochodowy. Wszelkie wyliczenia, że handel sieciowy będzie oferował towar tańszy dają wyniki w granicach błędu. Doświadczenia są natomiast przykre: jest drożej. Najlepiej osobiście się udać i kupić. Wiem, bo chodziłem.
     Tymczasem Internet się rozwija pomimo klapy elektronicznych interesów: bo i też nie o to chodzi.
     Pingwiniarzom nie są potrzebne wielkie pieniądze tylko wiedza i informacje. Dzięki nim mogą realizować swoje marzenia i rozwiązywać problemy. Swojej wiedzy nie muszą wcale wymieniać na szeleszczącą sałatę. Znacznie ważniejszy staje się zupełnie inny towar. Jedni nazywają to znajomościami, inni sławą, jeszcze inni stosunkami.
     Diabli wiedzą w jakim kierunku, ku jakiej organizacji świat naprawdę zmierza. Widoczne jednak staje się to, że wieszczkom i prorokom zaczyna brakować wyobraźni. Nie tylko nie potrafią oni wymyślić co stanie się w przyszłości, ale nawet dostrzec całkiem wyraźnych procesów dnia dzisiejszego.
     Nic nie wskazuje by komputery miały odejść. Natomiast raczej nie ma wątpliwości, że odeślą one w niebyt bardzo wiele instytucji, bez których nie potrafimy sobie świata wyobrazić. Paradoksalnie to one mogą przywrócić realną wartość czemuś co nazywamy osobowością.
     Skoro można wieszczyć koniec historii, pozwól kochany czytelniku, że powieszczę koniec pieniądza. Fukoyamie nie chodzi raczej o koniec historii, to jedna z wielu tez jego ksiażki. Zasadnicze jest chyba stwierdzenie faktu, że dla człowieka zasadniczą sprawą jest realizacja jego humanistycznych celów, zaspokojenia potrzeby wolności i podmiotowości. Coś takiego. Jego zdaniem liberalizm to realizuje, trudno wymyślić coś lepszego.
     Zapewne intelektualiści chcą się czuć podmiotowo. Ja sądzę, że ludziom przede wszystkim nie chce się robić. Lenistwo jest podstawowym uczuciem, jakie towarzyszy chyba każdemu dorosłemu człowiekowi. Fukoyama dla podparcia swojej tezy cytował znakomitych filozofów – moja teza niestety (tak mądry nie jestem) jest za prosta na filozofów.
     Powiem tyle: ludzie maszyny budują, bo nie chcą pracować. To jest zasadnicza przyczyna. Gdyby lubili, to przed bramami fabryk stałyby tłumy prządek, które chciałyby sobie poprząść dla poprawienia humoru.
     Warto jeszcze dodać, że w dziedzinie zaspokajania potrzeby leniuchowania odnosimy sukcesy w coraz większym tempie. Konsekwencją jest ciągły spadek cen w stosunku do płac. Już na co dzień korzystamy z wielu towarów których koszt wytworzenia jest zasadniczo mniejszy od kosztu obsługi transakcji: np. energia elektryczna. Sprawy się mają tak, że chyba 2/3 to podatki i koszty biurowe.
     W takich warunkach traci sens pojęcie kupna– sprzedaży. Cena nic nie mówi o faktycznej wartości towaru. Wykręć sobie korki, a się przekonasz.
     Za sprawą technologii udarmowienie towarów i usług będzie postępować, bo nie widzę najmniejszego powodu, by z nagła ludzie polubili stać po osiem godzin dziennie przy maszynie. Nie polubią. Będą chcieli za to pieniędzy, zaś pracodawcy by im nie płacić, zapłacą za zbudowanie jeszcze doskonalszych maszyn, które spowodują jeszcze większe bezrobocie.
     Ekonomiści na dzień dzisiejszy już obliczają, że dla utrzymania produkcji wystarczyłoby 80 procent obecnego zatrudnienia.
     Można nie wierzyć, ale już dziś o znaczeniu człowieka jego pozycja wyrażana stanem konta decyduje w znacznie mniejszym stopniu, niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Jednym ze sprawców tego jest Internet. Możesz być obdarty, byleś miał dostęp do łącza.
     Jeszcze kilka lat temu potrzebne były spore pieniądze, by móc mieszkać w wielkim mieście by mieć dostęp do bibliotek i księgarni. Dziś i owszem są potrzebne „pewne pieniądze”, jednak zdecydowanie mniejsze niż np. na to by wynająć mieszkanie choćby w Warszawie. Ekonomiści będą się musieli pogodzić z istnieniem coraz większej liczby czegoś na czym zarobić się nie da, a co stanowi tzw. infrastrukturę.
     O ile kiedyś hołubienie księgarni i bibliotek było o wiele bardziej manifestacją poglądów niż aktem czysto utylitarnym, to dziś, jeśli społeczeństwo nie ma szczerego zamiaru przepaść w szalonej konkurencji, jest absolutną koniecznością.
     Jeszcze ze dwa lata temu „pingwiniarze” marzyli o skomercjalizowaniu Linuksa. Mówiono o tym jako o przykrej konieczności, ale takiej która wprowadzi ten system w wielki świat. Dziś, na odwrót wielkie firmy „puszczają w świat” kody swoich produktów. Zaczynają powoli dochodzić do dosyć prostej wiedzy, że by móc zarabiać w komputerach, trzeba stworzyć właśnie infrastrukturę. By stało osiedle, najpierw muszą wjechać koparki by dało się położyć kolektor ściekowy. Kosztuje to straszną forsę i zazwyczaj nikt jej nie chce wyłożyć, bo nie ma najmniejszych szans na jej zwrot.
     Na Linuksie pracuje „mój” serwer, chyba wszystkie znajome serwery, mało kto już się wygłupia z NT. Są to przypadki szczególne, „szczególnie uzasadnione”, jednak „normalny” serwer stoi na Linuksie. Jedna z przyczyn to brak zgodności NT z normami zabezpieczeń (pamiętałem kiedyś o którą normę chodzi, ale zapomniałem). Jak już płacić to za jakiegoś Solarisa (i tak łeb w łeb idzie z systemami komercjalnymi, gdy chodzi o bezpieczeństwo Open BSD).
     Zabrzmi to kasandrycznie dla wielu hodowców pingwinów, ale moim zdaniem z komputerów domowych w przewidywalnym czasie komercjalne systemy nie znikną: nawet pomimo tego, że wielokrotnie okazują gorsze. Nawet pomimo tego, że są kompletnie nieprzystosowane do pracy w sieci, że to uproszczenia w konstrukcji MS Windows zasadniczo przyczyniło się do szczęśliwego rozwoju wirusów. Ludzie potracą swoje płyty główne, potracą wyniki kilkumiesięcznej pracy, ale systemu nie zmienią. Dlaczego? Jednym z najlepszych sposobów na dodanie sobie powagi jest odpowiedni cytat. Widać od razu z jak wykształconym człowiekiem mamy do czynienia. Mam taką jedną bardzo mądrą myśl: niestety powagi sobie nie dodam. Zapomniałem jak się pisze nazwisko pisarza który ją wymyślił. Zapewne jakiś nieprawomyślny, bo w komunistyczej encyklopedii nie udało mi się sprawdzić. Pomimo tej klapy, powiem, co też ów człowiek wymyślił: „Człowiekowi łatwiej jest oddać własne życie, jak nauczyć się tabliczki mnożenia”. Linux jest dla tych, którzy jednak swoje życie cenią. Ot co. Z tej przyczyny, obawiam się, pozostanie on niekomercjalnym zapleczem. Będzie jak kolektor ściekowy, na co dzień niewidoczny, nikt nie będzie chciał go kupić, ale bez niego żyć się nie da.
     „Pieniądz musi odejść”. Teza chwytliwa i co za tym idzie... pokupna. Można na niej zarobić. Jeden facet już coś takiego wymyślił: „każdemu według potrzeb...”. Walnęło się na tej prostej przeszkodzie, że ludziom robić się nie chciało i druga część chciejstwa „od każdego...” zdecydowanie nie wyszła.
     Maszyna nie ma wyboru. Wyprodukuje tyle, ile jej się każe. Tyle ile stoi w fabrycznej instrukcji. Tym razem wyjdzie? Skóra się na samą myśl marszczy. Mam nadzieję, że tak źle nie będzie. Mam nadzieję, że jednak skończy się na drobnej korekcie. Na tym, że oprócz tego ile na kanale ściekowym da się zarobić, będziemy pamiętać, czym grozi jego zatkanie.
     Współczesna cywilizacja wymaga coraz precyzyjniejszych narzędzi sterujących. Pieniądz okazał się znacznie lepszy od urzędniczych decyzji. Na obecnym etapie technologicznego zaawansowania zaczyna zawodzić. Z ekonomicznego punktu widzenia opłaca się zamykanie księgarń. We Wrocławiu grozi to jednej z najstarszych, z jedną z najbardziej kompetentną załogą. Najlepiej zaopatrzonych. „Miastu” opłaca się jej zamknięcie. A Miastu?
     No i to jest właśnie ten problem. Forsa nie mierzy tego co trzeba. Forsa, to jeden punkt widzenia. Do niedawna całkiem dobry, ale niestety, dziś drogi zaczynają się rozchodzić. Trzeba szukać jakiś innych mierników. W ochronie środowiska próbuje się do kosztów produkcji doliczać koszty „obciążenia środowiska”. Skutkiem jest marnowanie czasu pracowników i pieniędzy podatników. W efekcie za urzędnicze pomysły płacimy wszyscy.
     O tym, że oświata jest potrzebna, nikt nie śmie nawet dyskutować. Natomiast nikt nie chce w tak niezbędną dziedzinę inwestować. Jak do tej pory rozwój prywatnych szkół jest najpożyteczniejszy dla ludzi w nich zatrudnionych. W najlepszym wypadku, idąc za modą dociska się dzieciaki z angielskiego i dziwnie pojętej ekonomii. O tym, że całkiem niedaleko mieszka jakieś 80 milionów znacznie lepiej władających tym językiem jakoś nikt nie pomyśli. No i tak rodzą się wysokokwalifikowani bezrobotni.
     I owszem wydaje się książki mające nauczyć nieaktualnej wersji Office, o programowaniu w C++ pisać się nie opłaca: w programach nie ma, trzeba wariata, by książkę wydał, bo nikt nie kupi, skoro dwójek nie stawiają.
     Trzeba na gwałt szukać takich mierników, które pokażą co się naprawdę... opłaca. Trudno znaleźć zamiennik dla tego słówka. Ma ono zresztą uzasadnienie: bo niewykonane inwestycje w oświacie odbiją się konkretnymi stratami z jak najbardziej realnym znakiem waluty. Nikt co do tego nie ma wątpliwości. Nastąpi to jednak już po zakończeniu kadencji. Za zjawiska, które występują już teraz nikt płacić nie każe.
     By nie było najmniejszych wątpliwości świat „z–e–humanizowany” nie jawi mi się jako oaza szczęścia. Pewnie bezrobocie sięgnie 80 procent. Pewnie taki procent ludzi mniej–więcej nie będzie miał najmniejszych szans na podjęcie pracy. Pozostałe 20 procent będzie od czasu do czasu pracowało i zarabiało jakieś pieniądze.
     To co się z ciemności zaczyna wyłaniać, to postępujące zróżnicowanie. Jak kiedyś świat istot żywych podzielił się na rośliny i krowy, którym trawy służą za pokarm, tak teraz zaczyna się coś podobnego kształtować w społeczeństwie. Będą wegetujący na poziomie codziennych wiadomości sportowych, będą tacy, którzy do domu nabędą przeglądarkę sieciowych obrazków. Będą właściciele komputerów i stron internetowych, być może z pieniędzmi.
     Szefowie będą przeglądać prywatne e–maile swoich sekretarek, synowie sekretarek będą pruli firmowe serwery. No mniej więcej tak. Jedni będą kontrolowani do najmniejszego gestu, inni będą grali na nosie całemu światu. Już dzisiaj, niczym Mistrz Twardowski wódkę, niektórzy potrafią z sieci wytoczyć za nic całkiem pokaźne pieniądze.
     Czy można się połapać o co chodzi, gdy ktoś chce płacić, za oglądanie stron internetowych? Wiadomo, co prawda, co zrobić, napisać skrypt, jednak coraz trudniej połapać się w tym, kto i za co płaci. W przyszłości pewnie to wszystko się jeszcze bardzie pokomplikuje: dlaczego by inaczej?
     Już teraz realną ekonomię zaczyna się zastępować jej imitacją. To jest monstrualny rozwój usług. O ile zrozumiały jest rozbudowany serwis w automatyce przemysłowej, to tabuny domokrążców, przedziwne usługi, także internetowe są najlepszym dowodem zamazywania prawdy o rosnącym ukrytym bezrobociu. Ludzie ci nie robią niczego potrzebnego, sprzedawcy najnowszych hitów (także sf) są zwyczajnymi naciągaczmi. Ludzie nawzajem wciskają sobie mniej lub bardzie niepotrzebne przedmioty, mnożą się biura pisania czegoś–tam, widziałem nawet ogłoszenie o pisaniu listów miłosnych.
     Humaniści rozpaczliwie usiłują swej wiedzy nadać komercjalny wymiar. Powstają specjaliści od „zasobów ludzkich”. W niektórych firmach szczęśliwie funkcjonują, mniejsze pozbywają się ich z wielkich hukiem, podobnie jak różnego rodzaju „psychologów pracy”. „Specjaliści” od marketingu i zarządzania tułają się od drzwi do drzwi. Skrzętnie ukrywana prawda, że ci ludzie są niepotrzebni, że przynoszą szkody, wyłazi, jak podmiatane do kąta karaluchy. Do pewnego stopnia daje się stworzyć oszukaństwo, ale fakt, że wytwarzane i wydawane w tym przedstawieniu pieniądze są fikcją zaczyna już sen spędzać z powiek co trzeźwiejszym księgowym. Kanciarstwem, co już pisałem jest owe 90 procent światowego kapitału w papierach wartościowych bez jakiegokolwiek pokrycia. Pieniądz musi odejść, przynajmniej z cokołu, na którym stoi teraz i pokornie przykucnąć obok. Powiedziałem, nie? No to dodam jeszcze na skończenie wieku, że pojęcia nie mam najmniejszego, co zamiast...

Adam Cebula
2000

kontakt z autorem
spis treści
początek