strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Anna Brzezińska
strona 17

Kot Wiedźmy


Kot Wiedźmy z lubością wygrzewała się w wiosennym słonku na brzozowych polanach, narąbanych onegdaj przez wioskowego głupka i ułożonych w zgrabny stosik za tylną ścianą drewutni. Drwa na opał były jednym ze zwyczajowych serwitutów Babuni Jagódki i wieśniacy nie pozwalali sobie w tym względzie na żadną opieszałość, zziębnięta wiedźma stawała się bowiem nader popędliwa i potrafiła zesłać mszyce na kapustę albo paskudne liszaje, nim jeszcze żar na palenisku ostygł na dobre. Jednak Kot Wiedźmy znacznie bardziej ceniła sobie świeżą śmietankę,
O AUTORCE
Anna Brzezińska - Urodzona w 1971 roku. Mediewistka, skończyła historię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i mediewistykę na Central European University. Zajmowała się zagadnieniem czarów na dworze Jagiellońskim, intrygą dworską oraz politycznym znaczeniem oskarżeń o magię; obecnie pisze doktorat na temat wizerunku królowych polskich w XVI wieku. Obok Andrzeja Sapkowskiego jest najpopularniejszym polskim twórcą fantasy. Od niedawna współwłaścicielka Agencji Wydawniczej RUNA.

Zadebiutowała na łamach Magii i Miecza opowiadaniem "A kochał ją, że strach", które przyniosło jej Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla i stało się zarzewiem gorącej dyskusji o stanie polskiej współczesnej prozy fantastycznej. Opublikowała dwie powieści, "Zbójecki gościniec" i "Żmijowa harfa" (za tę ostatnią także otrzymała Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla).

Obecnie pracuje nad kontynuacją debiutanckiego opowiadania, trzecim tomem powieści i doktoratem.

która cudownym sposobem pojawiała się przed brzaskiem na przyzbie w czyściutkim skopku. Tutaj Kot Wiedźmy oblizała się na wspomnienie kremowej pyszności, wzbudzając nie lada popłoch wśród podwórzowego ptactwa. Stadko kurek pierzchło ze ścieżki z donośnym gdakaniem, kogut zaś o cokolwiek wyskubanym ogonie (Babunia czasem potrzebowała czarnego pierza do rozmaitych czarownych receptur) podfrunął na szczyt gumna i począł nieobowiązująco skubać dziobem pióra.

Kot Wiedźmy nawet nie drgnęła. Szczękanie zębami na ptactwo było poniżej jej godności, szczególnie że ostatnimi czasy Babunia zrobiła się okrutnie popędliwa i oblała Kota Wiedźmy wodą ze studni za zaduszenie gęsi. A Kot Wiedźmy bardzo nie lubiła wody, postanowiła więc trzymać się z daleka od domowego drobiu, póki Babunia nie popadnie w przychylniejszy nastrój. Zresztą zawsze mogła się wybrać w gościnę do wioski. Z lubością wspomniała sobie gromadkę zdziczałych zielononóżek, co wciąż gnieździły się w ruinach folwarku władyki, cudem uniknąwszy garnków wygłodzonego chłopstwa. Na razie jednak zwinęła się ciaśniej i z gracją ułożyła pyszczek na tylnej łapie. Po zmierzchu wioska wydawała się jej o wiele ciekawsza, a i wieśniacy wrzeszczeli donośniej, kiedy skakała im znienacka na karki z gałęzi przydrożnych gruszy. A najgłośniej darła się piegowata dojarka, która co rano przychodziła do obejścia Babuni Jagódki ze skopkiem śmietanki.

Co tu dużo kryć, Kot Wiedźmy była zwierzątkiem dorodnym i obdarzonym łajdacką fizjonomią. Z daleka wyglądała jak kłąb skołtunionego ryżego futra - coś w rodzaju mocno wyświechtanych resztek starej koźlej skóry, którą od lat wymiatano brudy z kątów chaty. Kiedy człek jednak podszedł bliżej, w owym kłębie futra otwierało się dwoje wściekłych, czerwonawych ślepi, a pojedyncze fuknięcie potrafiło osadzić intruza w pół kroku. Nie, Kot Wiedźmy nie należała do tych licznych przyjaznych zwierzątek, które pieszczono na pańskich dworach i wyczesywano starannie srebrnymi grzebykami.

Zwyczaj wymagał, aby wiedźma miała swojego pomocnika, więc Babunia Jagódka dbała, żeby w domu gnieździło się kocisko. Tak się jednak złożyło, że jakiś czas temu jej dawny kocur - wielka wyliniała bestia o pożółkłych ze starości kłach - zakradł się nieopatrznie do obozowiska grasantów, co obozowali chyłkiem w dolince nieopodal. Niestety, zbójcy nie mieli należytego szacunku dla miejscowych znakomitości i przydybawszy kocura przy resztkach wędzonego baraniego udźca, utłukli go na miejscu halabardą. Babunia Jagódka zadbała wprawdzie, aby złoczyńcom jeszcze tego samego wieczora łby się porozpękały jako gliniane garnczki, ale kocurze ścierwo żadnym sposobem nie dawało się ożywić - co Babunia uznała poniekąd za wyraz pośmiertnej złośliwości, bo nie lubiła zmian i przywykła do ryżego kocura tak dalece, że nie szczędziła mu przywracających młodość eliksirów. Nim jednak przeszedł miesiąc, wybrała się do targowego miasta gwoli odnowienia zapasu jałowcówki. Że zaś czasy były szumne i burzliwe, postanowiła przylgnąć na popas w klasztornych stajniach. Spokojnie przeszła przez dziedziniec, cokolwiek zdziwiona, że nie widzi nigdzie pachołków, zwinęła kilka ulęgałek, ułożonych równiutko w starym koszu. Zamierzała się właśnie umościć wygodnie pod końską derką, kiedy z poprzecznej belki spadło nań kudłate, prychające wściekle stworzenie - i, nim Babunia zdołała sklecić najprostszy czar, przeorało jej pazurami policzek.

Chwilę później przypatrywały się sobie uważnie: Babunia z krwią spływającą po twarzy drobnymi strużkami i Kot Wiedźmy, która wiła się i prychała zaciekle w jej uścisku. Wreszcie Babunia fuknęła, jeden raz, ale tak, że Kot Wiedźmy, która miała swój rozum, ucichła w jednej chwili. Łysnęła na boki czerwonawymi ślepiami, kiedy twarz Babuni przybliżyła się tak blisko, że nos z nieodzowną kapką niemal dotknął jej pyszczka. Kot Wiedźmy poczuła przelotną ochotę, żeby zasyczeć prosto w to pomarszczone oblicze, ale coś podpowiadało jej, że nie jest to najlepszy pomysł. Oblizała się tylko nerwowo i napięła mięśnie, zdecydowana jak najszybciej uciekać od tego dziwacznego rodzaju koniucha, który kpił sobie z jej wściekłości.

Babunia Jagódka spod przymrużonych powiek przypatrywała się zdobyczy, szacując wściekłe, łyskające po bokach ślepia, rysie kępki włosia na stulonych gniewnie uszach i ciche warczenie, które dobywało się z gardła zwierzęcia. Potem ostrożnie zwolniła uścisk. Zamiast uciekać, kocica z wyraźną uciechą zatopiła kły w Babcinym kciuku. Nie była rzecz łatwa, bo Babunia ruszała się zwinnie jak jaszczurka, lecz teraz zdołała pochwycić jedynie koniuszek ryżego ogona. Kot Wiedźmy zasyczała gniewnie na podobną zniewagę, smyrgnęła w bok, wygięła się w powietrzu i odwróciła niby fryga z rozcapierzonymi pazurami; jej skołtunione, marchewkowe futerko stanęło dęba, z oczu strzelały iskry. Zazwyczaj tylko straszyła pachołków i obsikiwała im przyodziewek, kiedy swawolili po stodołach z dziewkami kuchennymi, ale teraz mierzyła prosto w gardło. Chciała zabić, chciała poczuć krew tego bezczelnego stworzenia, które ośmieliło się wyzwać kocicę w jej własnej stajni.

Tamtego wieczoru Kot Wiedźmy nauczyła się jednej rzeczy - wiedźmy nie należy irytować bez względu na to, jak krucho, staro i niezgrabnie wygląda. Konkretnie przekonała się o tym w chwili, kiedy Babunia, która przytomnie nie wypuściła z dłoni kociego ogona, wyrżnęła nią potężnie w podtrzymującą strop belkę. Zakończywszy zwycięsko utarczkę, bez ceremonii zapakowała zwierzę do wiklinowego koszyka, dla pewności obwiązując wieko sznurkiem. Potem ułożyła się wygodnie na sianie, okręciła końską derką i zasnęła, ukołysana dobywającymi się z koszyka pełnymi furii pomrukami. Była zadowolona jako rzadko. Wśród wymizerowanych wioskowych kocurów nie trafiał się podobny szatański pomiot i zazwyczaj musiała niemało czasu zmitrężyć, nim zwierzak nabył dość sprytu i złośliwości, by pełnić trudną służbę wiedźmiego pomocnika. A tamtej jesieni Babunia miała dość innych zajęć.

Kot Wiedźmy nigdy więcej nie rzuciła się na Babunię Jagódkę. Nawet wówczas, gdy odkryła, że urok nie pozwala jej uciec z Wilżyńskiej Doliny i choćby całymi nocami włóczyła się po górach, o świcie nieodmiennie powróci złachana na próg Babcinej chatki. Wiedziała, że wiedźma jest od niej większa, silniejsza i bardziej złośliwa. Nauczyła się darzyć ją rodzajem niechętnego szacunku i zazwyczaj nie wchodziły sobie w drogę. Za to wszelkie inne stworzenia, nie wyłączając wieśniaków i kozłów, które od czasu do czasu pojawiały się w obejściu, prześladowała i dręczyła bez żadnego miłosierdzia. Ostatecznie była Kotem Wiedźmy i znała swoje obowiązki.

Siadywały z Babunią Jagódką w przeciwległych kątach izby - wiedźma na wilklinowym fotelu wyłożonym poduszką ze spłowiałego szkarłatnego aksamitu, kocica na piecu, na dywaniku splecionym z wełnianych gałganków. Ogień trzaskał w palenisku, a ich czujne, przymrużone ślepia spotykały się czasem nad płomieniami i szacowały bacznie. W pewien sposób były do siebie podobne, obie brudne, wredne i niechętne obcym. Babunia czuła nawet swoistą dumę, kiedy odkrywała w piwniczce ścierwo kolejnego bazyliszka zakopcowanego na okoliczność srogiej zimy albo potykała się o trzy ogniowe koboldy z ukręconymi łbami, niczym myszy ułożone na progu w zgrabnym rzędzie. Lubiła, gdy pośrodku nocy budził ją płaczliwy skowyt wioskowego psa, czy wrzask złodzieja, który nieopatrznie zapędził się na wiedźmie podwórko. Tylko w wilgotne wieczory przypominała sobie niekiedy o starym kocurze, który sypiał grzecznie w nogach łóżka, aby mogła ogrzewać oń zziębnięte stopy - a po odmienieniu do człowieczej postaci i inne sztuki wyczyniał pod pierzyną, na których wspomnienie Babuni Jagódce krew biła na gębę, choć była niewiasta doświadczona. Kot Wiedźmy pozostawała całkowicie nieświadoma babcinych wspominek i tęsknot.

Zmierzała właśnie ku wiosce wąską ścieżką pomiędzy rdestem, łopianem i nader bujnie rozkrzewionymi pokrzywami, wzbudzając popłoch wśród wróbli, które zwykły zażywać kąpieli w nagrzanym piachu ścieżyny. Nawet wielki, pręgowany kocur młynarzowej prysnął rączo niby jeleń na jej widok z rosochatej wierzby, gdzie zaczaił się chytrze na osobliwie wrzaskliwego skowronka. Zresztą żaden z wiejskich kotów nie mógł się z Kotem Wiedźmy równać, bo na magicznych nalewkach Babuni upasła się i wyrosła niezmiernie, tak że sięgała wieśniakom grzbietem do połowy uda, kły zaś miała niby żbik. I choć wokół Kota Wiedźmy unosił się zachęcający, romantyczny zapach, a słoneczko przygrzewało błogo, kocurowi nawet nie postała w głowie myśl o amorach. Owszem, był to zabijaka straszny, lewe ucho stracił w nocnych bójkach i zanim grasanci spustoszyli Dolinę, nie przepuszczał nawet koteczce Wisenki, drobnemu złotookiemu stworzeniu o długiej popielatej sierści, którego we dworze strzeżono niczym drogocennej relikwii, bo kosztowało nieledwie tyle co rozpłodowa jałowica. Jednak z Kotem Wiedźmy inna była sprawa. Prawdę powiedziawszy, chętniej poszedłby w zaloty do samej Babuni Jagódki.

Jego rejterada pochlebiła cokolwiek Kotu Wiedźmy. Pochwyciła od niechcenia młodego szpaka, wątłe kostki strzeliły w potężnych zębiszczach. Nie zwalniając kroku, Kot Wiedźmy otrząsnęła z wąsów ciemne piórka, przeciągnęła się leniwie. W wyschniętych trawach świerszcze grały jak szalone, gdzieś w oddali owce pobekiwały melancholijnie, a powietrze aż falowało od upału. Przed wioskową bramą kocica zatrzymała się i skrupulatnie naostrzyła pazury o pień pokrzywionej iwy, na której chłopstwo zawiesiło niewielką kapliczkę o łagodnym daszku, ulubione miejsce wypoczynku wioskowych kotów. Właściwie nie chciało się jej ścigać zielononóżek, nie przed wieczorem, kiedy gorąco zelżeje trochę, a kury do reszty zgłupieją od mroku. Zgoniła dwa łaciate kociaki z wiosennych miotów, nazbyt głupie, by rozumieć, że powinny bez zwlekania ustąpić miejsca podobnej znakomitości, i wygodnie ułożyła się na daszku kapliczki. Miała stąd świetny widok na gościniec i wioskowy plac, upstrzony parą dzikich gruszek i trzema oparszywiałymi śliwami.

Przed wejściem do świątyni gromadka bab jazgotała rozgłośnie, ale Kot Wiedźmy nie przysłuchiwała się im z uwagą. Wioskowe spory nie obchodziły jej nadmiernie, jak długo świeża śmietanka cudownym sposobem pojawiała się o świcie na progu wiedźmiej chaty i było komu skakać na grzbiet z przydrożnej wierzbiny. Nie, żeby Kot Wiedźmy nie rozumiała, jak wiele trudu kosztowało Babunię Jagódkę spędzenie na nowo wieśniaków po ostatnim najeździe grasantów. Owszem, pamiętała bardzo dobrze, jak wyłuskiwały z lasu zaszyte w chaszczach i nieledwie jednym głosem beczące niedobitki bab i owiec. A także, jak się zasadzały pospołu na górskich ścieżkach, wyczekując pojedynczych grasantów, wędrownych handlarzy i wszelakiego luźnego motłochu, co go można było czarownym sposobem zwabić do Wilżyńskiej Doliny i zaprząc do wieśniaczego rzemiosła. Nawet teraz, wygodnie rozparta na daszku kapliczki, Kot Wiedźmy rozpoznawała czarnobrodego chłopa z siekierą na ramieniu. Do niedawna znano go w dolinach poniżej opactwa Cion Cerena pod imieniem Waligóry, miał tam bowiem zwyczaj zasadzać się na kupców z potężną, nabijaną kamieniami maczugą i gruchotać kości tym, którzy nie chcieli sowicie opłacić się na przejście przez jego most. I nikt nie wiedział, jakim sposobem Babunia Jagódka zdołała go oczarować i zawlec do Wilżyńskiej Doliny.

Ponieważ wszystko zdawało się iść utartym torem, Kot Wiedźmy przysnęła na słonku, ostrożnie, z lewym okiem czujnie uchylonym, nasłuchując, czy nie szykuje się jakaś sposobność do burdy. Bo Kot Wiedźmy bardzo lubiła, jak się wieśniacy brali za łby, i z zapałem rzucała się w sam środek bitki, drapiąc i kąsając po równo, co się jej nawinęło. Jednak chłopstwo też dobrze poznało obyczaje wiedźmiego domowika i miało się na baczności - kiedy dostrzeżono ją rozpartą na daszku kapliczki, baby pośpiesznie zebrały spódnice i z piskiem rzuciły się do świątyni, zaparłszy dla pewności drzwi solidną deską. Dopiero pod wieczór, kiedy chłopi wracali z sianokosów, Kot Wiedźmy ożywiła się cokolwiek i, przyczajona w cieniu konaru, wypatrywała stosownej ofiary. Ogromnie lubiła wczepiać się pazurami w kędzierzawą czuprynę Osłucha, szczerbatego dezertera z wojska jaśnie księcia pana, którego Babunia Jagódka zdybała, jak podbierał jajca z wiejskich kurników. Już zaczęła się sprężać do skoku na owego nieszczęśnika, kiedy zza pagórka dobiegło ją raźne turkotanie kół. Kot Wiedźmy zasyczała niechętnie: nie znała tego zapachu, a i żaden z chłopskich wózków nie terkotał podobnie. Nie podobało się jej to skrzypienie, ani woń powożącego, ani głupawe parskanie konia. I kiedy wóz podtoczył się wreszcie pod iwę, Kot Wiedźmy z radosnym wrzaskiem i pazurami wysuniętymi niczym rząd sierpów zeskoczyła prosto na grzbiet woźnicy.

 

***

 

Wrzask Kaniuka było słychać aż w wiedźmiej chatce pośrodku lasu, gdzie Babunia Jagódka, która w szopce z sianem przekonywała zwajeckiego najemnika do uroków wiejskiego życia, uniosła głowę i westchnęła z uciechy, co Zwajca niezupełnie słusznie wziął za uznanie dla swego miłosnego kunsztu. Stado wron poderwało się w popłochu z porastających smyntarz buków, niwecząc polowanie ryżego kocura młynarza, czającego się nań cierpliwie od południa. W gospodzie Osłuch aż zachłysnął się piwem i na wszelki wypadek oburącz nakrył czuprynę, po raz kolejny rozważając tchórzliwe, acz roztropne wygolenie czerepu na łyso. Także wśród babińca, zabarykadowanego na głucho w świątyni, uczyniło się wielkie poruszenie. Najodważniejsza z niewiast, wioskowa ladacznica, ostrożnie odsunęła deskę i wyjrzała na podwórzec.

Od traktu gnał ku nim rozpędzony wóz, zaprzężony do bardzo porządnego kasztanka; za wozem, rycząc rozpaczliwie, bieżała łaciata jałowica i dwie kozy, wszystko przywiązane solidnymi postronkami do pojazdu. Woźnica pędził za całą menażerią, drąc się po niebiosa i wymachując bezładnie rękoma. Na jego karku, wczepiony czterema łapami w ciemną opończę, siedział potężny ryży kot, który o dziwo wydawał się całkiem spokojny, by nie rzec: zadowolony z siebie. Kiedy wóz wpadł za dziedziniec i zakręcił koło studni, kot z gracją zeskoczył i bez pośpiechu, z zadartym ogonem pomaszerował w dół, ku strumieniowi. Mężczyzna nie spostrzegł tego od razu i biegł jeszcze bez opamiętania, wzywając wszystkich bogów na pomoc i kreśląc w powietrzu znaki odpędzające złego. Wreszcie zatrzymał się u studziennego kołowrotu, dysząc ciężko i tocząc wokół nabiegłymi krwią oczami.

Wioskowa ladacznica tymczasem pochwyciła kasztanka i jęła go uspokajająco klepać po szyi, otaksowawszy przybysza jednym zawodowym spojrzeniem zza końskiego grzbietu. Był wysoki, po miastowemu chuderlawy, ale uznała, że na wiejskim wikcie rychło się odpasie i nabierze tężyzny, młody, lecz nieprzesadnie, co też ją ucieszyło, bo z młokosami zawsze było za dużo zamętu. Rysów twarzy nie umiała dobrze ocenić, bo pokrywała ją krew rozmazana w walce z Kotem Wiedźmy. Jednak był naprawdę po pańsku ogolony, gładziuchno, i wydało jej się tylko, że widzi cztery potężne cięcia przez lewy policzek, gdzie kocie pazury omsknęły się cokolwiek. No, ale co to za chłop, co na gębie szramy ni jednej nie ma, pomyślała, wciąż gapiąc się bezwstydnie, jak obcy odwiązuje z szyi troczki potarganego płaszcza. Miał jasne włosy, w nieładzie i okrwawione, ale bujne i bez kołtuna, piwne oczy, które z takim przerażeniem łyskały na boki, że wioskową ladacznicę ogarnęło niespodziane pragnienie, aby przygarnąć go i pocieszyć - najlepiej na łące za ruinami młyna Betki, gdzie chłopy kończyły układać w stosy świeżo skoszone siano.

Wreszcie przybysz zerwał opończę. Wiejska ladacznica zmrużyła oczy, a jej wargi uniosły się, prawie jak u kotki, odsłaniając ostre zęby. Nieznajomy nosił kapicę, obszytą żółtą lamówką szatę kapłana Cion Cerena. A wiejska ladacznica miała o kapłanach dokładnie takie samo mniemanie, jak Babunia Jagódka.

Po przeciwnej stronie dziedzińca chłopy wysypywały się raźnie z gospody.

- Dziękuję wam, dobra kobieto. - Kaniuk wyprostował się i, najwyraźniej nieco okrzepnąwszy po napaści Kota Wiedźmy, wyjął lejce z ręki wiejskiej ladacznicy.

- E, to nie żadna dobra kobieta - wtrącił myszaty chłopek, mimo wczesnej pory niemal zupełnie zamroczony, gdyż do niedawna prowadził bujny żywot koniokrada i nie do końca przywykł do trudów pracy na roli. - Przecie to Gronostaj, wasza wielebność. Gronostaj, znaczy się, kurwa. Dziwka nasza wioskowa.







Spis treści
Wstępniak
Celem wyjaśnienia
Wywiad numeru
Bookiet
Recenzje
Zakużona Planeta
Galeria
Stopka
Tomasz Pacyński
A.Mason
Adam Cebula (1)
Adam Cebula (2)
Anna Brzezińska
Tomasz Pacyński
Tomasz Duszyński
Piotr Lenczowski
Konrad Bańkowski
Grzegorz Żak
KRÓTKIE PORTKI
Elizabeth Moon
H.P.Lovecraft
 

Poprzednia 17 Następna