strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Tomasz Pacyński
strona 22

Diabelska alternatywa (2)


Ilustracje: Małgorzata "Asfodel" Jakubiak



Lotaryńscy rycerze o smoku mówili z respektem i skrywanym lękiem. Straszna była sława bestii. Sir Roger uśmiechał się tylko. To typowe, myślał, lęk przed nieznanym, naturze przeciwnym. Tak myśleli zwykli ludzie, których widok smoka porażał strachem, podsycanym przez baśnie
i klechdy. Tymczasem dla zawodowca smok był zwykłą zwierzyną. Owszem, niebezpieczną i plugawą, ale tylko zwierzyną.

Kraj musiał być strasznie zacofany, jeśli nikt dotąd nie potrafił gadziny ubić. To dziwne, na rubieżach smoki były pospolite i tępione zajadle, a w metropolii z jednym nie mogli sobie poradzić.

Czekając z utęsknieniem, aż wyschną trakty po wiosennych roztopach, rycerz zastanawiał się, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Postanowił już, że sam stanie w szranki, bez żadnych podstawionych szewczyków. Udało się ostatnio, uda się i teraz. A jeśli bestia będzie zbyt groźna, trzeba użyć sposobu, na który nie wpadnie żaden z prawych rycerzy.

 

*

 

- To nie był dobry pomysł - mruknął Arnold von Egger.

Rycerz poderwał się, jak pchnięty mizerykordią w słabiznę.

- I teraz mi to mówisz?! - wrzasnął, aż zaniepokojony strażnik załomotał do drzwi. - Teraz?! A kto mnie namawiał? Kto fortuną kusił?

Młody Krzyżak nie wiedział, gdzie podziać oczy ze wstydu.

Sir Roger przez chwilę parskał gniewnie. Złość jednak szybko przeszła, miał wiele czasu, żeby wybaczyć Arnoldowi. Cały rok.

 

*

 

Miasto było okazałe. Solidne mury, barbakan, wesołe kamieniczki, zewsząd widać było dostatek. Po ciechanowskim dworze, po beznadziejnej, długiej zimie w otoczeniu śmierdzących baranicami indywiduów, rycerz wprost chłonął miejski gwar. Dopiero widok kramów w sukiennicach przypomniał mu bolesną prawdę.

Pustki w sakiewce.

Resztę zasobów, oszczędzanych przez zimę zużył w podróży. Istotnie, zbliżał się do cywilizacji, z każdym stajaniem było coraz drożej.

Zaczął się zastanawiać w jaki sposób zabrać się do rzeczy. Nie można przecież po prostu ruszyć, wyciągnąć gadzinę za ogon z pieczary i ubić, nie upewniwszy się wprzódy, czy jest jakaś nagroda. Zresztą na pewno jest, co nie znaczy, iż nie warto się potargować.

Tylko z kim? To nie jest przecież grodziszcze jakiegoś pośledniego suwerena, z którym można gadać jak równy z równym. To stolica, jakby nie było, sporego europejskiego mocarstwa. Siedziba króla.

Rycerz zasępił się. Nikogo tu nie znał, trzeba pewnie majątek na łapówki wydać, żeby dotrzeć choćby do kanclerza koronnego. Nie mówiąc już o samym królu.

Ten sposób odpadał. Na łapówki nie mógł już przeznaczyć ani grosza. Na nic innego zresztą też nie.

A może rzeczywiście ubić, i już? Przytargać łeb pod zamkową bramę, wpuszczą przecież? No tak, ale targować się po wykonaniu roboty?...

Puścił konia swobodnie, zajęty myślami. I o mało nie przegapił znajomej twarzy pod okapem zdobionego pawimi piórami hełmu.

 

*

 

W mrocznej izbie karczmy zabójcy smoków przeszła złość, którą nieodparcie odczuwał po spotkaniu z Arnoldem von Eggerem, obecnie posłem krzyżackim przy królewskim dworze. Wybaczył młodemu rycerzowi, że ów opływał w dostatki, kiedy on sam żywił się wędzoną dziczyzną przegryzając pieczoną rzepą i popijając kurpiowskim piwem.

Arnold nieźle poznał miasto, sir Roger miał nadzieję rychło z tego skorzystać. Ostatecznie dla posła bagatelką powinno być umówienie na audiencję u kanclerza koronnego, ba, może nawet u samego króla. Tym bardziej, że, jak wywnioskował z nieskładnej nieco opowieści Krzyżaka, sam monarcha był człekiem dość rubasznym.

Ale kiedy tylko usiłował skierować rozmowę w najbardziej interesującym kierunku, młody poseł natychmiast zmieniał temat. Unikał też wzroku rycerza, wpatrując się w swój garniec miodu. Przedniego zresztą i zasługującego na zainteresowanie.

Rycerz nie naciskał zbytnio. Ostatecznie po raz pierwszy od długiego czasu mógł spokojnie zjeść, a i perspektywy na przyszłość były coraz lepsze. Arnold nie narzekał na brak gotówki, widać komtur nie poskąpił na fundusz reprezentacyjny. Zaś niekłamany podziw, jaki von Egger żywił dla sir Rogera pozwalał przypuszczać, że nie jest to ostatnia taka uczta.

W końcu jednak trzeba było przejść do konkretów.

- Smok, powiadacie... - mruknął Arnold przyciśnięty wreszcie do muru. - Wiecie, panie, ze smokiem jest problem...

Istotnie, był problem. Oficjalnie smok nie istniał. Nie wspominano o nim, o straty w pogłowiu owiec i bydła nieodmiennie oskarżano wilki i złodziei.

Sir Roger słuchał zdumiony.

- Nie uwierzycie, panie - mówił Arnold przyciszonym głosem, rozglądając się nieufnie na boki. - Bestia pod samą prawie królewską komnatą porykuje, chrapie, bąki smrodliwe puszcza. Toć ubić ją przykładnie należałoby... A tu nic, żaden rycerz pod jamę nie przybieży, nie zelży stosownie, wreszcie kopią serca plugawego nie przebije. Gorzej...

Von Egger zniżył jeszcze bardziej głos, pochylił się do zabójcy smoków.

- Nawet ofiary bestii składają, owieczki... - mówił chrapliwym szeptem. - I dziewice ponoć, nie wiem, ile w tym prawdy...

Niewiele, pomyślał sir Roger, wieść gminna wszystko wyolbrzymia. W swej praktyce nie spotkał nigdy smoka, który mając do dyspozycji owce, połaszczyłby się na łykowate, zasuszone dziewice.

- Do rzeczy - przynaglił Arnolda, który wymrukiwał pod nosem jakieś przekleństwa. - Powiadasz, że oficjalnie go nie ma? I wszystkim to odpowiada? Pasterzom chociażby, tym od owieczek?

Krzyżak rozejrzał się jeszcze raz, choć pobliscy goście, spoczywający w malowniczych pozach na ławach nie sprawiali wrażenia, by cokolwiek mogli dosłyszeć.

- No, różnie ludzie gadają. Cechy pono szemrzą, odkąd ostatniego szewczyka, który na bestię się zasadził, zbrojni przykładnie obili i wrzucili do pieczary. A i wielmoże narzekają, mówią, że król...

Von Egger urwał, uświadomił sobie, że za dużo gada. Z zakłopotaniem pociągnął z garnca.

- No, dalej... - zimno przynagli go rycerz.

Speszony Arnold dolał miodu z dzbana.

- Kiedy nie godzi się posłowi opowiadać...

- I tak to przecież powiesz kiedyś komturowi. Ostatecznie tylko po to tu siedzisz.

- No, niby prawda...

To, co sir Roger za chwilę usłyszał, brzmiało bardzo interesująco.

Król nie cieszył się zbytnią estymą szlachty. Powiadano, że pod baranicą, którą rad odziewał, kryje się zatwardziały poganin. Ponoć i diabłu ogarek potrafił w kaplicy stawiać. A smok był tym, co okrutnie drażniło mieszczan.

Rycerz podjął decyzję. Przerwał von Eggerowi niecierpliwym machnięciem dłonią.

- Umów mnie - powiedział tylko.

- Z kim? - wybałuszył oczy zaskoczony Arnold.

- Z niezadowolonymi. Ostatecznie obojętne, kto mi za gadzinę zapłaci.

W oczach młodego Krzyżaka rycerz dostrzegł podziw. Oto szybka decyzja.

- Wiecie, panie - Arnold wyglądał na wielce ukontentowanego. - Dobrze się stanie, jak smok plugawić to miejsce przestanie. Zacny to gród, polubiłem go, przyzwyczaiłem się...

Przymknął z rozmarzeniem oczy.

- Umówię, możecie na mnie polegać jak na Zawiszy.

- Na kim? - spytał sir Roger ze zdziwieniem.

- Na Zawiszy. To przecież wielki rycerz, jeden z najtęższych między chrześcijanami mocarzy...

- Nie słyszałem.

Pogromca smoków rozglądał się z roztargnieniem po izbie. Nagle jego wzrok znieruchomiał, zatrzymawszy się na zarośniętej postaci.

- Widziałeś? - spytał podekscytowany rycerz, chwytając Arnolda za rękaw.

- Kogo?

- Toż to Cztan z Rogowa!

Obaj rycerze spoglądali z podziwem na mocarza, który, jako legenda głosiła, wkurzywszy się strasznie, sam wielki głaz wokół kościoła trzykrotnie przetoczył.

Zaiste, wielkie to miasto, pomyślał sir Roger, skoro takich herosów napotkać tu można.

 

*

 

- Jesteście pewni, panie? - spytał z powątpiewaniem von Egger. Opierał się o ścianę podejrzanej szopy na podgrodziu.

- Jehtem - odparł sir Roger, nieco niewyraźnie, z powodu trzymanej w zębach dratwy.

Owczy zewłok był spory. Musiał taki być, by pomieścić w sobie dużo siarki, saletry, węgla drzewnego i ze trzy funty hufnali. Wprawdzie stare klechdy zalecały wyłącznie siarkę i saletrę, ale rycerz był zdania, że działanie odłamkowe nie zaszkodzi.

Popatrzył z namysłem prosto w wypchane wnętrze, widoczne jeszcze przez nie do końca zszyty otwór. Czy proporcje aby właściwe? - pomyślał jeszcze. Chyba tak, nic więcej już nie wymyślę. Można jeszcze trochę smoły...

Nie, wystarczy, byle nie przedobrzyć. Dla pewności napluł do środka i zaczął zszywać skórę wprawnymi ruchami.

Arnold przyglądał się z zainteresowaniem.

- Dobrze wam idzie z tą dratwą - zauważył.

Rycerz o mało nie zakłuł się w palec. Podniósł znad ścierwa ciężkie spojrzenie.

- Mówiłeś coś? - spytał nerwowo.

Niemożliwe, żeby coś wiedział, pomyślał. Ale dlaczego powiedział akurat to? Czyżby?

Arnold nie miał złych intencji. Po prostu uważał, że wszystko, co tyczyło się łowów na smoki było wiedzą tajemną. Sam bardzo chciał jej kiedyś dostąpić, dlatego pilnie śledził wszystkie poczynania.

Zaczerwienił się. Pewnie sir Roger jest zły, że asystuje mu przy obrządkach ktoś niewtajemniczony.

- Ja tylko tak... - burknął nieśmiało. - Popatrzeć chciałem.

Nie zwracając więcej na niego uwagi, rycerz zakładał ostatnie szwy. Gdy skończył, ze stęknięciem postawił wypchaną owieczkę. Stała pewnie na raciczkach, dzięki solidnym kołkom wstawionym w nogi. Kunszt rycerza był wielki, zachowała nawet zwykły durny wyraz pyska. Sir Roger klepnął w wełnisty zadek.

- Jak żywa - stwierdził z zadowoleniem.

Nie była to do końca prawda. Jednak smok, z natury dalekowzroczny nie będzie się przyglądał z bliska, nie zobaczy takich szczegółów jak oczy z guzików. Wiedziony nieposkromionym apetytem połknie od razu.

- Wszystko umówione? - spytał rycerz.

Arnold kiwnął głową. Jak dotąd wywiązywał się ze swojej części zadania. Najwięcej dawał starszy cechu szewców, zirytowany widać dużą śmiertelnością wśród czeladników. Spowodowaną zresztą nie tyle żarłocznością smoka, co bezwzględnością królewskich przybocznych, strzegących smoczej jamy.

Cechy były bogate. I choć nagroda za śmierć potwora nie dorównywała zwyczajowym, fundowanym przez wielmoży i wysokie rody, to była całkiem nie do pogardzenia. A przynajmniej dawała nadzieję na wyrwanie się z tego kraju, na powrót w lepsze strony. Poza tym była konkretna, pieniężna, nie oferowała innych mglistych form zapłaty jak pół księstwa i księżniczka albo odwrotnie.

- Bez kłopotów - powiedział Arnold. - Nawet się nie targowali. Dziwili się tylko...

Urwał, zakłopotany. Rycerz spojrzał pytająco.

- Że takim sposobem. Mówili, ze rycerz powinien w zbroi na bestię wyruszyć, kopią ugodzić, zatratować ku większej chwale bożej. A tak, to oni sami potrafią...

- To niech spróbują - odpalił sir Roger, dokonując ostatnich oględzin faszerowanej owcy. - Jak tacy mądrzy, to proszę bardzo...

Sam wolałby użyć innego sposobu. Faktycznie, chwała z roztratowania smoka większa, pal diabli tę bożą, ale chodzi o własną. Ale nie dałby rady wyruszyć konno i w zbroi, litewscy zbrojni zatrzymaliby go zanim zdołałby zbliżyć się do pieczary. Albo i co innego gotowi uczynić.

 

*

 

Przedzieranie się przez nadbrzeżne łozy z owczym zewłokiem pod pachą było trudniejsze niż przypuszczał. Na szczęście ścierwo było lekkie, siarka i saletra nawet z hufnalami ważyły mniej niż prawdziwe owcze bebechy.

Innej drogi, prócz tej przez zarośla, nie było. Zbrojni obstawiali szczelnie smoczą pieczarę, dbając, by nikt nie zakłócał snu potworowi. Pilnowali starannie i skutecznie, aż nad sam brzeg niosło się pochrapywanie smoka. Lekki wietrzyk przynosił smród siarki i gnijących odpadków.

Rycerz skrzywił się. Zaiste pogański to władca, tolerować coś takiego pod samym zamkiem.

Księżyc zachodził już. Straże nawoływały się jakby rzadziej. Pora była zacząć najbardziej niebezpieczną część wyprawy.

Choć i początek nie był łatwy. Już samo wywiezienie owcy z miasta nastręczało trudności. Strażnicy kontrolowali wozy, sumiennie dźgali sulicami w wyściełającą je słomę, kazali odbijać beczki i otwierać skrzynie. Szczególnie pilnie sprawdzali ludzi o wyglądzie szewców, ale i rycerzom potrafili zadawać kłopotliwe pytania.

Udało się tylko dzięki Arnoldowi. Zbrojni nie śmieli sprawdzać co wiezie krzyżacki poseł, zwłaszcza jak huknął na nich z wysokości siodła. Szybko odstąpili od wozu. Odskoczyło też dwóch przerażonych pachołków, zdających sobie doskonale sprawę, że w przypadku wykrycia wszystko spadnie na nich. Ale von Egger nie mógł zajechać wozem pod samą smoczą pieczarę. Resztę musiał zrobić sam sir Roger.

Niedługo brzask. Najgorsza pora dla straży, zmęczonych całonocnym czuwaniem. Teraz!

Łozy skończyły się szybko, sir Roger wypełznął na łąkę. Nawet w ciemnościach czeluść jaskini wyróżniała się z otoczenia smolistą czernią. I dochodzącym z niej straszliwym smrodem. Czołgając się rycerz wyczuwał lekkie drżenie ziemi, wzbudzone smoczym chrapaniem.

Straże zostały za nim. Musiał uważać już tylko, by nieostrożnie nie zbudzić bestii. Sen smoków był przysłowiowo lekki.

Klął z cicha, gdy w wysokiej trawie natrafiał coraz częściej na kości, na szczęście czyste, wylizane do cna szorstkim, smoczym językiem. Było ich coraz więcej, niektóre zetlałe już, rozpadające się. Coś zabrzęczało trącone kolanem, rycerz przywarł do ziemi, spojrzał. Była to zardzewiała, żelazna rękawica, w której tkwiły jeszcze wyschnięte palce i nadgarstek. Więc jednak ktoś próbował, pomyślał tylko. Nie miał czasu na rozważania, zbyt długie przebywanie tak blisko legowiska mogło się źle skończyć.

Ocenił odległość od czeluści. W sam raz, na tyle blisko, by bestia zauważyła od razu, na tyle daleko, by wiedziona łakomstwem rzuciła się na zdobycz i zbytnio nie przyglądała. Postękując przysiadł, ustawił starannie przynętę.

Począł czołgać się z powrotem, rozwijając za sobą długi szpagat.

 

*

 

W łozach było niewygodnie, zaczynały kąsać komary. Z trudem powstrzymywał się, by nie zabijać ich z głośnymi klapnięciami. Straże znów się ożywiły, jeden ze zbrojnych, ziewając rozdzierająco, przeszedł niedaleko kryjówki. Byle tylko nie dostrzegł szpagatu, zaniepokoił się rycerz. Dniało już.

Powinien wziąć przed świtem. Zazwyczaj o tej porze smoki opuszczały pieczary, przeciągały się z chrzęstem pancerza, rozkładały zdrętwiałe od snu skrzydła. Ten jest pewnie przyzwyczajony, że o tej porze pojawia się posiłek, nikt rozsądny nie karmiłby przecież smoka w dzień.

Sir Roger był zdenerwowany, choć nie po raz pierwszy siedział tak w ukryciu, czekając na branie. Uświadamiał sobie, że niepokój spowodowany jest czymś innym, nie obawą przed smokiem. Był w obcym mieście, w obcym kraju, o dziwnych, niepojętych zwyczajach.

Zdawał sobie niejasno sprawę, iż rozprawa ze smokiem to początek problemów. Trzeba jeszcze odebrać nagrodę i wyjechać stąd, najlepiej cało. To miało być zadanie Arnolda.

Von Egger nie raz opowiadał o swych dobrych stosunkach z dworem. Przysięgał, iż w otoczeniu króla mają dość plugawej bestii i chętnie ochronią przed królewskim gniewem każdego, kto miasto od niej uwolni.

Choć młody poseł zarzekał się, że to prawda, i wszystko już ustalone, jakieś ziarenko niepokoju kiełkowało uparcie w umyśle rycerza. A jeśli?...

Szarpnięcie za szpagat omotany na nadgarstku było bardzo delikatne. Przez chwilę sir Roger myślał, że wszystko na nic, że któryś ze strażników potknął się o szpagat, a teraz patrzy z niedowierzaniem i za chwilę bluźnie niezrozumiałym przekleństwem. Potem nastawi swoją sulicę, skrzyknie kolegów i jak po nitce do kłębka trafią prosto do rycerza, niestosownie do swego stanu skulonego w łozach. Sprężył się do ucieczki.

Następne delikatne szarpnięcie. I lekkie drżenie ziemi od smoczych kroków. Rycerz momentalnie zapomniał o strażach. Wprawdzie dawno już nie używał tego sposobu, lecz dobrze pamiętał, co należy czynić. Zaczął delikatnie ściągać cienką linkę.

Chodziło o to, by przynęta poruszała się choć trochę. Smoki już od dawna przestały się nabierać na nieruchome kukły. Nieznajomość tego faktu kosztowała już życie wielu szewczyków, smok, stwierdziwszy oszustwo, stawał się straszny.

Rycerz ostrożnie odwinął zamotany na nadgarstku szpagat. Nie chciał, by bestia urwała mu rękę. W samą porę.

Branie było z początku delikatne, jednak teraz nastąpiło potężne szarpnięcie. Koniec sznurka wyskoczył w dłoni, zniknął w zaroślach. Trzask tratowanych krzaków, zakończony potężnym beknięciem. Już po wszystkim.

Sir Roger począł wycofywać się pod osłoną wiklin. Teraz trzeba tylko poczekać.

 

*

 

Wybuch wstrząsnął grodem. Z kamieniczek posypały się dachówki, gołębie wzbiły się z łopotem z rynku. Zaczęły bić dzwony.

Przerażeni mieszczanie spoglądali na nadrzeczne błonia, na rozerwany, poszatkowany hufnalami zewłok. Nienaruszona ocalała tylko zębata paszcza.

Błotnisty wąwóz, którym niegdyś płynęła rzeka, srebrzył się drgającymi rybami, chwytającymi powietrze spazmatycznymi ruchami skrzeli. Były tam karaski, leszcze, jazie, nawet kilka jesiotrów i zabłąkana troć. Gdańska szkuta utkwiła przechylona w mule, zboże wysypywało się, mieszając ze szlamem.

Smok musiał mieć straszne pragnienie. Ale nie zdołał zapobiec eksplozji.

Sir Roger opadł z powrotem na siano, przygarniając do siebie przerażoną dziewoję. Teraz trzeba odczekać, pomyślał, jutro odebrać nagrodę. Zupełnie nieźle poszło.

Jednak nie poszło. Następną noc spędził już sam, w lochu.

 

*

 

- I to za co! - rycerz z rozmachem walnął pięścią w ścianę. - Nawet nie mieli odwagi przyznać, że za tego parszywego smoka! Psiakrew, nawet duży nie był, za to stary jak diabli. Niedługo sam by zdechł.

Von Egger milczał. Czuł się winny, poniekąd słusznie. Pierwszym, który doniósł, był sprytny szewc, starszy cechu. Smoka już nie było, a sakiewka złota piechotą nie chodzi, można zaoszczędzić. Niewiele wyprzedził biskupa, tego, który obiecał, iż opuszczą miasto przez nikogo nie niepokojeni.

- Za spowodowanie zagrożenia żeglugi! Zakłócenia w dostawach importowanego zboża!

Bo to też prawda, pomyślał Arnold, przezornie nie mówiąc tego na głos. Rzeka wyschła aż do małej mieściny zwanej Warszawą. Gdańszczanie słusznie mieli za złe.

Z sir Rogera uszła nagle cała energia. Ciężko opadł na zydel, ponuro wpatrując się w posadzkę. Za jego złe samopoczucie można było obwiniać uprzejmego strażnika, który codziennie informował o postępach w pracy cieśli, budujących rusztowanie na rynku.

- To prawda, że już kończą? - spytał z rezygnacją rycerz.

- Prawda - ożywił się Krzyżak. - Już dziś suknem obijają, zacnym, czerwonym. Aż z Gdańska sprowadzałem, nie może to być, byś skonał, panie, na tym samym suknie, na którym mieszczan ścinają...

- A więc to już...

Arnold bąknął coś pod nosem, pokręcił głową. Sir Roger popatrzył na niego z nagłą nadzieją

- Jest jeszcze jakiś sposób? - spytał gwałtownie.

- Nie wiem... - pod natarczywym spojrzeniem Arnold zmieszał się. - Może i jest, ale to nic pewnego...

- Przebóg, mówże...

Von Egger długo się wykręcał, nie chcąc wzbudzać czczej nadziei. Zbyt podziwiał niezłomnego, prawego rycerza, swego mistrza, by łudzić go bez potrzeby. W końcu jednak zaczął.

- Bo wiecie, panie, jakem wracał z Malborka... To na trakcie spotkałem poczet zacny, a w nim młokosa jednego. Na drodze do Tyńca chyba...

Zamyślił się, podrapał po głowie.

- Tak, do Tyńca, ani chybi...

W oczach sir Rogera błysnęła wściekłość.

- Streszczaj się - warknął.

- No, i ów młodzian podjechał do mnie, szlachcic widać, ale nie pasowany. I pyta, czym Krzyżak? Głupi jakiś, bo przecie płaszcz zakonny miałem i pióra pawie na hełmie. Bo trzeba wam wiedzieć, panie, że zbroję jeno paradną miałem, jako to we zwyczaju na trakcie, kiedy posłem się jest. Nie można tak w skórzniach jeno i w kubraku...

Rycerz położył ciężką rękę na ramieniu Krzyżaka. Ten spojrzał mu w oczy i pospiesznie ciągnął:

- Na czym to stanąłem? A, już wiem. Spytał, to odpowiadam, co, nie widać? Przecie, żem Krzyżak. No to on wtedy jak mnie w gębę nie zamaluje, tak bez dania racji. Aż mi się hełm przekrzywił i z konia spadłem. To on wtedy jeszcze mi nakopał...

Sir Roger pokręcił głową. Na nic to, dobry chłop z tego Arnolda, ale nie za mądry. Bo co ma jedno do drugiego? Ech, przyjdzie gardło dać...

- No i za napaść na posła na ścięcie go skazali. Ot, siedzi tu, obok. Żalu ja nie mam, młody, głupi. Ale godność Zakonu obraził, nie mnie wybaczać. A król surowy, oj, bardzo surowy, nie ułaskawi. Krzyczy tylko "szyję mu uciąć", jak i do was, nie przymierzając. I wiecie, jakeśmy się kiedyś napili z jego stryjcem, młodego znaczy, nie króla, to powiedział mi, że jest pono sposób...

Rycerz już nie słuchał. Arnold miał dobre intencje, ale na ogół nic mu z nich nie wychodziło. Przyjdzie gardło dać...

Siedział skulony na zydlu, nie docierały do niego wypowiadane słowa. Aż wreszcie strażnik załomotał do drzwi. Widzenie skończone.

Arnold von Egger odwrócił się jeszcze wychodząc.

- Zaufaj mi - rzucił z pokrzepiającym uśmiechem.

 

*

 

Ostatnie spojrzenie z wysokiego rusztowania, obitego rzeczywiście pierwszorzędnym, czerwonym suknem. Gwar gawiedzi przycichał, mieszczki unosiły dzieci, by nic nie straciły z widowiska. Ponury klecha mamrotał modlitwy.

Sir Roger odwrócił się do kata, spojrzał w oczy widoczne w wycięciach kaptura. Wyciągnął spotniałą dłoń z chudym mieszkiem, zwyczajową zapłatą.

Kat zważył sakiewkę w dłoni. Był wyraźnie zadowolony.

- Zaraz będzie po wszystkim - mruknął pocieszająco, rozciągając w uśmiechu wargi widoczne pod kapturem. - Nie denerwujcie się, panie, mnie też nie jest przyjemnie...

Rycerz po raz ostatni chciał ogarnąć spojrzeniem błękitne niebo, białe, przesuwające się leniwie chmury. Już nie miał nadziei.

Ostatnie spojrzenie.

Nagle coś przesłoniło oczy, coś białego, szorstkiego i drapiącego. Zamarł, nie wiedząc, czy to już kat znienacka nie zdzielił go toporem po szyi, nie czekając, aż położy głowę na pniaku. Czy to już śmierć?

Przez tętnienie w skroniach przebił się piskliwy krzyk.

- Mój ci jest! Mój ci jest!

- Jej ci jest - huknął tłum jednym głosem. - Do kasztelana!

Rycerz nic nie widział, walczył z białą materią okrywającą mu szczelnie głowę, dusząc się z emocji i braku powietrza. Kat zerwał z głowy kaptur, cisnął z rozmachem na sukno.

- Kurwa mać! - ryknął. - Znowu!

Chuderlawy ksiądz począł wyrywać mu sakiewkę.

- Nie należy się! - krzyczał. Kat nie dawał za wygraną, szarpiąc się z duchownym, popatrywał wymownie na wbity w pieniek topór.

Rycerz wciąż walcząc z okrywającą głowę materią, skojarzył sobie, co mówił von Egger, o starym zwyczaju, kiedy to dziewka niewinna obiecuje poślubić oddanego już śmierci.

- Jej ci jest! - huczał tłum. - Nałęczką go nakryła!

Dziewka niewinna. Dziewica, w mieście nawiedzonym przez smoka...

Zerwał wreszcie nałęczkę, spojrzał i wrzasnął.

Najstarsza dziewica, którą wzgardziła gadzina. Von Egger, ty...

Rycerz zdecydowanie odwrócił się, szukając wzrokiem kata. Może jeszcze nie wszystko stracone. Ostatecznie przecież zapłacił.



Koniec




Spis treści
Wstępniak
Celem wyjaśnienia
Wywiad numeru
Bookiet
Recenzje
Zakużona Planeta
Galeria
Stopka
Tomasz Pacyński
A.Mason
Adam Cebula (1)
Adam Cebula (2)
Anna Brzezińska
Tomasz Pacyński
Tomasz Duszyński
Piotr Lenczowski
Konrad Bańkowski
Grzegorz Żak
KRÓTKIE PORTKI
Elizabeth Moon
H.P.Lovecraft
 

Poprzednia 22 Następna