strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Grzegorz Żak
strona 26

Mrok miłości


Ilustracje: Małgorzata "Asfodel" Jakubiak



O AUTORZE
Grzegorz Szwagier Żak - urodził się w rodzinie chłopo-robotniczej z inklinacjami do zaliczenia do inteligencji pracującej miast i wsi [i tu jak z rękawa sypią się punkty za pochodzenie społeczne].
Bardzo lubi muzykę - pisał piosenki, grał na gitarze i kupił sobie w Irlandii bodhran. Czasami w opowiadaniach wtrąca trudne terminy muzyczne (takie jak ww. bodhran). Oczywiście dla szpanu. Jedno jest pewne - uwielbia grać słowami (żeby nie powiedzieć ...rać głowami). Credo artystyczne - prowokacja w dobrym smaku. I żeby można się było troszkę pośmiać. Ideał? Monty Python, Garry Larson. Tolkiena też lubi, ale za coś innego.
Publikował swoje teksty w: Fahrenheicie i Fantazinie, Science Fiction, Zeszytach Konwersatorium Celtyckiego, magazynie górskim "npm", magazynie Gazety Wyborczej, Twim Dobrym Humorze, radiowej Trójce i radiu Wrocław, Boso po Nysie, Biuletynie Turowa, i kilka innych w prasie lokalnej tudzież w lokalnej rozgłośni radiowej.

- Dziś będziesz moja. Na zawsze moja! Moja!

- Nie - powiedziała i pokiwała głową - nie kocham cię.

Zmarszczył brwi:

- To... To niemożliwe. Przecież rzuciłem zaklęcie. Potężne zaklęcie. Nikt ze śmiertelnych nie potrafiłby się mu oprzeć, a ty... ty też nie.

Spojrzała nań z mieszaniną lęku i politowania:

- Ona przychodzi sama. Nikt i nic jej nie zatrzyma, jeśli taka jest jej wola. A ty mówisz, że rzuciłeś urok? Może jeszcze uwarzyłeś lubczyk, co? To żałosne.

- Milcz kobieto! - krzyknął, a w oczach zapaliły mu się żółte płomienie. - Jak śmiesz kwestionować moją moc?! - jego głos potężniał z każdym wypowiadanym słowem. - Jakem Ghuzz, zadrżysz jeszcze przede mną...

- Jestem Wiła - powiedziała cicho i spokojnie. - Mnie niełatwo omamić. Jestem Wiła.

Grymas wściekłości wykrzywił mu twarz, upodobniając go do jednego ze słynnych gargulców z zamku Pilion. Wyciągnął chudą, kościstą rękę i powoli zacisnął palce w pięść.

- Pożałujesz - syknął.

Ustawione ciasno jedno obok drugiego spore owalne zwierciadła w czarno - złotych ramach tworzyły duży pentagram, wewnątrz którego płonęło kilkanaście świec z żółtego wosku, ustawionych na strzelistych świecznikach. W lustrach odbijały się płomienie i wysoka, upiorna sylwetka odzianego w czarne powłóczyste szaty młodego czarnoksiężnika. Demonicznego wrażenia dopełniały złote symbole wymalowane na jego twarzy. Naprzeciw niego wewnątrz pentagramu stała Wiła - drobna, szczupła, jasnowłosa, w białej, zwiewnej sukience i z wiankiem na głowie.

- Pożałujesz - powtórzył z taką mocą, że płomienie świec zadrżały. Uniósł rękę. Zaświstał wiatr. Nie wiadomo skąd pojawiły się szepty: "Pożałujesz, pożałujesz, pożałujesz".

Teraz w jej niebieskich oczach pojawił się strach. W uszach dźwięczały słowa: "Pożałujesz, pożałujesz...".

Było tak cicho, że słychać było nerwowe trzepotanie jej powiek.

Ghuzz zacisnął pięści aż strzeliły kości a potem sięgnął do jej szyi.

- Jeśli mi się nie oddasz - wychrypiał - to... Pożałujesz.

Płomienie świec znowu zadrżały. Oddech wstrzymywał się samoistnie.

Wtedy rozległy się brawa. Najpierw pojedyncze, potem dołączyło do nich więcej par rąk. Klaskały mocno i szczerze. Osiągnęłyby zapewne siłę huraganu, gdyby nie to, że klaskało tylko kilkanaście osób.

- Majstersztyczek! - krzyknął hobbit w dziwnym czarnym kapeluszu. - Świetnie, bombeczka!

- Dziękujemy mistrzu Cyferkufer - ukłonił się czarnoksiężnik. Szczery uśmiech kontrastował z jego pomalowaną twarzą.

- Kilka ostatnich uwag - kontynuował hobbit. - Wiła, musisz ciągle pamiętać, że grasz do publiczności. Pilnuj pozycji na scence. Gorran, kiedy pierwszy raz mówisz "Pożałujesz", to ta rączka, pięść, pamiętasz, mówiliśmy już o tym, to ważne - jeszcze dłużej trzymaj, smakuj to napięcie.

- Tak jest. - Ghuzz słuchał uważnie - Oczywiście mistrzu.

- Oczywiście z prawdziwą publicznością wyczujesz, jak drżą im nerwy i pociągniesz! Dobrze. Reszta, świetnie, tak trzymać. Bombeczka i cudeńko. Dziś już odpuścimy sobie ostatni akt, trzeba odpocząć. Co jeszcze...? A, Arnulf! - Zza kulis wyszedł rudy krasnolud w sfatygowanej ciemnopurpurowej tunice. - Arnulf, ten wiaterek mógłby być odrobinę gwałtowniejszy. No i te lustra, przypominam, do jutra mają obrosnąć pajęczynką.

Krasnolud posłusznie pokiwał głową. Niziołek rozejrzał się błyszczącym wzrokiem i klasnął w dłonie:

- Słuchajcie. Życzę dobrej nocki i spotykamy się wszyscy jutro na premierze! Jeśli nie podbijemy tą sztuczką całego Sargalu, to klnę się, że zjem mój cylinderek. - Odruchowo złapał się za nakrycie głowy. - Ale nie ma się czego obawiać. Majstersztyczek! Śpijcie dobrze i do jutra!

Jak na komendę na scenie zapanował rozgardiasz - pospiesznie składano rekwizyty, zamiatano podłogę. Scenograf Arnulf przyniósł jakieś pudełko i postawił przy lustrach. Powoli otworzył klapę i szepnął:

- No, maluśkie, do roboty. - W świetle pochodni widać było jak z pudełka wybiegają sporych rozmiarów zielone pająki i zaczynają tkać pajęczyny w ramach luster. Od razu było widać, że znają się na rzeczy - tkały tak, żeby pajęczyny wyglądały najefektowniej, jak to tylko możliwe. Operator światła, elf Lucien liczył przygotowane na premierę pochodnie. Postanowił zrobić jeszcze ze dwa tuziny z czerwonym płomieniem, tak na wszelki wypadek.

Z zastępujących garderoby drewnianych baraków wyszła para głównych aktorów, już przebrana w zwyczajne, codzienne ubrania.

- Wiła! - huknął Ghuzz scenicznym szeptem, kiedy po cichu dogonił ją na drodze do obozowiska. - Wiłła! - powtórzył, akcentując tylnojęzykowe "ł".

- Przestań Gorran. - Dziewczyna obruszyła się. - To nie jest śmieszne.

- Eee tam, tylko ćwiczę. - Wzruszył ramionami chłopak. - Dzisiaj było nieźle, co? Mówię ci, to będzie nasz wielki sukces, Wiła.

"Powtarzasz to od kilku tygodni" - pomyślała Wiła. Wszyscy wokół ją tak nazywali, imieniem bohaterki, którą kreowała. Ten przydomek przylgnął do niej i już nikt nie mówił na nią Kirana. Nie przeszkadzało jej to. Wiła też było ładnie. Dziwnie do niej pasowało.

- Tego jeszcze nie było - ciągnął aktor. - Przecież te stare przynudziarstwa Sfinklesa, Luli - Kołysankowskiego, te "iżesz to ty, czyliż zjawa niebieska?" chowają się przy Cyferkuferze. To jest nowy teatr! Jutro powalimy na kolana całe Puk-Puk, a potem cały Sargal!

- Gorran - przerwała mu Wiła. - Ja mam jakieś złe przeczucia. Boję się. Chyba.

- Trema? - uśmiechnął się. - To nic. Normalna, mobilizująca. - Chciał objąć ją ramieniem. Odepchnęła go delikatnie acz stanowczo.

- To nie to - powiedziała. Głos drżał jej lekko - to coś..., ta scenografia, ta sztuka, nie wiem...

Gorran spojrzał na nią z błyskiem w oku:

- Jeśli chcesz, mogę być z tobą dziś w nocy. Przecież wiesz...

- Gorran!

- ...że ja cię...

- A ja ciebie nie! - ucięła. - Mówiliśmy już o tym. Miałeś więcej nie wspominać.

- Myślałem, że może zmieniłaś zdanie.

- Nie zmieniłam.

- Ale Wiła, zrozum, że ja...

- Wszystko rozumiem. To ty zrozum, że nie chcę być z tobą! Już ci mówiłam!

Ciężko oddychała. Z trudem powstrzymała ostrzejsze słowa. Zdenerwowała się, bo nie chciała zdenerwować jego. Widziała jednak, że znowu mu dopiekła. Bilans był kiepski - ani nie ulżyła sobie, ani nie pozbawiła go wszystkich złudzeń. "To przez to..." - szukała w myślach właściwego słowa. To był ten niepokój, który wkradł się w jej myśli kilka dni temu. On burzył wszystko. Jedno tylko pozostawało constans - jej stosunek do Gorrana Widliszona. "To chyba nienawiść" - pomyślała.

W dodatku przestraszyła się własnego wybuchu. To też było nietypowe.

- Wiła!

- Daj mi spokój Gorran!

Na drodze pojawiła się jakaś postać. To był elf Lucien, specjalista od oświetlenia. Musiał słyszeć ich kłótnię z daleka. Wiedział, że niechęć Wiły do Gorrana dodaje pikanterii przedstawieniu. Wszyscy o tym wiedzieli.

Rozpoznała jego sylwetkę w mroku.

- Lucien!

Udał, że dopiero teraz ich zauważył:

- Tak?

- Odprowadź mnie do wozu - zażądała nie znoszącym sprzeciwu tonem - proszę - dokończyła miękko.

- Proszę. - Podał jej ramię.

Gorran Widliszon stanął z boku i skrzyżował ręce na piersi. Zmrużył oczy. Kiedy ich kroki ucichły, wychrypiał:

- Pożałujesz.

Wydawało się, że jakieś mroczne postacie gromadzą się w ciemności Nieskończonych Prerii i powtarzają nieprzyjemnymi głosami: "Pożałujesz, pożałujesz". Aktor potrząsnął głową - głosy wokół były realne. Nawet bardziej niż realne. Odczekał jeszcze chwilę, potem zaczął powoli schodzić do taboru.

Za nim, jak cień, podążała dziewczyna o czarnych włosach. Garderobiana - elfka Bionnasay. Nikt jej nie zauważył. Chyba jej na tym zależało.

 

***

 

O tym wydarzeniu mówiło całe Puk-Puk, największe miasto Sargalu. To miał być przełom, rewolucja, nowa wartość w teatrze. Zapowiadano odejście od klasycznych dzieł Sfinklesa, Skrofułki, Boleszmira czy Luli - Kołysankowskiego, zupełną zmianę sposobu narracji. Wszystkie retoryczne pytania, formułowane w niezwykle podniosły sposób, od których roiło się w klasycznych sargalskich dramatach, miały zostać ograniczone do niezbędnego minimum. Patos słowny miał być zastąpiony ruchem na scenie, a dialogi miały być wzięte z życia i ze współczesnego języka. Reklamowano to jako odejście od sztuczności i od teatru na koturnach. Po raz pierwszy aktorzy mieli wystąpić bez masek! Jak dotąd nikt nie próbował tak drastycznie zerwać z przeszłością i tradycją, z maskami wyrażającymi uczucia w sposób uproszczony - roześmianą wesołość, płaczący smutek, podnoszące brwi zdziwienie, czy marszczący czoło gniew. W klasycznym teatrze nie było masek wyrażających mieszane uczucia, stąd też i dzieła sceniczne były mocno uproszczone, pisane tak, aby dostosować bohaterów i ich przeżycia do dostępnych masek. Rzadko który autor pozwalał sobie na niewielką innowację, na przykład wprowadzenie do akcji postaci "smutno się uśmiechającej". Zresztą, nawet jeśli ktoś to zrobił, to wykonawcy masek sarkali na "odbieganie od klasycznej sztancy" i robili maskę według starego szablonu, zależnie od humoru: smutną albo wesołą, co prowadziło nieraz do zabawnych nieporozumień i braku pokrycia charakteru osoby z mówionym tekstem, a w konsekwencji do całkowicie błędnego odczytania intencji autora. Tak było np. z mało znanym dramatem elfki Malein "Błyszczące oczy", gdzie to główny bohater, ork Cuch, ubrany w maskę wesołą, miast "smutno uśmiechniętej" mówi: "Azaliż chyba zaraz umrę, tak, motyle i krzyk cierpiących wraz". Sztuka "Błyszczące oczy" opowiadał o orku, który chciał zostać elfem i zdobyła miano jednej z najśmieszniejszych komedii kilku sezonów. Podobno jej autorka nigdy już nic więcej nie napisała, wyprowadziła się, spaliła swój dom i zmieniła imię na Nienor.

Rewolucję miał przeprowadzić Rajmond Cyferkufer, autor i reżyser, kojarzony z nieodłącznym cylindrem na głowie, hobbit o nowatorskim spojrzeniu na sztukę.

Dla podkreślenia efektu przedstawienie miało odbyć się w ruinach zamku Pilion na Nieskończonych Preriach, nieopodal położonego nad Wielką Rzeką Mleczną Puk-Puk. Dramat napisany przez Rajmonda Cyferkufera opierał się na motywach znanego sargalskiego mitu "O Wile y Czarnoksienżniku Ghuzzye, czili historya mroczna o myłości jednostronney do tragedyi niechybney zmierzayoncej". Rajmond Cyferkufer wziął na warsztat starożytny manuskrypt, pozostawił główny wątek utworu, a resztę napisał od nowa, dopasowując tekst do własnej wizji i współczesnych realiów Sargalu. To było niewątpliwie dzieło jego życia. Tytuł, chwytliwy i łatwy do zapamiętania, krążył z ust do ust. "Mrok miłości"

Premiera była zaplanowana na jutro.

 

***

 

Nad ruinami zamku Pilion świecił księżyc w pełni. Nic dziwnego, że Rajmond Cyferkufer wybrał jego scenerię do inscenizacji "Mroku miłości" - postrzępione pozostałości ścian rzucały smolisto - czarne cienie, fantazyjnie wyrzeźbione gargulce błyszczały onyksowym blaskiem i uśmiechały się. Mimo, że Pilion został zburzony już dawno temu, żaden z maszkaronów nie nosił nawet śladu uszkodzenia. Część z nich podpierała jeszcze resztki filarów, albo czepiała się połamanych gzymsów. Połowa leżała na ziemi, otaczając zaimprowizowany amfiteatr szerokim kręgiem. Zostały tam rozmieszczone fachową ręką scenografa Arnulfa. Według jego słów "rzeźbiły klimat miejsca". Na jedno tylko narzekał rudowłosy krasnolud - że było ich za mało.

Tuzin na ziemi i tuzin wciąż na ścianach.

 

***

 

Wiła przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Nie dlatego, że sienniki w taborze były niewygodne i roiło się w nich od robactwa. Do tego była przyzwyczajona. Obozowali pod wzgórzem Pilionu od paru tygodni, poświęcając się całkowicie próbom "Mroku miłości". Zwykle po męczącym dniu zasypiała kamiennym snem. Od dwóch, może trzech nocy, było inaczej.

Dziwne, nieopisane uczucie wypełniało jej umysł. Próbowała je zdefiniować - nie potrafiła. Tak jakby wszystkie myśli tłumiło ostatnie słowo wypowiedziane przez Gorrana. "Pożałujesz, pożałujesz" wciąż i wciąż odbijało się echem w jej głowie. "Pożałujesz" - wypowiadane tym jego wyrazistym tenorem, z chrapliwym tembrem. Na wspomnienie przechodził ją dreszcz, bynajmniej nie jeden z tych przyjemnych, przypominających o chwilach wzruszenia czy namiętności. To był dreszcz otrząsania się ze złego uroku.

Widziała jego oczy - złe, nienawistne oczy czarnoksiężnika Ghuzza. Nie lubiła, nienawidziła go. Zwłaszcza, gdy mówił "Pożałujesz".

Zamknęła powieki i spróbowała starego aktorskiego sposobu na zaśnięcie - leżąc na wznak wywracała źrenice najmocniej jak tylko mogła do góry i liczyła mamuty. Nie pomagało. Wciąż słyszała Gorrana Widliszona.

I chyba jeszcze kogoś... Tak, wyraźnie czuła, że jest jeszcze ktoś, lub coś. Ten instynkt był częścią jej natury. Z nim się urodziła. W cywilizowanym świecie miał on znamiona przekleństwa. W cywilizowanym świecie było zbyt wiele potworów, żeby ciągle się nimi przejmować.

W końcu zasnęła. Bo rusałki zasadniczo nie cierpią na bezsenność.

 

***

 

Jeden z dwóch pracujących na zmiany nad Sargalem księżyców po raz ostatni tej nocy omiótł spojrzeniem ruiny zamku Pilion. Przez dłuższą chwilę przyglądał się gargulcom. Pięknie błyszczały i było w nich coś strasznego. Obietnica. Niezatarte piętno wspomnień.

Księżyc czuł, że coś się szykowało. Coś tak dla Sargalu nietypowego, że postanowił w jutrzejszą noc nie świecić nad tą okolicą. Bał się. Tak po prostu.

 

***

 

Przez cały dzień trwały ostatnie przygotowania. Krasnolud Arnulf dwoił się i troił, dopieszczał każdy szczegół. Elf Lucien rozstawiał pochodnie. Elfie charakteryzatorki pracowały nad makijażami dla statystów i głównych bohaterów, sarkając na zarządzenie Rajmonda Cyferkufera, żeby nie oszczędzać na drugim planie i malować wszystkich równie pieczołowicie. Sam Cyferkufer biegał w tę i z powrotem (zarzekał się, że kiedyś napisze autobiografię pod takim tytułem) między sceną w ruinach, a obozem trupy teatralnej u stóp wzgórza. Wydawało się, że jest wszędzie, że potrafi ogarnąć wszystko i że nic nie może dziś pokrzyżować jego planów. Gdy przechodził, dawało się wyczuć ogromną energię. Rajmond Cyferkufer emanował mieszaniną niepokoju, woli walki i sukcesu. Wiedział, że chcąc nie chcąc, to był jego wielki dzień. Dzień, na który ciężko pracował od bardzo dawna.

Od rana do Pilionu ściągali widzowie - przede wszystkim z odległego o kilka zaledwie mil Puk-Puk, ale także z okolicznych osiedli i przysiółków. Były ich całe rzesze - ludzie, elfy, hobbici, krasnoludy, a nawet zwykle nie mający wiele wspólnego z kulturą wyższą niż karczemne wrzaski orkowie i trolle. Przybywali często grupami, całymi rodzinami, z wozami, końmi, stadkami owiec i garnkami pełnymi prowiantu. Za nimi, zwietrzywszy dobry interes, ciągnęli kramarze, sprzedawcy smażonych kiełbasek, prażonej kaszy czy ostatniego wynalazku gildii kulinarnych alchemików - piaskowej waty na patyku o szerokim spektrum smaków, od słodkiego, przez kwaśny, a na śledziowo - czekoladowym skończywszy. Ci mieli już jako taką orientację w kulturze i zdawali sobie sprawę, jak ciężko jest wytrzymać spektakl z pustym brzuchem. Byli żonglerzy, byli oczywiście nieodłączni w takich przypadkach tancerze kultu Boga - Nietoperza B'autta (jak zwykle w swoich czarnych obcisłych strojach z rażąco żółtymi wstawkami), byli malarze z perwersyjno - impresjonistycznej komuny z Puk-Puk, zarabiający na szybkich, czasami o wiele za szybkich, portretach, elfia orkiestra byłych mandolinistów. Cały ten majdan rozłożył się obozem w pobliżu taboru grupy teatralnej u stóp wzgórza Pilion.

Świeciło słońce, wiał leciutki, ciepły wiaterek, słowem był przyjemny wiosenny dzionek. Hobbicięta baraszkowały na łąkach, przepychając się z małymi orkami, jakiś nastoletni troll podrywał śliczną elfkę, rzucając w nią kamieniami. Krasnoludy grały w "zatłucz smoka", okładając coraz to innego, wybranego losowo ze swojego grona "smoka". Panowała atmosfera pikniku.

Ścieżka do ruin była strzeżona - Cyferkufer wynajął do tego celu Zubkę, trolla z gatunku yeti, na co dzień ochroniarza karczmy "Pod Różowym Nietoperzem" w Puk-Puk. Miał on pilnować, aby nikt nie przeszkadzał aktorom w przygotowaniach i nie próbował podglądać scenografii przed rozpoczęciem spektaklu. To miała być niespodzianka dla wszystkich. Przedstawienie miało rozpocząć się po zapadnięciu zmroku. Tymczasem na Nieskończonych Preriach pod wzgórzem Pilion zbierało się coraz więcej publiczności. Rajmond Cyferkufer zacierał ręce - wnioskując z widoku, sukces, przynajmniej finansowy, miał już zapewniony.

 

***

 

- Nieeee! - krzyknęła Wiła przeraźliwie. Potem poruszał szczęką i ustami - ma me mi mo mu, ma me mi mo mu - powtórzyła kilka razy i znów krzyknęła - nieee!

- Ależ tak. - Głos Gorrana był tak nagły i tak bliski, że jej serce na chwilę wstrzymało naturalny rytm, a potem zabiło pięć razy mocniej. To był naprawdę straszny głos. Musiała przyznać, że wyśmienicie wczuwał się w rolę. Nienawiść... Tak, tego wymagała jej kreacja. Była pewna, że też dobrze zagra.

Miał już na sobie swój czarny kostium i złote symbole na czole i policzkach. Wyglądał jak czarnoksiężnik Ghuzz. Tak jak go sobie kiedyś wyobrażała, słuchając opowieści dziada Bajduka. Właśnie tak. Spróbowała się do niego uśmiechnąć:

- Myślisz, że mu naprawdę uległa? - Chciała być miła i zagaić rozmowę. - To znaczy prawdziwa Wiła prawdziwemu Ghuzzowi. Nawet jeśli zagroził wybiciem jej ludu? Myślisz, że była zdolna?.. - Zawahała się. Nie powinna była o tym rozmawiać. Nie z nim. Nie w taki sposób.

Podszedł blisko i nachylił się do jej ucha:

- Ona też była rusałką, wiesz? - szepnął.

Wzdrygnęła się.

- Tak - ciągnął - Myślę, że była zdolna. Ty też będziesz.

Spojrzała z niedowierzaniem. I strachem.

- Co ty mówisz Gorran?

- Będziesz moja. Tak jak i_ona.

- Co ty Gorran! - wybuchła w końcu. - Nie doszukuj się analogii na siłę.

Uśmiechnął się złośliwie:

- Na siłę? Analogie są oczywiste.

- Ostrzegam cię Gorran! - Nie potrafiła wydobyć swojego szkolonego, nie znoszącego sprzeciwu matowego altu. Tylko niewiarygodny i nie współgrający z treścią wypowiedzi pisk. To ją zdeprymowało. Spróbowała jeszcze raz - Daj spokój!

Znowu się nie udało. Cofnęła się i wyciągnęła ręce w rozpaczliwie obronnym geście. Złapał ją za nadgarstki i zapytał:

- Ty mnie ostrzegasz? Ty mnie? A co ty mi możesz zrobić? - W głosie miał drwinę. - To raczej ty powinnaś mieć się na baczności.

- Ja?! A to niby dlaczego?!

Wzruszył ramionami. Odsunęła się od niego, ciężko dysząc.

- Dajcie już spokój z tymi próbkami dzieci. - Hobbit Cyferkufer jak zwykle podszedł bardzo blisko i bardzo cicho. - Idźcie jeszcze chwilunię odpocząć, skoncentrować się. Jesteście dobrze przygotowani, nie ma co przesadzać.

- Tak jest, mistrzu Cyferkufer, słusznie. - Głos Gorrana emanował dziwnym spokojem. - Chodzi mistrz tak cicho, nie mogę się przyzwyczaić.

- Idźcie już, idźcie dzieciaki - ponaglił reżyser. - Dzisiaj nasz wielki dzionek. Musicie błyszczeć. Wiem, że będziecie.

Wiła patrzyła, jak wysoki, chudy młodzieniec w czarnym powłóczystym stroju oddala się w kierunku garderoby. Nie mogła, nie potrafiła się uspokoić. Drżała.

- Nienawidzę cię, Gorranie Widliszonie - wyszeptała bezgłośnie.

Jeden z onyksowych gargulców otworzył oko. I nadstawił ucha.

 

***

 

Szpaler, trzymających na przemian czerwone i żółte pochodnie, na przemian, kobiet i mężczyzn czekał na znak od elfa Luciena. Operator świateł podniósł rękę i smolne szczapy rozbłysły w jednym momencie. Statyści z pochodniami stali po obu stronach ścieżki prowadzącej do ruin. W blasku ognia widać było ich półnagie, pomalowane czerwoną glinką ciała. Yeti Zubka przestał tarasować ścieżkę i tłum zaczął powoli przepychać się w kierunku sceny w ruinach. Noc była zupełnie bezksiężycowa.

Nagle rozległ się głęboko basowy rytm bębnów, rozchodząc się pogłosem po całej okolicy. Dźwięk doskonale komponował się z przesuwaniem ciżby w kierunku wejścia i drganiem płomieni. Rytm zapierał dech w piersiach - tym stojącym bliżej bębniarzy dosłownie, pozostałym w przenośni. To był silny, niezbyt szybki puls. Jak bicie serca.

Widzowie zajmowali miejsca w przygotowanym amfiteatrze. Podziwiali wystrój - potężne kute kandelabry z pochodniami zamiast świec, wielometrowej długości łańcuchy wijące się wokół sceny, zwierciadła na scenie, ustawione w pentagram, porośnięte starymi brodami pajęczyn, no i nade wszystko maszkarony, umiejętnie podświetlone przez Luciena. Słynne onyksowe gargulce z zamku Pilion. Miały swoje miejsce w znanej legendzie. Były takim samym symbolem zła, jak czarnoksiężnik Ghuzz.

Gwar zachwyconych komentarzy frunął w niebo, wznosząc się i opadając w rytmie wybijanym przez bębniarzy. Publiczność wypełniła szczelnie ruiny zamku. Na to czekał Rajmond Cyferkufer - pomachał trzymaną w ręku zieloną pochodnią. Wtedy ucichły bębny. Szum rozmów zaczął stopniowo wygasać. Napięcie sięgnęło zenitu. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Statyści przeszli w ciszy przez widownię i wbili pochodnie w ziemię, tak, by oświetlały scenę. Zagrały trąby. Krótko i wyraziście.

Potem na scenę wyszedł czarnoksiężnik Ghuzz. Potoczył wzrokiem po publiczności, wyćwiczonym do perfekcji gestem naciągnął rękawiczki.

Widzowie z zapartym tchem obserwowali pierwszego w historii Sargalu aktora teatralnego bez maski. To było coś niesamowitego. Ghuzz wykorzystywał możliwości, jakie daje mimika twarzy i doskonale odgrywał zamyślenie, następnie moment wpadnięcia na pomysł. Szatańskim uśmiechem zaznaczył jego chytrość. Potem ustroił twarz w powagę. Nikt z ogromnej rzeszy widzów nie spuszczał wzroku z jego twarzy. To była prawdziwa magia.

- Przyprowadzić Wiłę! - Te słowa słychać było w całym zamku. Dzięki aktorskiemu kunsztowi i szkolonemu głosowi oraz dzięki układowi ścian odbijających dźwięki. Zaimprowizowany amfiteatr spełniał wszelkie warunki stawiane amfiteatrom - wszystko było widać i, co trudniejsze do osiągnięcia - słychać. Przyczyniły się do tego między innymi praca i umiejętności znanej krasnoludzkiej inżynier dźwięku - Marii Dziurawiec.

Dwóch orków strażników wprowadziło jasnowłosą rusałkę odzianą w białe giezło i brutalnie popchnęło ją do wnętrza lustrzanego pentagramu. Czarnoksiężnik odczekał, aż publiczność przyjrzy się dokładnie i uśmiechnął się do dziewczyny:

- Wiesz, dlaczego tu jesteś?

Spojrzała nań bojaźliwie, a jednocześnie wyzywająco:

- Bo jestem przeklęta. Jak mój los.

- Twój los zależy od ciebie - warknął Ghuzz. - Tak jak i los twoich pobratymców. Zależy też ode mnie. Ty wiesz, czego ja chcę!

- Wiem, ale nigdy tego nie dostaniesz. Bo ja cię nienawidzę. - Spojrzała mu w oczy. Wypowiadanie tej kwestii przychodziło jej niezmiernie łatwo. - Nienawidzę. Nienawidzę! Niech mnie demony porwą, jeślibym ulec ci miała!

Mogła tego nie mówić...

W tym momencie ze ścian ruin zamku Pilion i z obrzeży amfiteatru zaczęły zbiegać czarne postaci. Były niskie, pokrzywione, niektóre skrzydlate, rogate czy uzbrojone w ostre szpony. Wszystko idealnie czarne.

- Ga... ga... - wyjąkał jakiś widz, przełknął ślinę i dokończył - Ga... gargulce!

Biegły w kierunku sceny, roztrącając kamiennymi ciałami stojących na drodze widzów. Po chwili otaczały szerokim kręgiem pentagram wraz ze stojącą w nim parą głównych bohaterów dramatu. Było ich ze dwa tuziny.

Wiła otworzyła szeroko oczy. Nie rozumiała. Gorran spojrzał na nią, na jego twarzy pojawił się uśmiech triumfu. Teraz zrozumiała. Przynajmniej częściowo:

- Coś ty zrobił? - wyszeptała.

Skrzydlate gargulce rozprostowały swoje błoniaste, nietoperzowe skrzydła i machnęły nimi, gasząc wszystkie pochodnie w promieniu kilkunastu kroków. Zapadła niemal idealna ciemność.

- Co się, cholerka, dzieje?! - Zza kulis przebijał się głos Rajmonda Cyferkufera. - Co to ma być?!

- Hahaha! - Nikt nie miał wątpliwości. Ten śmiech należał do Gorrana Widliszona. Czarnoksiężnika Ghuzza. Śmiech zanikał, jakby ginął w otchłani. Potem ucichł.

- Zapalić pochodnie, prędko! - piszczał reżyser, łapiąc się za głowę. - Jestem skończony, Skończony! Jak to się mogło stać? Co się w ogóle stało? Dlaczego?

Widownia przez dłuższą chwilę siedziała w ciszy. Zdawała się być wmurowana w siedzenia. Potem rozległy się brawa - początkowo nieśmiałe, później przechodzące w huragan oklasków, w owację na stojąco.

- Tyle czasu prób na nic. - Cyferkufer zamknął się w swoim cierpieniu i nie dopuszczał ingerencji ze świata zewnętrznego. - Na nic. Położona sztuka, położona kariera. Koniec! Definitywny koniec!

- Mistrzu! Niech mistrz się ocknie! - Rudobrody krasnolud Arnulf potrząsał od dłuższej chwili ramieniem hobbita. - Mistrzu, jest pełen sukces. Ludzie oszaleli.

- Co?

- Nowa wartość mistrzu. Klaszczą już z pięć minut. Dłużej niż trwało samo przedstawienie.

- Przecież jeszcze nie koniec!

- Teoretycznie nie, mistrzu, ale nikt o tym nie wie. Dla nich to już koniec. Zresztą Gorran i Wiła gdzieś znikli.

- Co?

- No przecież mówię! - Nawet cierpliwość podekscytowanego krasnoluda może się wyczerpać. - Oni myślą, że to już koniec! Trzeba wyjść i się ukłonić, mistrzu.

Wtedy dotarło. Faktycznie - ten dźwięk to były oklaski. Jeszcze trwały. Lucien w pośpiechu zapalał pochodnie. Ich blask ukazał scenę z przewróconymi lustrami. Gorrana, Wiły ani maszkaronów nie było. Była owacja. Rajmond Cyferkufer wyszedł i ukłonił się nieśmiało. Nic nie rozumiał, ale podobało mu się.

 

***

 

"Rewelacya na scenie. Rewolucya w teatrze" - Sigismond Drapichrust, Głos Sargalu, Siódmy dzień miesiąca ketsien.

 

Jako wszem wiadomo, dnia szóstego miesiąca ketsien odbyła się była długo oczekiwana premiera przedstawienia niziołka Raymonda Cyferkufera "Mrok miłości" na podstawie mitu "O Wile y Czarnoksienżniku Ghuzzye, czili historya mroczna o myłości jednostronney do tragedyi niechybney zmierzayoncej". To był szok.

Przedstawienie trwało pięć minut! 5 minut! 5!

Raymond Cyferkufer zapowiadał był rewolucye w sztuce, ale zaprawdę nikt nie spodziewał się aże takiego odeyścia od tradycyi. Rozbudowana scenografia, gra świateł, pulsuyuąca muzyka - wszystko to dopracowane do ostatniego szczegółu. Do tego niesamowity nastróy ruin Pilionu, świetni aktorzy, a całość kończyła się feeryą efektów specyalnych wysokiey jakości - w postaci zapewne magicznie ożywionych gargulców, porywających parę głównych bohaterów.

Wraz z parą aktorską porwana została publiczność - po zgaszeniu świateł (cóż za niesamowity y nadzwyczayny pomysł!) jęła długo i żywiołowo bić brawo. Nie uspokoiło ich (nas!) nawet wyjście na scenę głównego sprawcy "Mroku miłości" - Raymonda Cyferkufera. Ten wydawał się był być mocno zaskoczony sukcesem. Modestya godna naywiększych. Owacye na stoyąco trwały jeszcze długo.

Cóż rzec jeno można? Brawo panie Cyferkufer. Chylę czoła. Najwięksi niegodni omiatać miotełką twego cylindra. Cóż za symbolika, ekspresja, niesamowity klimat. I czas - tak niewielki a dobrze wykorzystany! Cóż za odwaga! To potwierdzali wszyscy moi rozmówcy - nikt, ani przez moment się nie nudził. Było krótko acz treściwie. Chciałbym zaproponować nazwę dla nowego gatunku teatralnego, który swego odkrywcę ma w skromnej osobie hobbita Cyferkufera - co powyecie na monumentalizm ekspresyjno - minimalistyczny? Albo ekspresjonizm minimalnie monumentalny? W każdym razie czekamy na następne dzieła tego gatunku!

 

***

 

Gorran i Wiła znikli. Nikt nie wiedział gdzie ani w jaki sposób. Niełatwo było o tym myśleć, przemieszczając się z bankietu na bankiet. Rajmond Cyferkufer zdawał sobie sprawę, że to zniknięcie dodaje smaczku i tak kontrowersyjnej premierze. Ogłoszono go modernistą i nowatorem. Nie za bardzo pojmował znaczenie tych słów, ale cieszyło go uznanie. Gorran i Wiła... Ich zniknięcie go martwiło. Trochę. Wiedział, że do nowych dzieł "monumentalizmu ekspresyjno - minimalistycznego" - jak to określili krytycy, z łatwością znajdzie nowych aktorów. Teraz próby miały trwać o wiele krócej. Niziołek miał już kilka pomysłów. Musiał też koniecznie zmienić trupę teatralną, bo stary zespół był niespokojny. Zwłaszcza garderobiana - elfka Bionnasay miała dziwnie smutną minę. Nie przewidywał jednak problemów z doborem obsady - był sławny, zaszczytem będzie grać u niego. Tak, jeśli chodzi o nowych aktorów, to był dobrej myśli.

Gorzej było z gargulcami. Bez nich nie wyobrażał sobie nowej sztuki. A one nie chciały współpracować. Zastygły. Wróciły do normalności.







Spis treści
Wstępniak
Celem wyjaśnienia
Wywiad numeru
Bookiet
Recenzje
Zakużona Planeta
Galeria
Stopka
Tomasz Pacyński
A.Mason
Adam Cebula (1)
Adam Cebula (2)
Anna Brzezińska
Tomasz Pacyński
Tomasz Duszyński
Piotr Lenczowski
Konrad Bańkowski
Grzegorz Żak
KRÓTKIE PORTKI
Elizabeth Moon
H.P.Lovecraft
 

Poprzednia 26 Następna