strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
strona 03

ZAKUŻONA PLANETA


Tuż przed świtem powierzchnia Zakużonej Planety zadrżała. Zwabieni na miejsce kłębiącymi się tumanami pyłu, autochtoni bez zwłoki zaczęli obracać na wszystkie strony dwie tlące się nieśmiało gwiazdki, cmokając przy tym z zadowoleniem. Co im z tego obracania wyszło i dlaczego cmokali, możecie przeczytać poniżej.

W tym miejscu będą prezentowane teksty (lub ich fragmenty), które zakwalifikowały się do publikacji w tym dziale "Fahrenheita" i które z jakiegoś powodu warto skomentować. Co niektórzy nazywają coś takiego "warsztatami literackimi", my "Zakużoną Planetą".

Bliższe informacje o zasadzie działania tego działu były publikowane w Fahrenheicie nr 22. Tekst ten znajdziecie w tym miejscu...





Ksawery Hajdanagazy

"Między gaciami, a brzegiem sedesu"

 

 

To było piękne niedzielne popołudnie, jakich wiele każdy przeżył w swoim życiu, choć tym razem ktoś miał go już nie przeżyć. Zza okna dobiegały przytłumione odgłosy bawiących się dzieci. Marcin Kura Karbownik, młody nieobiecujący architekt, starał się po raz kolejny odpalić swoją Syrenkę. Nic nie zapowiadało nadchodzącego niebezpieczeństwa. Nawet drzemiące na dachu śmietnika koty leżały nieruchomo na wygrzanej słońcem papie. Przygasłymi oczyma przyglądały się czerwonej z wysiłku twarzy zdesperowanego architekta, który z uporem godnym opisania męczył wysłużoną stacyjkę samochodu. Wreszcie opadł zrezygnowany na fotel i zdymany, jak koń po westernie, zapalił papierosa.

Tymczasem, przez nikogo nie zauważeni, szli chodnikiem trzej mężczyźni. Powolnym krokiem wyłonili się zza rogu kamienicy. Wyglądem przypominali wielkie człekokształtne małpy w czarnych okularach. Ich umięśnione torsy grały rytmicznie w takt kroku. Ogromne ramiona falowały, niczym mokre skarpetki na różowym sznurku, wydatne wargi dyndały słodko, niczym kiście dojrzałych winogron. Poruszali się płynnie i z gracją. Ktoś mogłyby nawet pomyśleć, iż zmierzają na niedzielną szkółkę baletową, ale jakże by się wtedy oszukał... Gdy jeden z kotów wypiął włochaty tyłek i wygiął się figlarnie w literę W, aby lepiej pierdnąć, mężczyźni zniknęli w mroku klatki schodowej. Syrenka odpaliła.

- Cicho O Karol bo nas znowu usłyszą - furknął silny, niski głos na popielatego jamnika.

- Tere fere - odgryzł się pies, ale nie dosłownie, choć czasem miał na to wielką ochotę.

- No dobra, ostatni raz biorę Cię na akcję, mała włochata szelmo.

Mężczyzna przez chwilę mroził psa nieubłaganym spojrzeniem hiszpańskiej kozy w szlafroku. Jamnik wytrzymał to jednak dzielnie. Nie wiadomo jak długo stali by tak w ciemnym pokoju, gdyby nie cichy zgrzyt, który dobiegł ich nagle od drzwi. Ktoś grzebał w zamku. Ksawery Hajdanagazy spuścił wzrok z jamnika i nerwowo sięgnął do kieszeni marynarki. Jego tłuste od czekolady palce trafiły na zasmarkaną chusteczkę z wilgotnym, zielonym (jak się domyślał) gilem. Mężczyzna poczuł jak jego ciało faluje w rytm spontanicznych torsji. Przebiegł umęczonym wzrokiem po suficie i wygiął się w nienaturalny sposób. Zgrzyt znowu się powtórzył, tym razem wtórowało mu przekleństwo, z wyraźnym kubańskim akcentem. Ksawery zamarł bez ruchu. Wyglądał teraz jak ogromny balon, który zaraz eksploduje. Jamnik patrzył się na swego pana obojętnym wzrokiem i milczał, co było do niego raczej nie podobne. Nagle w powietrzu rozległa się fala głośnych kubańskich przekleństw i drzwi wyleciały z zawiasów. W tym samym momencie Ksawery zwymiotował i z siła kilkudziesięciu atmosfer wypalił z rozdziawionego do granic możliwości otworu gębowego. Pierwszy z intruzów został dosłownie zmieciony strumieniem eksplodujących, niczym gejzer, wymiocin. Dwaj pozostali odskoczyli w ostatniej chwili, ratując zdrowie, ubranie i godność osobistą przed tym istnym wulkanem kolorowej żygoliny. Zmieciony delikwent zarył czaszką w żarówkę i zapanowały kompletne ciemności. Klatka schodowa nie miała w tej części okien, natomiast mieszkanie Hajdanagazego było celowo zaciemnione.

- Co teraz szefie kochany? - zapiszczał cicho O Karol, który piekielnie bał się kubańskich terrorystów.

Było to jego prawdziwym utrapieniem. Popadł w obłęd do tego stopnia, że nie chciał nawet oglądać kubańskich seriali o psim schronisku, co więcej rzucił palenie, gdy dowiedział się gdzie produkowane są cygara.

- Cicho gamoniu - szepnął najczulej jak umiał Ksawery - są już chyba w mieszkaniu.

To bynajmniej nie pocieszyło jamnika, który padł zemdlony strzelając uroczo pyskiem w miskę.

- Teraz albo nigdy - pomyślał Hajdanagazy - Cokolwiek to znaczy.

Delikatnie odsunął nogą nieprzytomnego psa i wytarł umazaną w gilu rękę o krawędź firanki. Trochę chropowata ta firanka - zdziwił się - O, ma nawet guziki. Nie pamiętam, abym przyszywał do firanki guziki. Zresztą skąd się tu wzięła u licha firanka?

Dopiero to pobudziło jego instynkt łowcy. Nie świadom grożącego mu niebezpieczeństwa wytarł zielonego gila w koszulę kubańskiego terrorysty. Ten ostatni nie mniej przerażony nagłym ocieraniem zdębiał do reszty. Ksawery nie zamierzał jednak kontynuować tego taniego podrywu szaletowego lowelasa. Używając swych zwierzęcych zmysłów błyskawicznie ocenił gdzie w ciemności powinno znajdować się kolano napastnika i kopnął z całej siły w drewniany kredens. Oszalały z potwornego bólu wrzasnął, jak wrona na żabę. Obolały palec pulsował mu, niczym dojrzały pomidor w promieniach zachodzącego słońca.

Terrorysta stał przez chwilę nic nie rozumiejąc, co zresztą często mu się zdarzało. Patrzył jak Ksawery wyje melodyjnie z bólu podskakując przy tym słodko na jednej nodze. To przypomniało mu dawno zapomniany szwedzki taniec godowy, który zaserwowało mu biuro podróży "SAPER" jako gratis do jego wycieczki do Budapesztu. To było już ponad jego siły, wspomnienia wróciły tak niespodziewanie, niczym obiad po butelce wódki. Jak przez mgłę ujrzał niedzielna szkółkę baletową, czułe spojrzenia szatniarza i wieczorne spacery do drogerii. Wiedział, że to nigdy już nie wróci. Mimo to poczuł nieodpartą chęć wyrwania się z tej dusznej kamienicy, biegania nago po plaży, palenia dżointów. Chciał znów mieć rozwolnienie w piękną gwieździstą noc i czytać w klopie swoje ulubione poradniki dla hodowców roślin doniczkowych. Tracę najlepsze lata - pomyślał z goryczą - na tropieniu jakiś statusiałych degeneratów, a ogrodnictwo doniczkowe wciąż jest dziewiczą nauką. Jednak gdy wybiegał, lekki jak koza w maku, zawadził szkaradnie o  jeden z wyrwanych zawiasów. Nawet Hajdanagazy przestał piłować gębę gdy usłyszał huk wpadającego na przeciwległą ścianę terrorysty. Biedny chłopak - pomyślał i powrócił do dalszego piłowania gęby, bo palec rwał go jak żyd koniczynę.

- Został jeszcze jeden - przypomniał sobie nagle Hajdanagazy, gdy palec przestał go trochę boleć. Wiedział, że z kubańskimi terrorystami nie ma żartów. Musiał działać szybko. Zacisnął wiec zęby i kulejąc ruszył zdecydowanie w groźną ciemność mieszkania. Pozostały przy zdrowych zmysłach zamachowiec wyszarpnął zza pazuchy zakrzywiony nóż. Dostał go kiedyś od mamy na drugie urodziny i ta myśl dodała mu teraz odwagi.

Ksawery Hajdanagazy wszedł cicho do pokoju i od razu zawadził kolanem o wystająca część blaszanego wiadra z pomyjami. Że też te wiadra zawsze muszą mieć cos wystającego - pomyślał lecąc swobodnie, niczym argentyński kanarek, przez pół pokoju. Gdy wreszcie zatrzymał się na dwumetrowej szafie, powiedział:

- Praca w wywiadzie kiedyś mnie wykończy.

Powiedział to oczywiście szeptem. Dobrze wiedział, że musi być cicho, bo w ciemnościach czaiła się chmara kubańskich terrorystów, gotowych na wszystko. I właśnie jeden z nich skradał się nieopodal w celu cichego poderżnięcia, który to cel wyraźnie wypisany miał na wrednej mordzie. Gdy uderzył z dziką furią, jego tępy jak osioł w marcu nóż, przeciął ze świstem powietrze. Ksawery zareagował błyskawicznie. Biorąc mylnie słyszany świst noża, za bzyk muchy lub innego insekta, pacnął z urokiem. Duży robal - pomyślał, gdy jego łapa trafiła w rozdziawiony pysk kubańskiego terrorysty.

Trafiony w pysk terrorysta stracił momentalnie całą pewność siebie. Skulony, jak sroka w maju, czmychnął chyłkiem przez wyrwane z zawiasów drzwi. Po drodze dołączyło do niego jego dwóch kumpli. Słaniając się na nogach biegli z przeświadczeniem, iż cudem uszli z życiem. Nie bez powodu mawiano na Kubie, że Ksawery Hajdanagazy jest prawdziwą maszyną do zabijania, wyćwiczonym do perfekcji zabójcą i zimnym, jak jajka w schabie perfekcjonistą.

Tymczasem as wywiadu legł zrezygnowany na podłodze. Miał już serdecznie dość dalszej rozróby, co więcej czuł, że ból w palcu powraca ze wzmożoną siła. Na domiar złego O Karol zaczął odzyskiwać przytomność. To go dobiło. Nie dość, że boli go noga, to jeszcze będzie musiał wyjść z tym kundlem na spacer. I bądź tu mądry i pracuj w wywiadzie - powiedział sam do siebie - skoro na każdym kroku tylko obowiązki i obowiązki. Po cholerę ja wziąłem tego psa?! Równie dobrze mogłem przecież trzymać w domu chomika wenezuelskiego lub jakieś inne przyjazne człowiekowi zwierzę. Mogła by to być np. portugalska papuga krzywo-dzioba z pięknym kolorowym ogonem idealnym do wycierania kurzu lub jakże prosty w utrzymaniu górski rower z 24-ma przerzutkami...

 

 

 

 

"Sedes oblężniczy"

Komentuje Cedr

 

Sądziłem do niedawna, że epoka kina niemego zakończyła się w latach trzydziestych ubiegłego stulecia i nie ma już zapotrzebowania na scenariusze do filmów, do których przygrywa taper. Czy się myliłem? Nie wiem. Wiele wskazuje na to, że film udźwiękowiony ma się jak najlepiej, by wspomnieć rodzimego "Wiedźmina". Faktem jednak jest, że scenariusz rodem z pierwszych komedyjek, jakie wyświetlane były przy pomocy projektora na korbę, powstał współcześnie. W jakim celu? Pojęcia nie mam.

Rzecz jest - powiedziałbym - awanturnicza. Pod kilkoma względami. Radości daje przy tym co nie miara. Mimo wszystko. I choć dalekie jest to dziełko od czegoś, co bardzo mgliście można by określić mianem dobrej roboty, zawiera elementy, które przyciągają uwagę. Między innymi kozę. Hiszpańską. Nad wszystkim zaś unosi się chmura pierwotnego chaosu, w której czają się trzej kubańscy terroryści.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tytuł, zląkłem się nie na żarty. "Jak nic, literacka emanacja kina moralnego niepokoju" - przemknęło mi przez głowę. Na taką okoliczność natychmiast dostałem wysypki, podkuliłem ogon i do lektury powróciłem dopiero, gdy zaopatrzyłem się w maskę i lateksowe rękawiczki. Trącałem z tej i z tamtej, nadal pełen obaw. Ręki nie odgryzło, więc zacisnąłem zęby, pogłaskałem duszyczkę popiskującą niewyraźnie na ramieniu i ruszyłem ku nieznanemu. Wyszedłem z drugiej strony zlany potem i łzami.

Krótka forma jest, wbrew pozorom, bardzo trudnym sposobem przekazywania myśli. To, co w powieści można rozwijać choćby i przez kilkaset stron, tutaj musi zostać skondensowane do rozmiaru pigułki zawierającej sam ekstrakt.

Wymusza to dyscyplinę; przede wszystkim zorganizowanie myśli, a w drugiej kolejności żelazną konsekwencję w doborze słów, z których budowane są zdania.

Niedobrze się dzieje, gdy usiłuje autor na ograniczonym skrawku literackiej przestrzeni zawrzeć to, co powinno raczej skłaniać do napisania noweli. Oczywiście podobny zamysł jest wykonalny, ale efekt najczęściej przypomina więdnącą różę - kolce sterczą, a życia w tym za grosz.

Obawiam się, że czytelnikowi może to nie wystarczać. Kiedyś tak, lecz obecnie wymagania wobec przedstawianej rzeczywistości znacznie przekraczają nawet te sprzed kilkunastu ledwie lat.

Świat, w którym żyjemy, staje się coraz bardziej dynamiczny, bardziej skomplikowany, a literatura, która jest przecież jego odzwierciedleniem, nie może pozostawać wobec takiego zjawiska obojętna.

Równolegle rośnie złożoność samego warsztatu pisarza. Nie tworzy się w intelektualnej próżni (przesadzam oczywiście, niektórzy tworzą); to co wypracowali poprzednicy istnieje i zobowiązuje, nawet jeśli ktoś wierzy w twórczą niezawisłość. Mówiąc inaczej, kiedy jest Internet, nie wysyła się gołębi pocztowych, bo to anachronizm. Dziwactwo utrudniające życie, niezrozumiałe dla otoczenia. Gdzie tu miejsce na indywidualizm? Jest oczywiście - warsztat to tylko narzędzia, których używania można się nauczyć. Trzeba jedynie uważać na palce, kiedy się pierwszy raz wali pięciokilogramowym młotkiem. Potem już z górki po bandażach.

"Między gaciami a brzegiem sedesu" jest utworem, w którym powyższe zostało niemal co do joty zignorowane. Tak naprawdę zawarł się w nim zaledwie dynamizm, a i ten przypomina łapanie zająca przez skakanie na szaraka z drzewa. Głębszego zamysłu nie mogę się tutaj dopatrzyć, nie wątpię jednakże wcale, że taki był. Najpewniej zagryzł go wenezuelski chomik. Te bestie są do tego zdolne.

Od pierwszych chwil rzucała się w oczy nieporadność, z jaką wiercił Autor dziury, wkręcał śrubki i wymachiwał młotkiem nad kilkoma wątłymi deszczułkami, z których wznoszona była machina oblężnicza, szykowana do szturmu na czytelnicze umysły. Jak już było mówione, zastosowane metody są rodem z początku zeszłego wieku, a wieża sprawiała wrażenie, jakby miała się rozsypać na dziurawym asfalcie zaraz po opuszczeniu warsztatu.

Specjalnie na tę okazję zdjąłem z wieszaka swoje poczucie humoru, które wisiało od minionych wakacji w szafie obok garnituru. Pachnie teraz naftaliną wprawdzie (żeby mole nie zżarły), ale może to i lepiej zważywszy klozetowy dowcip, z którym przyszło mi mieć do czynienia. Wieża w rzeczy samej rozpadła się na kawałki. Bardzo efektownie, nie powiem.

Trudno było oczekiwać czegokolwiek innego, skoro spoiwo, którym kolejne elementy konstrukcji zostały ze sobą złączone, w większym stopniu jest iluzoryczne, niż wykrywalne przez dotyk. Jest wprawdzie literatura grą wyobraźni, ale, na litość, i tu są jakieś granice. Przyczyna i skutek rządzą tym światem, jak i każdym innym znanym człowiekowi. Także literackim, tak samo fantastycznym. Nie ma od tego ucieczki, bo taki mamy sposób myślenia.

Jeśli związek przyczynowo-skutkowy jest niedostrzegalny - a nie jest to równoznaczne z jego brakiem - mówimy o przypadku. Odrobina takiego działa jak przyprawa - podkreśla smak i wzmacnia aromat; bez niego literatura byłaby nudna. Użyty w nadmiarze, zabija przyjemność. I zabił. W tym utworze zatłukł bez litości, rozczłonkował, pogrzebał i jeszcze przydeptał, dla pewności chyba.

Powstał kalejdoskop wyświetlający następujące po sobie w oszałamiającym tempie obrazy, powiązane pojedynczymi faktami. Trzech terrorystów, Ksawery, pies przemieszczają się bezładnie w ciągle zmieniających się układach, bez celu, bez uzasadnienia.

Historia jest o napaści trzech Kubańczyków na asa wywiadu i jego psa. Tyle można się z tekstu dowiedzieć. O jaki wywiad chodzi, dlaczego terroryści atakują asa, co ma z tym wspólnego "nieobiecujący architekt" i jego Syrenka? Domysły pozostają.

Nie jest to błędem samo w sobie, ponieważ gra toczy się o zaangażowanie wyobraźni czytelnika. Niedopowiedzenie potrafi ją rozbudzić wielokroć bardziej, niż rozkraczona modelka. Rzecz w tym, aby odróżnić koronkowe majteczki od zasłoniętej kotary.

Zabrakło w opowiadaniu tła, nadmiaru drobnych faktów, które pobudzają do poszukiwań i uzupełniania na własną rękę tego, co autor sugeruje. Brak właśnie tej sugestii, ponieważ podawane są tylko fragmentaryczne informacje, konieczne do popchnięcia akcji. Co więcej, wydaje się, że akcja odpowiada fabule, że poza skromnymi zdarzeniami - przejściem trzech ludzi przez podwórko oraz bitwą w mieszkaniu Hajdanagazego - czas i świat nie istnieją. A to nieprawda przecież. Coś spowodowało, że Kubańczycy nie darzą asa wywiadu sympatią, on też nie spadł z nieba. A jeśli spadł, to i o tym powinno być w opowiadaniu. Tak tworzy się postać - dając jej przeszłość. Tylko wtedy wiadomo kim jest i dlaczego postępuje tak, jak postępuje. O tym musi pamiętać autor, bo to on opowiada historię, pełni rolę przewodnika.

Zaraz ktoś zaprzeczy, powie, że nie mam tu racji, bo przecież pies i terrorysta posiadają wspomnienia, zatem było coś wcześniej. Zgoda - było, tylko czy cokolwiek z tego wynika? Coś bardziej istotnego niż przyczyna słabości jednego i drugiego? Te wspomnienia są równie pretekstowe, jak cała fabuła (czy akcja - na jedno wychodzi) opowiadania. W najmniejszym nawet stopniu nie zbliżają nas do bohaterów. Nad tym właśnie trzeba by popracować.

I jeszcze mała uwaga: przeszłość postaci to niekoniecznie same wspomnienia. Można wpleść je w opowieść, zaczynając historię wcześniej i rozwijać teraźniejszość z przyszłością, ale jest to sposób dobry do wykorzystania w powieściach. W opowiadaniu zwykle nie ma na to miejsca. Nie piszę o tym w jakimś konkretnym celu, a już pod żadnym pozorem w kontekście omawianego tekstu. Chcę tylko zaznaczyć w ten sposób, że w literaturze istnieje więcej niż jedna droga, umożliwiająca dotarcie do tego samego miejsca. Wszystkie one mają jednaką wartość, zatem można wybierać do woli, w zależności od upodobań i potrzeb. Warunkiem jest wcześniejsze uświadomienie sobie tychże.

Dalej, wspomniany już chaos. Okazuje się, że nawet żywioł musi być kontrolowany. Żebyśmy się dobrze zrozumieli - nie ma nic złego w organicznym zamieszaniu. Jeżeli taki sposób prowadzenia narracji komuś odpowiada, to w porządku, musimy to zaakceptować. Można tak pisać, z równym powodzeniem sprawdza się zamęt w czytaniu. Maestria wykonania burzy zasadza się zaś w panowaniu nad najmniejszą nawet błyskawicą.

W tym momencie myślę o wszystkim, co wydarzyło się po uruchomieniu nieszczęsnej Syrenki. O straszliwej walce, która miała miejsce. Sądzę, że można to nazwać niszczącym tajfunem. Coś się zaczęło, wydarzyło i zakończyło w mgnieniu oka, a kiedy kurz opadał, okazało się, że znajdujemy się w innym świecie, jak Dorotka. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że utracił tutaj Autor panowanie nad sytuacją i w efekcie stanął wobec podobnego co czytelnik problemu - co tu się stało?

Mam niejasne wspomnienie, że twórczość całkowicie zależna od losu była już w literaturze praktykowana. Jeśli nie, to zapewne będzie. Bez wątpienia jest w malarstwie. Wiesza się kawałek płótna, bierze kilka wiaderek z farbą i chlusta jak popadnie. Bywa, że powstają bryzgi miłe oku, z reguły jednak podobne dzieła trafiają w gusta odbiorców o dość szczególnie ukształtowanej wrażliwości. Wybór autora. Albo maluje pejzaż zrozumiały dla wszystkich, albo układ plam.

Arbitralnie zakładam, że w przypadku naszego dziełka chodziło o pejzaż, a jedynie pigment rozmazał się nieco. Zdarza się najlepszym. W tej chwili nie ma co rozlewać z tego powodu łez; interesuje nas jak uniknąć podobnej sytuacji w przyszłości.

Recepty nie podam, bo - zgodnie z tym, co było już podkreślane wcześniej - nie ma jednej, właściwej i dobrej na wszystko. Autor ma pomysł i tylko od niego zależy co z nim uczyni. Mogę podpowiedzieć, jak taka praca zostanie oceniona.

Kiedy czytelnik otrzymuje kartkę papieru lub ekran zapełniony literami ułożonymi w wyrazy, potem w zdania, dalej akapity, czasem nawet w większe struktury, to zdany jest na łaskę i niełaskę tego, kto całość komponował. Utwór literacki, to taki malutki świat, w którym wszystko może się zdarzyć. Potrzebuje więc zagubiony czytelnik pomocy, by w tym - obcym przecież - świecie nie błądził beznadziejnie. Jeśli ją otrzyma, gotów jest uwierzyć we wszystko. Tak, dokładnie we wszystko, nawet w to, że pies Hajdanagazego zemdlał od nadmiaru wrażeń. Jeśli będzie pozostawiony samemu sobie, zacznie chwytać się znanych sobie sposobów odnalezienia drogi. Jest ich nieco, ale z kilku powodów najważniejszym wydaje się porównanie okolicy ze światem rzeczywistym. Zacznie taki czytelnik pytać sam siebie, czy to, co widzi, miałoby szansę zdarzyć się naprawdę. I wielka to bieda jeśli uzna, że nie, a autor nie podsunie mu na czas dobrego wyjaśnienia, dlaczego jednak w jego świecie było to możliwe. Co przypomina nam o przyczynie i skutku. Pod tym kątem proponuję "Między gaciami, a brzegiem sedesu" przeanalizować, bo właśnie brak wewnętrznej spójności jest jego największą wadą. Tym bardziej, że widoczną na pierwszy rzut oka. Nikt nie podda się czarowi iluzjonisty, jeśli będą mu wystawały z rękawa wszystkie rekwizyty.

Na tym zakończymy. Mimo że zasygnalizowałem tylko dwa, może trzy - moim zdaniem, w przypadku tego opowiadania, najistotniejsze - punkty, omówienie swoją objętością przekroczyło już omawiany utwór. Niech to uświadomi, jak jest on skomplikowany. A to ledwie cień opowiadania z prawdziwego zdarzenia. Skupiłem się na miejscach w konstrukcji, które sprawiały wrażenie najsłabszych. Między innymi one doprowadziły do katastrofy. Bo była to katastrofa.

Nie wspomniałem tutaj wcale lub tylko zaznaczyłem pojedynczymi zdaniami, inne elementy. Styl, słownictwo, konstrukcja całości, tytuł, wymuszony humor to niektóre z nich. Pominąłem świadomie. W pewien sposób wiążą się z tym, o czym była mowa. Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że tekst literacki nie jest zlepkiem różnych składników, ale harmonijną całością, w której wszystkie one tworzą specyficzny układ. To, co zrobiliśmy tutaj, wybierając tylko pojedyncze deseczki, miało na celu wyłącznie ich uwypuklenie i nie można mówić o porządnej analizie. Z drugiej strony, do pozostałych będziemy jeszcze wracać, gdy na Zakużoną Planetę spadną kolejne gwiazdki. Nie ma zatem pośpiechu.

Nie wątpię, że poświęcił Autor swojemu tekstowi tyle uwagi, ile uznał za konieczne i wykonał pracę, na którą pozwalały mu umiejętności. To początek. Młot został uniesiony, palec stłuczony, pozostaje bieg z górki. Jeszcze nieraz będzie musiał sięgać Autor do apteczki, ale jeśli zaciśnie zęby i przetrwa dzielnie wszystkie urazy, to pozyska moc kreacji światów. Warto, zapewniam. Mam nadzieję, że niniejsza recenzja choć trochę tę drogę ułatwi, przynajmniej wskazując kierunek.

 

 

Cedr

 



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Adam Cebula
A.Mason
Tomasz Pacyński
A.Cebula, R.Krauze
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Eugeniusz Dębski
Jerzy Rzymowski
Kot
J. Kaliszewski
KRÓTKIE PORTKI
S.Chosiński
Irina Jurjewa
James Barclay
 

Poprzednia 03 Następna