strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Kot
strona 25

Pieśń żebracza (2)

 

 

Lecz wiedział nasz bosman - bab Stary nie lubi;

Dasz babę na pokład - załoga się czubi...

Do kontuaru dotarłem akurat w chwili, gdy bosman przemycał piękną kotkę w worku z żywnością na statek. Roześmiana morda barmana niechętnie odwróciła spojrzenie w moją stronę, ale dostałem swojego drinka i przestałem dla niego istnieć. Zrobiłem zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i zacząłem się przedzierać przez tłum, który właśnie przycichał, by wysłuchać w skupieniu znanego wszystkim tekstu zwrotki, częściowo zagłuszanego przez piskliwe dźwięki wydobywające się z instrumentu. Przed żebrakiem stał metalowy kubek pełen drobnych monet przesypujących się przez jego krawędź, jakby właśnie wykipiała metalowa zupa. Śpiewak przekrzywił głowę i wydało mi się, że przez szparę pod opaską usiłował dojrzeć, ile użebrał pieniędzy. Najwyraźniej inspekcja wypadła zadowalająco, bo uśmiechnął się jeszcze szerzej i przeszedł do refrenu, pociągając za sobą słuchaczy. Byłem potwornie zmęczony.

Wolny stolik znajdował się w cieniu rzucanym przez sylwetki klienteli stłoczonej wokół centralnego punktu baru. Dotarłem tam w chwili, gdy kolejne "Hej!" wstrząsnęło knajpą, a rozradowana banda wzniosła do góry kufle, kieliszki i co który tam trzymał, stukając się w pijackim toaście i rozlewając napoje na stoły, podłogę i siebie nawzajem, dodając atmosferze zapachu. Usiadłem, oparłem się na łokciach i zagapiłem tępo w trzymaną szklankę. Próbowałem znaleźć spokój, którego szukałem, gdy kolejne gromkie "Hej!" wstrząsnęło moimi ramionami, aż się skuliłem. Stanowczo wejście do tego akurat baru było błędem. Spojrzałem w kierunku zgiełku - roześmiany żebrak siedział w centrum jasno oświetlonego obszaru niczym gwiazda rocka na koncercie i torturował popiskujący rozpaczliwie instrument, w tle tutejsi pijacy z otwartymi, zaślinionymi gębami wywrzaskiwali kolejne refreny i zwrotki, czarne, jakby dwuwymiarowe sylwetki tych, którzy stali do mnie plecami, wszyscy gestykulują i wymachują kończynami. Przez chwilę nie słyszałem nic - jakby ktoś odgrodził mnie od reszty sali dźwiękochłonną, szklaną szybą i dopiero po chwili zaczął podkręcać głośność.

Zabierzcie mnie stąd, zabierzcie mnie stąd,

Mam dosyć, mam dosyć tych parszywych gąb...

- śpiewał tłum. Doskonale rozumiałem autora piosenki - ja też miałem dosyć tego miejsca. Co ja tu właściwie robię? Przecież jestem drugim oficerem na liniowcu, czeka na mnie czysty hotel w porządnej dzielnicy, stać mnie na posiłek w kulturalnej restauracji, a tymczasem siedzę w ruinie baru w slumsach i wysłuchuję zawodzenia bandy pijaków. Dlaczego w ogóle tu wszedłem? Aha, w poszukiwaniu spokoju. I żeby wypić za zdrowie mojego taty.

Ja chcę do mej Kici, co jak słodkie snyyy - HEJ!

Chcę wtulić się w futerko najmilszej mi.

Znów spojrzałem na swoją szklankę, zakręciłem drinkiem i podniosłem go do wysokości oczu. Twoje zdrowie, tato, gdziekolwiek jesteś. Zdecydowanym ruchem przytknąłem szklankę do ust i wypiłem zawartość jednym haustem. Ciepła, podłej jakości solliańska whisky spaliła mi gardło. Siedziałem tak jeszcze przez chwilę i już zamierzałem wstać i wyjść, gdy w uszy rzuciła mi się niezwykła cisza. Przyciszony gwar rozmów tylko z rzadka przecinały popiskiwania instrumentu, na którym grajek, pochylając głowę, szukał odpowiednich dźwięków. Już się nie uśmiechał. Przebiegł palcami po klawiszach, wydobywając pierwsze dźwięki jakiejś powolnej melodii, prawdopodobnie dobrze znanej tutejszym bywalcom. Wszelkie rozmowy milkły niemal w pół słowa, jak ucięte nożem, a wszystkie oczy zwracały się w kierunku grajka. Ten, przekrzywiwszy głowę, jakby wpatrywał się w punkt znajdujący się gdzieś daleko poza ścianami baru, czekał na właściwy akord - znak do rozpoczęcia kolejnego popisu. Ale tylko po ruchu jego warg zauważyłem, kiedy zaczął, bo głos miał przyciszony, zagłuszony prawie zupełnie przez popiskujący smutno instrument. Nikt mu nie zawtórował - wszyscy słuchali, milcząco wpatrując się w niego jak w jakieś bóstwo. Melodię skądś znałem, ale nie wiedziałem skąd. Wytężyłem słuch, usiłując wyłapać jakieś słowa... coś o losie ukrytym w gwiazdach, który ma się dopełnić... Ale po chwili żebrak nieco podniósł głos i nie musiałem się już wysilać.

Wisząc w czerni nocy

Znaczonej kroplami gwiazd

Śpiewamy pieśń śmierci

Do walki nam stanąć czas.

Budziło to jakieś odległe skojarzenia, ale trącane struny pamięci brzmiały tak słabo, że dałem spokój. Rozluźniłem się i zacząłem obserwować zmiany w postawie żebraka. Zdawał się nasłuchiwać odległych głosów, wypatrywać mimo opaski czegoś niedostrzegalnego dla zgromadzonych, więcej - zdawał się być w zupełnie innym miejscu i czasie. Głos drżący emocjami wzniósł się ponad melodią instrumentu, opanowując i wiążąc towarzystwo mocną, krystaliczną siecią. W pewnej chwili żebrak podniósł się ze swego krzesła i stanął wyprostowany, przeobrażając się nieomal w kogoś zupełnie innego - wysokiego, dobrze zbudowanego, młodego pilota w bojowym mundurze Federacji, bo jego stare łachy zdawały się podlegać tej samej metamorfozie. Twarz zniknęła w cieniu, wydostając się poza stożki światła rzucane przez lampy, prawem kontrastu niemal zupełnie ukryta przed wzrokiem obserwatorów, jednak wciąż wpatrzona ślepym spojrzeniem w coś, co tylko on mógł zobaczyć. Ogarnęło mnie jakieś niezwykłe wzruszenie, zresztą nie tylko mnie, bo nikt w całym barze nie odzywał się słowem, ba - nikt nawet nie drgnął, nie mówiąc już o piciu. Ja też siedziałem jak skamieniały wpatrując się w drugie, dotychczas mi nie znane oblicze żebrzącego starca.

Być może powrócę

Do doku bezpieczny i zdrów

Lub ujrzysz mnie gwiazdą

Co spadając zakłóci nów.

I nagle czar prysł. Rozpoznałem melodię - to był nieoficjalny hymn bojowych pilotów Federacji, śpiewany tylko przed szczególnie trudnymi misjami, z których wielu miało już nie wrócić, pieśń pożegnania z przyjaciółmi i towarzyszami broni, ale też pieśń nadziei na szczęśliwy powrót. Po raz pierwszy słuchałem jej, gdy, będąc dzieckiem, oglądałem z ojcem program dokumentalny o Wojnie. Wytłumaczył mi wówczas wszystko i teraz pamięć o tym wzburzyła mi krew w żyłach. Opowieść sięgała czasów odległych o prawie czterysta lat wstecz, gdy Ziemianie byli rasą dość młodą i istniała jeszcze Federacja Ziemska, przez którą staraliśmy się podkreślać swą odrębność. Ten staruch w ukradzionym z teatralnej rekwizytorni mundurze nie był godzien jej śpiewać - to święta pieśń wojowników z dawno minionej epoki, broniących honoru Federacji, która odeszła w przeszłość. Dzięki tym pilotom, dzięki ich śmierci, ludzie - Ziemianie zdobyli wreszcie jako taki szacunek, pozycję w wielorasowym społeczeństwie kosmosu. Ten żebrak, ten złachmaniony dziad - nie wolno mu używać tej pieśni do żebrania! Poderwałem się na równe nogi, otwierając usta do krzyku protestu - ale nie wydobył się z nich nawet szept. Na jęk odsuwanego krzesła kilku tutejszych bywalców zwróciło na mnie rozgniewany wzrok i zrozumiałem, że jeśli zakłócę ich nastrój choć jeszcze o jedną kreskę, mogę nie wyjść stąd w jednym kawałku. Zamarłem i odczekałem kilka sekund, aż ich uwaga ponownie skoncentrowała się na żebraku i jego jękliwym instrumencie. Wtedy ruszyłem do wyjścia, przeciskając się pomiędzy zasłuchanymi mętami, przepełniony pogardą dla samego siebie za tchórzostwo, które nie pozwoliło mi na przerwanie tego cyrku. Miałem dosyć, byłem wściekły do tego stopnia, że gdy tylko znalazłem się na ulicy, z całej siły uderzyłem dłonią w ścianę. Zabolało, ale pomogło. Oparłem się o ścianę knajpy i stałem tak chyba minutę, oddychając głęboko i próbując opanować myśli kłębiące się pod czaszką, a przechodnie zerkali na mnie podejrzliwie. Odwróciłem się twarzą do muru, by ich nie widzieć i oparłem rozpalone czoło o chłodną, chropowatą powierzchnię tynku. Odetchnąłem głęboko jeszcze kilka razy i gdy stałem się już prawie spokojny, odkleiłem się od ściany i ruszyłem do hotelu.

 

* * *

 

Ulica o wschodzie słońca wyglądała zupełnie inaczej. W nocy przypominała szeroki, mroczny korytarz rozświetlony kilkoma kulami latarń i licznymi neonami zapraszającymi do zwiedzenia mniej lub bardziej podejrzanych barów. W nocy tym korytarzem przechadzali się piloci, operatorzy wózków i ładowarek, złodzieje i tanie dziwki, tworząc tłum mrocznych cieni nabierających barw i określonych kształtów tylko w świetle holoreklam i latarń. W poświacie lejącej się z rozpiętego na niebie dysku galaktyki przypominali jedną wielką istotę o wielu odnóżach. W nocy poruszałem się, wiosłując pomiędzy bezimienną masą przechodniów, z której co chwila wyskakiwały twarze i pyski proponujące w łamanym interze kupno narkotyków, kradzionego sprzętu, samic wszelkich gatunków i nawet nie wiem, czego jeszcze - nigdy nie zwracałem na nich uwagi. W nocy ze wszystkich stron dobiegała przytłumiona muzyka wyostrzająca się, gdy otwierały się drzwi do któregoś z barów; gwar wielu języków nie pozwalał na wyłowienie więcej niż jednego słowa z przypadkowej rozmowy, a do tego dochodziły odgłosy śmiechu, okrzyki radości lub strachu z ciemnych przestrzeni między poszczególnymi budynkami.

Teraz było tu cicho. Długie cienie uciekały do swych kryjówek przed wznoszącym się słońcem, które gasiło ostatnie rozmglenia gwiazd wokół jądra galaktyki chowające się za horyzontem. Od czasu do czasu wiatr kręcił papierami, unosząc nielicznych szczęśliwców w górę, skąd mogły obserwować okolicę i wieszać się dla odpoczynku na drzewach. Szeleszczącym, pomiętym arkuszom zazdrościły puszki po napojach, które, jako znacznie cięższe, mogły się najwyżej kołysać i wypluwać resztki niedopitej zawartości w atakach choroby morskiej. Czasem w cienistych zaułkach pochrapywał jakiś pijak, który nie zdążył na czas do swego bezpiecznego portu lub właśnie się w nim znajdował - to mogli wiedzieć tylko stali rezydenci tej dzielnicy.

Szedłem noga za nogą, wodząc wzrokiem za gasnącymi gwiazdami, błękitnym niebem, po odrapanych budynkach, które straciły nocny splendor, wystających gdzieniegdzie rachitycznych krzakach i drzewkach i byłem szczęśliwy. Rozdeptałem jedną puszkę - niepotrzebnie, bo zgrzyt gniecionego metalu zagłuszył szum cichego wiatru i szelest liści, zakłócając nastrój. Wykopałem więc w powietrze jeden ze startujących w powietrznym wirze papierów i patrzyłem, jak ląduje kilkanaście metrów dalej w stadzie jemu podobnych. Chłodne, jeszcze nocne powietrze studziło policzki rozgrzewane przez ukośnie padające promienie słońca, a resztki potłuczonego szkła odbitymi iskierkami mrugały do mnie radośnie z dziur w nawierzchni. Załadunek skończyłem wczoraj i, mimo niewyspania, czułem lekkość i pewien luz, który pojawia się, gdy potrafisz choć na chwilę zapomnieć o czekających cię przyszłych obowiązkach i cieszysz się na przykład takim pięknym porankiem jak ten. Bardzo sobie cenię takie chwile. Chłonę wtedy otoczenie wszystkimi zmysłami i staram się zapamiętać chrupanie kamyków pod stopami, zapach kurzu podrywanego z ulicy przez wiatr łaskoczący mi skórę, oślepiający błękit nieba zmuszający do mrużenia oczu i setki innych drobiazgów składających się na rzeczywistość. Muszą wystarczyć na długie miesiące lotu w nakrapianej gwiazdami czerni, gdzie suchy nawiew wentylacji nie zastąpi porannej bryzy, nawet jeśli zamknąć oczy. Pozwalałem swobodnie błądzić myślom, nie zatrzymując ich na żadnym szczególnym temacie - liczyło się tylko tu i teraz, na zastanawianie się przyjdzie czas później. Ręka w kieszeni obracała drobną monetę pozostałą po wizycie w barze, gdy w polu widzenia pojawił się ruch. Przy niewielkiej, dziwnym trafem czynnej, fontannie tryskającej pitną wodą mył się odwrócony do mnie plecami człowiek. Ubrany tylko w spodnie, rozchlapywał wodę po ramionach, plecach, klatce piersiowej, wreszcie pochylił się i prychając, zaczął płukać twarz. Znałem te spodnie. To był żebrak, którego widziałem wczoraj. Zrównałem się z nim i zatrzymałem na chwilę, przyglądając mu się z odległości może trzech metrów. Nie miał opaski na oczach. Pochylony, skończył pluskać twarz wodą i przeszedł do karku. Byłem zdumiony szerokością jego pleców, jak również potworną, poszarpaną blizną biegnącą od pasa w górę i kończącą się przy lewym barku. Gdy złączył ręce, napinając skórę, ujrzałem, że rana nie była powierzchowna - krzywo zrośnięte żebra i łopatka zdradzały, że tylko jakiś cholerny cud uratował go przed śmiercią. Ten cios musiał prawie rozrąbać go na pół. Po chwili dostrzegłem też kilka innych blizn, już mniejszych, znaczących jego ciało. Wiek wycisnął na nim swoje piętno, mięśnie już zwiotczały, ale wciąż był dobrze zbudowany - na pewno lepiej, niż ja kiedykolwiek. W swoim starym łachu wyglądał dużo gorzej.

Chyba mnie wyczuł, może poprzez plusk wody usłyszał moje kroki, gdyż w pewnej chwili podniósł głowę znad dłoni, jakby nasłuchiwał. Zobaczyłem wtedy na jego lewej skroni jeszcze jedną bliznę zakrytą do tej pory przez opaskę. Powoli zaczął się prostować, a ja odniosłem wrażenie, że jest ode mnie dużo wyższy - ruch zdawał się trwać w nieskończoność. Na lewym ramieniu miał niewielki tatuaż, jakby statek kosmiczny, jakiś typ myśliwca, o ile dobrze rozpoznałem kształt, opleciony przez węża trzymającego go w śmiertelnym uścisku. Cofnięty łeb gada i otwarta paszcza z wyraźnie zaznaczonymi zębami jadowymi oznaczała, że za ułamek sekundy nastąpi ostateczny cios. Poniżej były litery i cyfry: AF 2417.D.47. Doskonale zapamiętałem ten widok, niby slajd uchwycony w jaskrawym blasku poranka. Żebrak powoli odwrócił się w moją stronę, ukazując szeroką, hakowatą szramę przecinającą jego brzuch. I najgorsze: gdy podniosłem wzrok, zobaczyłem zapadnięte powieki tworzące całość ze szramą znaczącą jego twarz od skroni do skroni. Ten człowiek był wielki, ale był też rzeczywiście niewidomy. Jego głowa drgnęła kilka razy w prawo i w lewo, jakby próbował namierzyć niewidzialne dla niego niebezpieczeństwo i nagle przestał być wojownikiem przypominającym węża z tatuażu. Skulił się w sobie, zgarbił, rozciągnął usta w nieśmiałym, tępawym uśmiechu jestem biedny, niegroźny, nie ma sensu nie napadać, lepiej daj mi trochę drobnych i znów stał się prawie łysym, siwym, starym żebrakiem. Ciągle pokazując swoje zdrowe, białe zęby, wyciągnął w moją stronę dłoń gestem proszącym o pieniądze. Była w tym jakaś beznadzieja, jakby odruch, który kazał mu działać nawet gdy instynktownie wyczuwał, że nie może liczyć na datek.

- Jakieś drobne? - odezwał się nieco zachrypniętym głosem, może z przepicia, może po wczorajszym koncercie, a może to były po prostu jego pierwsze słowa dzisiejszego poranka. Wciąż zszokowany, zarówno widokiem jego okaleczonego ciała, jak i przemianą dokonaną na moich oczach, pokręciłem przecząco głową, jakby rzeczywiście mógł mnie zobaczyć i cofnąłem się o krok, zgrzytając nadepniętym kamykiem. Żebrak stał tak jeszcze przez chwilę, by wreszcie cofnąć rękę i z tym samym uśmiechem wymacać czarną opaskę zwieszającą się z kamiennego ocembrowania. Rozłożył ją, strzepnął, rozpylając tęczową mgiełkę mieniących się kropelek wody i zawiązał na jej stałym miejscu, zakrywając bliznę przecinającą twarz. Poczułem się, jakby ktoś zatrzasnął wieko czarodziejskiego kufra, a echo huczało mi w głowie. Starzec zakładał właśnie kurtę na gołe ciało i najwyraźniej już o mnie zapomniał. Przełknąłem ślinę i ruszyłem dalej, ale zamiast pięknego poranka, przed oczami miałem wyprostowaną sylwetkę o ciągle prężnych mięśniach poznaczonych bliznami i wodę, która gromadziła się w oczodołach i skapywała z nosa i brody niczym lśniące kryształowo w słońcu łzy. Kim do cholery był ten człowiek? Odwróciłem głowę i obejrzałem się. Stał obok kolumny fontanny i jakby z lekkim niezdecydowaniem wygładzał powolnymi ruchami dłoni łachmany munduru. Sam tak robiłem przed lustrem dziś rano. Ręka przypomniała sobie o monecie pozostałej w kieszeni, ale nie wróciłem, żeby mu ją dać. Niejako z rozpędu poszedłem przed siebie.

Całą procedurę przedstartową przeszedłem jak we śnie. Testy urządzeń, stos, ciąg przestrzenny, zabezpieczenie ładowni - gdyby nie głęboko zakodowane odruchy, pewnie bym wszystko pomylił. Jeszcze przez kilka godzin trwał młyn, aż wreszcie wszystko zaczęło się uspokajać. Teraz pozostało tylko odczekać dwa nudne tygodnie na osiągnięcie prędkości wejścia - standardowy czas wypełniony rutynowymi czynnościami. Miałem wreszcie trochę wolnych chwil i wykorzystywałem je wszystkie na siedzenie przed komputerem. Przeglądałem dostępne bazy danych w poszukiwaniu symboli węży duszących myśliwce w uścisku i wreszcie, tuż przed osiągnięciem prędkości wejścia, znalazłem. Federacja Ziemska, eskadra Kobry Peschkego.

Trzysta sześćdziesiąt lat temu byli legendą - asy wśród asów, siejący postrach wśród okrętów Keranu. Zwani także Mordercami Peschkego. Ich wyczyny posłużyły za kanwę wielu filmów, a ich manewry analizują do dziś wszystkie akademie wojskowe znanego Wszechświata. I sam Roy Peschke - niepokonany w walce, potrafiący w pojedynkę pokonać cztery jednostki wroga, dowódca otaczany przez podwładnych boską czcią. Zginął w jednej z ostatnich bitew, ostatniej z wielkich, decydującej, po której pozostały już tylko niewielkie potyczki wykrwawionych stron. Federacja wyraźnie przegrywała, gdyż Imperium Keranu włączyło do walki odwody, a wśród nich gigantyczny pancernik "Gersenchair", eliminujący jeden po drugim usiłujące go dopaść krążowniki. Roy Peschke był tym, który przechylił losy wojny na korzyść Ziemi. Podprowadził całą swoją eskadrę do pancernika, ściągając na siebie nieco ognia, co odciążyło atakujące krążowniki, jednak myśliwce nie mogły nawet marzyć o przebiciu potężnych osłon wroga, same zaś ginęły trafiane salwami rozpruwającymi ich własne pola jak kartki papieru. Gdy została ich zaledwie garstka, Peschke rzucił pozostałości swojej eskadry do samobójczego ataku i niszcząc pancernik, wygrał bitwę, składając w ofierze swoje życie. Ziemia nie wygrała wojny, lecz również jej nie przegrała. Zawarto rozejm, a zmęczeni ludzie powrócili do domów. Oba imperia w efekcie rozpadły się i zasymilowały, przyłączając do luźnej federacji planet o wymieszanym składzie rasowym.







Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Adam Cebula
A.Mason
Tomasz Pacyński
A.Cebula, R.Krauze
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Eugeniusz Dębski
Jerzy Rzymowski
Kot
J. Kaliszewski
KRÓTKIE PORTKI
S.Chosiński
Irina Jurjewa
James Barclay
 

Poprzednia 25 Następna