strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
James Barclay
strona 40

Cień w Południe (2)

 

 

Hirad zatrzymał się, spoglądając na niebo, niebieskie i czyste poza wibrującym zarysem szczeliny. Nagle brązowawa powierzchnia zjawiska zafalowała gwałtownie, zapadła się, potem wydęła jak bąbel i na ułamek sekundy pękła! Ciszę spokojnego dotychczas popołudnia rozdarł niski, potężny ryk. Ryk straszliwy, triumfalny, rzec by można apokaliptyczny.

Hirad wrzasnął i na ślepo rzucił się do ucieczki, zmierzając na wschód, w stronę lasu odległego o kilka kilometrów. Wszystkie lęki, jakie od czasu spotkania z Sha-Kaanem krył głęboko w duszy, w jednej chwili stały się rzeczywistością.

Tak szybko po okupionym krwią i bólem zwycięstwie znów stanęli w obliczu nieuniknionej zagłady i ostatecznego zniszczenia. Na niebie Balai pojawił się smok.

 

* * *

 

To była droga, jaką lubił najbardziej - droga miecza. Wesmeni byli wojownikami, a nie magami. I choć moc WiedźMistrzów prowadziła ich szlakiem zwycięstw dużo szybciej i pewniej, niż mógł sobie wymarzyć, lord Tessaya był przekonany, że odniosą zwycięstwo nawet bez wsparcia białego i czarnego ognia.

Teraz ta moc, pożyczona, ukradziona, darowana czy jakkolwiek inaczej by ją nazwać, opuściła ich. Szamani nie dzierżyli już władzy i lojalność Wesmenów znów należała do wodzów plemiennych. Było to jednocześnie ekscytujące i przerażające. Gdyby jedność plemion się rozpadła, armie czterech kolegiów zmiotłyby ich daleko za Czarne Szczyty. Gdyby jednak udało się ją utrzymać - Tessaya wierzył, że zdobyliby Korinę, a wraz z nią kontrolowaliby samo serce, duszę i całe bogactwo wschodniej Balai.

Teraz jednak musiał obawiać się mocy kolegiów, przed którą nie miał żadnej obrony. Sen o płonących wieżycach Xetesku musiał zaczekać, przynajmniej na razie. Jego ogorzała, osmagana wiatrem twarz wykrzywiła się w złowieszczym uśmiechu. Były jeszcze inne sposoby radzenia sobie z magami.

Tessaya nawet przez chwilę nie myślał o porażce. Szczególnie, kiedy opijał ostatnie zwycięstwo. Zwycięstwo nad magami.

Kiedy rozeszła się wiadomość, że szamani utracili połączenie z WiedźMistrzami, tysiącom Wesmenów przekraczającym Kamienne Wrota zagroziła panika. Jednak Tessaya, nie zdając sobie nawet sprawy, że czyni tak samo, jak Senedai w odległej Julatsie, uspokoił szeregi i osobiście poprowadził oddziały przez Wrota na wschodnią część gór.

Armia kolegium wiedziała, że nadchodzą, ale była w zatrważającej mniejszości. Fala za falą Wesmeni wdarli się w ich linie. Ich wycie zagłuszyło wykrzykiwane rozkazy, wrzaski przerażenia i jęki umierających. Z Tessayą na czele byli nie do zatrzymania, opętani żądzą krwi i zwycięstwa. Ich topory i miecze rąbały ciało i roztrzaskiwały kość. Obrońcy byli uparci, ale gdy ciała ich towarzyszy pokryły pole przed przełęczą, a wsparcie magów zostało zniszczone, bitwa przemieniła się raczej w zorganizowaną rzeź. Tessaya czuł nawet lekkie rozczarowanie.

Siedząc w karczmie w Kamiennych Wrotach, teraz oczyszczonej z ciał, wódz Wesmenów wspominał bitwę, podstawowe błędy obrońców i ich chaotyczne, rozpaczliwe rozkazy. Jakże zaskoczyli go ci, co uciekali, i ci unoszący ramiona w geście poddania. Zupełnie inaczej niż po zachodniej stronie Wrót. Tam widział regularną i zorganizowaną armię, gotową bić się do ostatniego człowieka. Przeciwnika, który utrzymywał się dłużej, niż powinien. Wroga zdolnego zdobyć jego szacunek.

Najbardziej jednak zawiodła go dramatyczna porażka generała, trzymającego, jak mu doniesiono, pieczę nad obroną Kamiennych Wrót. Fałszywa reputacja. Wstyd. A mógł być kolejnym godnym przeciwnikiem. Tymczasem okazał się takim samym tchórzem, jak cała reszta. Imię Darricka przestanie wkrótce budzić u Wesmenów przerażenie.

Drzwi karczmy otworzyły się i do środka wszedł jeden z jego starszych szamanów. Bez mocy WiedźMistrzów nie był już kimś, na kogo Tessaya musiałby uważać, ale wódz plemion Paleon nadal darzył go szacunkiem.

Tessaya napełnił drugi kubek i szaman zasiadł naprzeciw niego przy zacienionym stole z tyłu karczmy.

- Wyglądasz na zmęczonego, Arnoan.

- To był długi dzień, panie.

- Ale już dobiega końca, jak słyszę.

Rzeczywiście, odgłosy świętujących Wesmenów nasilały się.

- Co z twoimi ranami, panie? - zapytał Arnoan.

- Będę żył - Tessaya uśmiechnął się, rozbawiony niemal ojcowską troską szamana. Oparzenie na prawym przedramieniu było bolesne i pokryte pęcherzami, ale zostało oczyszczone i zabandażowane. Gdyby nie odskoczył tak szybko od miejsca, gdzie uderzyła Kula-Płomieni, pewnie byłby teraz martwy.

Skaleczenia na twarzy, torsie i nogach stanowiły tylko trofea z zaciekłej walki. Chociaż w jego wieku i przy jego pozycji wygląd nie miał już takiego znaczenia. Odkrył nawet, że męczą go zabiegi kobiet. Jego linia i tak przetrwa - miał synów, którzy nie umieli jeszcze chodzić i takich, którzy byli już wojownikami. A teraz jeszcze ich ojciec poprowadził plemiona do zwycięstwa przy Kamiennych Wrotach. Co dalej? To właśnie pytanie z pewnością nurtowało Arnoana.

- Co przyniesie nam świt? - zapytał szaman.

- Odpoczynek i umacnianie się. Nie pozwolę raz jeszcze odebrać sobie przełęczy - odpowiedział Tessaya, a jego twarz nabrała ponurego wyrazu. - Lord Taomi i siły południowe powinny dołączyć do nas najdalej za jeden dzień. Wtedy zaplanujemy podbój Koriny.

- Naprawdę wierzysz, że możemy tego dokonać, panie?

Tessaya pokiwał głową.

- Nie mają już wojska. Tylko obronę miast i rezerwy. My mamy dziesięć tysięcy ludzi tutaj, piętnaście o dwa dni drogi od przełęczy, kolejne dwadzieścia pięć tysięcy, które przekroczyło zatokę Triverne, żeby zaatakować kolegia i jeszcze siły z południa. Kto nas zatrzyma?

- Panie, nikt nie zaprzecza, że przewaga militarna leży po naszej stronie. Ale moc magiczna kolegiów jest znaczna. Błędem byłoby nie doceniać tego - Arnoan pochylił się do przodu, składając kościste palce przed sobą.

Tessaya poruszył poparzonym ramieniem.

- Czy wyglądam na kogoś, kto popełnia takie błędy? - Oczy zwęziły mu się w szparki. - Arnoanie, jestem najstarszym z lordów, przewodzę największej radzie plemion. A wszystko to dlatego, że nigdy nie miałem zwyczaju niedoceniać wroga.

Tak, magowie są potężni, a kolegia wystąpią przeciw nam z wielką mocą. Ale mag szybko się męczy, a bez ochrony szybko umiera. Utrata naszej magii to poważny cios, ale my urodziliśmy się do miecza, a nie do zaklęć.

Wesmeni będą rządzić Balaią, a ja będę rządził Wesmenami.

 

* * *

 

Posiłki z południa nie miały dotrzeć do Tessayi. Wesmeni poszli w rozsypkę i wycofywali się do Blackthorne, podczas gdy baron, do niedawna jeszcze władca tego miasta, spoglądał z wysokich skał na obraz swego zwycięstwa. Wraz z nim był baron Gresse, poturbowany, ale szczęśliwy, oraz około pięciuset żołnierzy i magów. Wszyscy marzyli o powrocie do domu.

Jednak euforia po zwycięstwie na Sępich Skałach nie mogła trwać długo. Ich sytuacja pozostawała nadal niebezpieczna. Zaledwie kilkunastu magów przetrwało niszczący atak białego ognia, rannych było więcej niż sprawnych, a porażkę Wesmenów w ogromnym stopniu wywołało zamieszanie po utracie kontaktu z mocą WiedźMistrzów. Blackthorne i Gresse rozdmuchali tylko panującą panikę. Gdyby Wesmeni zdecydowali się nagle zawrócić i odnaleźć swych wrogów, kolejne zwycięstwo byłoby o wiele trudniejsze.

Jednak Blackthorne uznawał taki krok za mało prawdopodobny. W zamieszaniu na Sępich Skałach nie można było określić liczebności żadnej ze stron i baron wiedział, że wesmeński dowódca będzie wolał wycofać się do miasta, a potem, liżąc rany i planując kolejny atak, oczekiwać na posiłki z drugiej strony zatoki Gyernath.

Baron podszedł do brzegu zakrytej skalnej półki, którą wybrał na punkt dowodzenia. Wewnątrz nie było zbyt dużo miejsca, półka pomieściła małe ognisko i kilku z jego zaufanych ludzi. Gresse leżał oparty o ścianę. Blackthorne zdawał sobie sprawę, że przy każdym ruchu w głowie przyjaciela wybuchało kolejne ognisko bólu. Każda zmiana pozycji powodowała falę nudności.

Przed nimi, z południa na północ, rozciągały się Sępie Skały. Po zwycięstwie poprowadził żołnierzy i magów na południe, pod wiatr, uciekając przed wszechobecnym smrodem śmierci. Polegli żołnierze spłonęli na stosach, ale ciała Wesmenów pozostawiono na pastwę padlinożerców. Półka znajdowała się na szczycie łagodnego wzniesienia, ponad ostrą krawędzią i stromymi stokami. Tu, na niewielkim płaskowyżu, pod zasnutym chmurami niebem, wypoczywali jego ludzie. Mimo zagrożenia ze strony Wesmenów w kilkunastu miejscach płonęły ogniska, jednak straże na obrzeżach otrzymały wyraźne polecenia podwyższonej gotowości. W kluczowych punktach nadludzki wzrok elfich zwiadowców przebijał zasłonę nocy w poszukiwaniu oznak nadchodzącego ataku i zapewniając śpiącym odrobinę spokoju.

Obozowisko nie było zbyt głośne. Odgłosy świętowania szybko ustąpiły miejsca żywym rozmowom, potem cichym wymianom zdań, a wreszcie zmęczeniu, kiedy zapadła noc. Blackthorne pozwolił sobie na uśmiech. Z prawej strony usłyszał chrząknięcie.

- Panie? - Blackthorne odwrócił się i zobaczył twarz Luke'a, nerwowego młodzieńca, któremu kazał policzyć tych, co przeżyli.

- Mów, chłopcze - baron z wysiłkiem złagodził ostry ton dowódcy i położył rękę na ramieniu chłopaka. - Skąd pochodzisz, Luke?

- Z farmy, około pięć kilometrów na północ od Blackthorne, panie. - Wzrok mówiącego był utkwiony w ziemi. - Teraz ja będę jej doglądał. Jeżeli jeszcze coś z niej zostało.

Blackthorne widział, jak chłopak, szesnastolatek zaledwie, z trudem powstrzymuje łzy, ukrywając twarz za długimi ciemnymi włosami. Zacisnął dłoń na jego ramieniu, a potem opuścił rękę.

- Wszyscy tutaj straciliśmy tych, których kochamy, Luke - powiedział - ale odzyskamy wszystko, co się tylko da, a ci, co stanęli ze mną i ocalili Wschód przed Wesmenami, będą pamiętani jako bohaterowie. Tak żywi, jak i martwi.

Przerwał, uniósł podbródek Luke'a i spojrzał w błyszczące od łez oczy.

- Czy dobrze ci się żyło na farmie? - zapytał. - Powiedz prawdę.

- Ciężko, panie. - W oczach Luka malował się podziw i uwielbienie. - I nie zawsze szczęśliwie, jeśli mam być szczery. Ziemia nie co roku jest łaskawa, a bogowie nie zawsze błogosławią nas młodymi jagniętami i cielętami.

Blackthorne pokiwał głową.

- Więc zawiodłem ciebie i innych tobie podobnych. A jednak byłeś gotów oddać dla mnie życie. Kiedy na powrót zdobędziemy Blackthorne, porozmawiamy o tym dokładniej. Teraz jednak masz chyba dla mnie jakieś informacje?

- Tak jest, panie. - Luke zawahał się, ale baron skinął głową, by mówił. - W sumie mamy pięciuset trzydziestu dwóch ludzi, panie. Spośród nich, osiemnastu to magowie, w tym pięciu zbyt ciężko rannych, by rzucać zaklęcia. Pozostaje pięciuset czternastu zbrojnych, z których ponad czterystu odniosło w bitwie jakąś ranę. Z tych ostatnich - stu pięciu nie jest w stanie walczyć. Nie liczyłem tych, co nie doczekają świtu... - Luke urwał.

Blackthorne uniósł brwi.

- A skąd pewność, że ci ludzie umrą?

- Widywałem już takie rzeczy często, na farmie, panie - odpowiedział Luke z rosnącą pewnością siebie. - Nie różnimy się aż tak bardzo, to znaczy ludzie i zwierzęta, panie, a ja słyszę to w ich oddechu, widzę w ich oczach, w pozycji, w jakiej leżą. W głębi serca wiemy, kiedy nadchodzi nasz czas, tak samo zwierzęta. I to widać, panie.

- Muszę ci uwierzyć na słowo - odparł Blackthorne, z fascynacją zdając sobie sprawę, że podczas długiego życia widział pewnie mniej śmierci niż ten wyrostek przed nim. I choć z pewnością w ciągu ostatnich dni widywali ją aż nadto, on sam nigdy się jej nie przyglądał. Za to dla Luke'a śmierć zwierząt na farmie stanowiła poważny kłopot, decydowała o przyszłości rodziny. - Kiedy indziej porozmawiamy o tym dłużej, Luke. Teraz proponuję, abyś znalazł sobie miejsce spoczynku. Przed nami ciężkie dni i tacy jak ty będą nam potrzebni w najlepszej formie.

- Dobrej nocy, panie.

- Dobranoc, Luke. - Blackthorne obserwował, jak chłopak odchodzi: z głową podniesioną nieco wyżej i zdecydowanie pewniejszym krokiem. Baron lekko pokręcił głową, a na jego twarz powrócił uśmiech. Nieznane były wyroki losu. Innym razem Luke, syn farmera, mógłby urodzić się jako lord. Blackthorne był pewien, że chłopak poradziłby sobie tak samo dobrze na zamku, jak w gospodarstwie.

Baron rozmyślał teraz nad informacjami przekazanymi mu przez Luke'a. Mniej niż czterystu pięćdziesięciu zdolnych do walki, zatrważająco niewielu magów, a pośród nich wszystkich przeważająca większość była ranna. Wesmeni prawdopodobnie nadal przewyższali ich dwukrotnie. A baron nie miał pojęcia, ilu jeszcze pozostało w mieście, ilu było na plaży, ilu w drodze do Gyernath, wreszcie, ilu w ogóle znajdowało się na wschodzie. Zagryzł wargi, uspokajając bijące nagle gwałtowniej serce. Ciężkie dni. A on musiał być silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej.

Rzeczywistość pokazywała, że jeżeli nie dojdzie do jakiejś organizacji chaotycznych działań obrońców wzdłuż całych Czarnych Szczytów, wkrótce, mimo utraty swojej magii, Wesmeni mogli dotrzeć do Koriny. Wtedy władzę musiałyby przejąć kolegia. I choć takie rozwiązanie nie było mu miłe, baron wiedział, że alternatywa jest nieporównanie gorsza.

Tyle że kolegia były daleko i problemy Blackthorne'a nie miały dla nich tak wielkiego znaczenia. Nie oczekiwał zbyt wielkiej pomocy z północy, ale mógł przynajmniej liczyć na Połączenie z Xeteskiem. Komunikacja była przewagą, którą ludzie ze Wschodu musieli wykorzystać maksymalnie, jeżeli chcieli odnieść zwycięstwo.

Baron Blackthorne ziewnął. Nadchodził czas, by zajrzeć do Gresse'a i położyć się spać. Jutro należało podjąć decyzje. Musiał spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy. Kamienne Wrota, Gyernath, rozproszone wioski na lądzie i na wybrzeżu. Musiał wiedzieć, skąd może nadejść pomoc, aby odepchnąć Wesmenów za zatokę Gyernath. I musiał znaleźć sposób, by odzyskać swoje miasto, swój zamek. Swoje łóżko. Tłumiąc w sobie nagły gniew, baron odwrócił się tyłem do nocy i zniknął pod okapem skalnej półki.

 

* * *

 

Wesmeni nie przestawali nadchodzić. Tysiące wojowników, stąpając po trupach towarzyszy, wlewało się w granice Julatsy, napierając na słabnącą Gwardię Kolegium. Ze swej Wieży Barras spoglądał na chaos bitwy rozgrywającej się w dole. Widział, jak zaklęcia wyrywają i kładą pokotem szeregi nacierających, i widział, jak następni wrogowie niewzruszenie prą dalej.

Był środek popołudnia i jedyną chwilę wytchnienia stanowił moment, gdy Wesmenów opuściła ich magia. W tamtej chwili serce Barrasa podskoczyło z radości, wiedział bowiem, że Krukom udało się zniszczyć WiedźMistrzów. Płakał wtedy ze szczęścia, tak jak teraz mógłby płakać z rozpaczy.

Albowiem nagła słabość Wesmenów wydawała się jedynie bardziej podniecać ich wściekłość i determinację. Znów uderzyli, z jeszcze większą furią, a ich miecze i topory poruszała niezłomna wola walki. I szli naprzód.

Na początku wydawało się, że będzie to rzeź. Gwardia Kolegium trzymała front, podczas gdy kolejne fale zaklęć dziesiątkowały linie Wesmenów. Tysiące zginęły od potęgi julatsańskich salw, bezbronni wobec Kul-Płomieni, Lodowatego-Podmuchu, Kamiennego-Młota, Gradu-Zniszczenia, Ognistego-Deszczu i Mordercy-Kości.

Jednak kondycja magiczna rzucających bez odpoczynku ma swoje granice i Wesmeni o tym wiedzieli. A Julatsańczycy wykorzystali już większość swych sił do ochrony ludzi i budynków przed atakami szamanów. O tym Wesmeni także wiedzieli.

Teraz więc, kiedy salwa zaklęć zmieniła się w pojedyncze uderzenia taktyczne, Wesmeni parli naprzód, z żelazną konsekwencją wdzierając się w szeregi gwardzistów i rezerwistów, bez lęku przed kolejnymi magicznymi atakami.







Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Adam Cebula
A.Mason
Tomasz Pacyński
A.Cebula, R.Krauze
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Eugeniusz Dębski
Jerzy Rzymowski
Kot
J. Kaliszewski
KRÓTKIE PORTKI
S.Chosiński
Irina Jurjewa
James Barclay
 

Poprzednia 40 Następna