strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Iwona Surmik
strona 21

Ślepy płomień

Ilustracje: Małgorzata "Asfodel" Jakubiak

 

 

O AUTORZE
Iwona Surmik - Urodziła się, wychowała i mieszka w Sosnowcu. Znak zodiaku - Bliźnięta. Cierpi na typowe dla tego znaku rozdwojenie osobowości. Na co dzień pracuje w dużej firmie ubezpieczeniowej, jest żoną, matką dorosłej córki, gospodynią domową; jednak jej zainteresowania znacznie wykraczają poza sprawy domowe. Kocha podróże, muzykę hard rockową, gry komputerowe i książki. W wolnych chwilach pisze. Jest autorką opowiadań fantastycznych i humoresek publikowanych w "Feniksie", "Science Fiction", "NOLu", "Ultramarynie" i fanzinach oraz powieści fantasy "Talizman złotego smoka".

Deszcz siąpił nieustannie, spływał po liściach, przyginał ku ziemi źdźbła trawy, tłumił dźwięki. Matteus szedł powoli, omijając kałuże, czując, jak jego habit nasiąka wilgocią, jak deszcz sączy się przez kaptur i spływa mu chłodną strużką po plecach, jak kij, którym się podpiera, grzęźnie w błocie, a niesiony na plecach worek robi się coraz cięższy. Mimo to, czuł się lepiej, niż kiedykolwiek. Poczucie dobrze wypełnionego obowiązku dawało mu spokój i satysfakcję. Ogień oczyścił jeszcze jedną duszę i wyplenił z niej plugastwo czarów.

Matteus nie dał się zwieść zapewnieniom o niewinności, ani błagalnym spojrzeniom dzieci, nie uląkł się gróźb męża i brata oskarżonej. Czarownica spłonęła, a on osobiście podpalił stos. Dlatego mimo deszczu, błota i pochmurnego nieba było mu lekko na duszy, a mamrotane pod nosem ustępy z Księgi Objawień wzmagały religijną ekstazę, która nie opuszczała go od wczorajszego wieczora.

Zatopiony w modlitwach nie usłyszał kroków. Ogłuszony ciosem pałki upadł na rozmiękłą ziemię, ciężki kostur wyleciał mu z rąk.

Przebudził się, czując chłód. Chciał wstać i nie mógł. Dopiero po chwili zrozumiał, że jest nagi, ręce i nogi ma skrępowane, a oczy zalane krwią spływającą ze zranionego czoła. Bandyci, przemknęło mu przez głowę. Oni nie mają szacunku nawet dla kapłanów. Źdźbła trawy łaskotały go w nos, przesunął więc głowę i wtedy zobaczył swoich prześladowców. Ubrani byli w zwykłe chłopskie siermięgi, nie mieli broni. Krzątali się wśród krzewów, z jakąś bezlitosną celowością łamiąc gałęzie i układając je pod drzewem. Wtedy ich rozpoznał. To był małżonek i brat spalonej czarownicy. Teraz szykowali stos dla niego. Matteus zaczął się modlić. Powtarzanie znanych słów zwykle przynosiło mu ulgę, pozwalało uciec od niepożądanych myśli, ale teraz nie mógł oderwać wzroku od pracujących w milczeniu mężczyzn i rosnącej sterty.

- Sot, tyś jest Obliczem Sprawiedliwości, nie dopuść, aby ci mordercy uszli z rąk twoich - bełkotał niewyraźnie, kiedy prowadzili go pod drzewo. - Okaż swoje miłosierdzie, Iveth. Otys, niech twoja mądrość przeprowadzi mnie przez tę próbę.

Oblicza boże widać pozostawały głuche na te błagania, bo oprawcy mocno przywiązali go do drzewa i, skrzesawszy ogień, podpalili stos. Mokre gałęzie tliły się leniwie, zasnuwając wszystko kłębami gęstego dymu. Matteus nie czuł jeszcze żaru, a jedynie przyjemne ciepło, które ogrzewało zziębnięte ciało. Kiedy lekki powiew wiatru rozwiał na chwilę dym, ujrzał wpatrzone w siebie oczy prześladowców. Gorzały nienawiścią.

- Kara boska was nie minie! - wrzasnął histerycznie, nie mogąc znieść tego wzroku. - Bengh upomni się o was!

- Trza podsycić ogień - stwierdził wieśniak, spluwając na ziemię. - Drwa zamokły. Rozejrzał się wokół i podniósł podróżny worek Matteusa. Wyciągnął z niego Księgę Objawień, wyrwał grubą kartę i, zmiąwszy w dłoni, włożył pomiędzy chrust. Płomienie strawiły ją błyskawicznie i przygasły na nowo.

- Świętokradcy!

- Kral, co robisz?! Przecie to święta księga! - wystraszył się drugi chłopek.

- Taka ona święta jak oni wszytcy! - odburknął ponuro mąż spalonej czarownicy, wyrywając następne stronnice i ciskając je na stos. - Co to za świętość, co poczciwe baby w ogień wysyła?! Patrzaj ino, co ja z tym pisaniem zrobię!

Wydarł cały plik, podpalił i rzucił na Matteusa. Karty spadły tuż obok jego stóp, wzniecając niewielkie płomyczki. Tylko jakiś strzęp wirował długo w powietrzu nim opadł wprost na wygoloną czaszkę. Kapłan wrzasnął, kiedy poczuł ogień, targnął głową i płonąca stronnica opadła mu na nos. Zamknął oczy, ale pod zaciśniętymi powiekami nadal widział płomienie. Zaczął rzucać się w więzach, nie zważając na wrzynające mu się w skórę rzemienie, ani na to, że szorstki pień drzewa kaleczy mu plecy i pośladki. Zakrztusił się od dymu i poczuł nieznośny żar, kiedy gałęzie wreszcie zajęły się ogniem.

- Iveth, Otys, Sot, Bengh - próbował mamrotać, lecz imiona, które były mu bliskie przez całe życie, które niosły spokój i ukojenie, okazały się tylko nic nie znaczącymi dźwiękami. Jeszcze raz próbował otworzyć oczy, ale poprzez lejące mu się po policzkach łzy zobaczył tylko ogień.

- Ratunku!!!

Odzyskiwał świadomość powoli, łowiąc dźwięki, rejestrując wrażenia. Pierwszym była otaczająca go ciemność. Próbował przedrzeć się przez nią wzrokiem, wyróżnić choć jeden kształt i nie potrafił. A kiedy, używając całej swojej woli udało mu się wreszcie na moment uchylić powieki, ujrzał płomienie. Zdawało się, że cała jego świadomość czekała tylko na ten utrwalony w źrenicach obraz, bo nagle odzyskał swoje ciało. Było jedną wielką raną. Paliło nieznośnie, drgało od przeszywającego bólu, krwawiło. Jednocześnie wróciła pamięć: przypomniał sobie ułożony na polanie stos, wirujące w powietrzu karty z Księgi Objawień i nienawistne, pałające gniewem oczy oprawców. Umarłem, pomyślał, i jestem w ogrodach Bengh. Tylko dlaczego tak cierpię? Jęknął, kiedy na powrót uświadomił sobie bezmiar doznawanego bólu.

W otaczającej go dotąd ciszy pojawił się dźwięk. Coś szurnęło, stuknęło i zabulgotało, jak płyn wlewany do naczynia. Ten odgłos, taki zwyczajny, taki znany, przyniósł mu ulgę i wzbudził pragnienie.

- Pić - wyszeptał przez ściśnięte gardło.

- Ano, idę przecie, idę - usłyszał gderliwy głos i chwilę potem poczuł ciepłą wilgoć spływającą mu do gardła, rozlewającą się na twarz i szyję. - Poleku, bo się zadławisz - pouczył go ten sam glos.

Matteus znów próbował otworzyć oczy, żeby spojrzeć na swego wybawcę, umiejscowić go jakoś w tej rzeczywistości, ale tym razem nie udało mu się uchylić powiek, na nowo tylko pobudził ból. Drgnął i zakrztusił się ziołową mieszanką.

- Boli? Poparzonyś, to i boleć musi. Ledwo cię zratowałam. Opatrzyć cię na nowo muszę, leż spokojnie.

Zemdlał, kiedy mocne szarpnięcie oderwało opatrunek od świeżej rany. W ciągu kolejnych dni i nocy ciągle tracił i odzyskiwał świadomość. Było tak, jakby umierał i ożywał wciąż na nowo. I za każdym razem, mozolnie, próbował budować obraz świata, w którym istniał.

Jestem ślepy, uświadomił sobie, kiedy po raz kolejny obudził się, by przeżyć kilka chwil.

- Jestem ślepy - wyjęczał chrapliwie.

- Może tak być - potaknął kobiecy głos, który nauczył się już rozpoznawać. - Ogień ci oczy wypalił.

- Dlaczego? - poskarżył się żałośnie kobiecie i światu.

- Wszystko bez tych mnichów, przeklętników. Na gościńcu cię pewnie zdybali i ogień pod stos podłożyli. Nie pierwszy to raz, nie pierwszy.

Matteus zesztywniał. Mnichy-przeklętnicy, dźwięczało mu w uszach. Przeklętnicy, przeklętnicy...

- Dlaczego? - jęknął.

- A mnie skąd wiedzieć? Zaparli się, żeby uczciwych ludzi zagnębić i tyla - powiedziała gwałtownie kobieta. - Bogiem się zasłaniają, księgę czytają, bo tam niby napisane, że czary ogniem trza wygubić. Może to i prawda, ino skąd oni wiedzą, kto czarownik? O mnie we wiosce też gadali: czarownica. W las musiałam uchodzić i te niedojde ze sobą ciągnąć, bo i ją by spalili. A ja nie żadna czarownica, ino na ziołach się znam i tyła. A że czerwoną nitkę od uroku wiążę? Wszytcy tak robią i nie czary to żadne, ino ochrona przed złem. A tyś czarownik?

- Nie.

- A złapali cię i na stos powiedli. Niech ich zaraza wydusi, tfu, tfu. Żeby nie Anca, ogień by cię spopielił albo dym zadusił. Na, pij... Spać po tym będziesz mocno i długo. Lepszego lekarstwa ci nie potrza.

Dni i noce mijały powoli. Matteus przywykł do bólu, oswoił się z nim. Potrafił już poruszać rękami, nie krzyczał jak szaleniec i nie mdlał, kiedy zielarka lub jej pomocnica okładały go szmatami nasączonymi wywarem z ziół. Za dnia słuchał krzątaniny, szelestu liści, czuł zapach gulaszu. Noce znaczone były pochrapywaniem Deroty i lżejszym oddechem Ancy. Na początku Matteus nie potrafił odróżnić obu kobiet, ale w miarę jak jego zmysły słuchu i powonienia wyostrzyły się, zaczął oddzielać energiczne ruchy zielarki od niepewnych i cichych kroków Ancy. Wiedział już, że Derota pachnie mocno, niczym podgrzane wino przyprawione korzeniami, a Anca delikatnie jak polny kwiat zmoczony rosą. Czuł, że ręce zielarki są mocne, szorstkie i pewne, a dłonie jej pomocnicy delikatne i niewprawne. Tylko głosów nie mógł porównać, bo Anca nie odzywała się nigdy.

Żeby uwolnić myśli od bólu, od oskarżeń Deroty, od zastanawiania się nad przyszłością, Matteus próbował wyobrazić sobie miejsce, w którym się znalazł i obie kobiety. Próbował i nie potrafił. Tak bardzo nauczył się polegać na swoim wzroku, że nigdy wcześniej nie czuł takiej potrzeby. W jego oczach ludzie nie różnili się od siebie, ot, kobieta albo mężczyzna, odziani w siermięgi lub złotogłów, z dwojgiem oczu, uszu, parą rąk i nóg. Nie te fizyczne, naturalne atrybuty interesowały kapłanów, ale to, co kryło się głęboko w człowieku, ta zdolność, która wyróżniała czarowników spośród tłumu. Istniały całe księgi opisujące jak rozpoznać taką osobę, ale żadna nie skupiała się na obrazach zwyczajnych ludzi. Dlatego nauczył się ich ignorować. Dlatego teraz nie potrafił stworzyć sobie wymyślonego wizerunku Deroty i Ancy.

- Powiedz mi jak wyglądasz? - spytał kiedyś zielarkę.

- Ano zwyczajnie - zdziwiła się kobieta. - A po co ci to wiedzieć?

Jak miał jej wytłumaczyć, że bez obrazów ta rzeczywistość wydawała mu się niekompletna i przez to budząca lęk?

- Powiem ci jak tu jes - usłyszał cichutki szept i poczuł dotyk drobnej dłoni. - Nasza chata w samej gęstwie stoi, żeby jeji nikt nie naszedł. Po prawdzie, to szałas bardziej niźli chata. Ściany ma z gałęzi, one taki hałas czynią, kiej wiater zawieje. U powały ziół pełno nawieszanych, co by uschły dobrze i na dekokty były zdatne. Palenisko w ziemi jes wykopane i kociołek. My wszytcy na ziemi śpim, skóry Derota jeszcze ze wsi zabrała, ale tera ty na nich leżysz, żeby robactwo się w twoich pęcherzach nie zalęgło, a my się na ziemi kładziem...

Matteus ścisnął rękę Ancy. Słuchając jej cichego, nieśmiałego głosu, prawie widział byle jak sklecony szałas, spleciony z liściastych gałęzi, strome, pełne prześwitów ściany i wiszące wiązki biedrzeńca, kamelu i złotogłówki, których aromat czuł nieustannie. Wykopane w ziemi palenisko miało ułożony w poprzek płaski kamień, a nad nim zawieszony był wyszczerbiony kociołek. Gruba skóra, którą czuł pod palcami, była brązowa jak niedźwiedzie futro.

- Opowiadaj - ponaglił, kiedy dziewczyna umilkła.

- Derota wysoka jest i pleczysta niczym chłop. Włosy w warkocze plecie i tasiemką przewiązuje, co ją na jarmarku kupiła. Ona zielarką sławną jest i poważanie we wiosce miała, póki mnichy nie zaczęły chodzić i czarowników palić - szeptała Anca. - Baby jeji ścierpieć nie mogły, że niby im chłopów bałamuci i doniosły, że czarownica. Uciekać musiała, ledwie co na grzbiet zdążyła włożyć i mnie ze sobą zabrać...

Matteus aż się uśmiechnął, kiedy w jego umyśle uformował się obraz Deroty. Głową sięgała sklepienia szałasu, obfity biust i szerokie biodra wypychały jej suknię, dłonie miała duże, zaczerwienione, o szorstkiej skórze pełnej odcisków, a stopy bose. Emanowała witalnością i to pewnie ona wabiła ku niej mężczyzn i kłuła w oczy kobiety.

- Mów, mów dalej - prosił, ale Anca już puściła jego rękę i odeszła. Do szałasu wróciła Derota, roztaczając wokół siebie znany mu już natrętny zapach kobiecości.

Leżał później, wsłuchując się w oddechy śpiących kobiet, próbując na nowo przywołać obrazy, które namalowała dla niego słowami Anca, i nie potrafił. Szałas był po prostu słowem, z którym kojarzył mu się szelest liści i skrzyp gałęzi, zioła pękiem suchej trawy, a Derota gderliwym głosem i dotykiem szorstkich rąk. Zniknęły gdzieś głębia i barwy. Zostały tylko słowa, puste dźwięki, a pod powiekami znów widział tylko ogień.

Czas mijał. Rany Matteusa goiły się zadziwiająco dobrze. Nieustający ból niedostrzegalnie zmieniał swoje natężenie, łagodniał, aż wreszcie zmienił się w dokuczliwe swędzenie, kiedy pęcherze zniknęły, a oparzeliny pokryły się świeżym, delikatnym nabłonkiem. Mógł już wstawać, choć ciągle nie był pewien, czy drżące łydki i pozbawione czterech palców stopy utrzymają jego ciężar. Poruszał się z trudem, krok za krokiem, podpierając kijem, który przyniosła mu Anca. Gdy wzmocnił się i nabrał sił, pozwolił, by dziewczyna wyprowadziła go na zewnątrz i cieszył się, poczuwszy na policzkach ciepło słońca. Radość skończyła się, kiedy dziewczyna odprowadziwszy go kawałek zostawiła na chwilę samego. Świadomość otaczającej go przestrzeni oszołomiła go. Stał zagubiony, w odległości ledwo paru kroków od chaty i płakał. Łkał i zawodził niczym dziecko, póki Anca na powrót nie zaprowadziła go do szałasu i nie ukoiła jego strachu kolejnym opowiadaniem.

Matteus czuł, że gdyby nie Anca i jej opowieści, te obrazy malowane przez nią w jego umyśle, oszalałby. Nic nie przynosiło mu takiej ulgi, takiej radości, jak jej słowa. Nawet modlitwa, którą odmawiał cichutko, kiedy kobiety już spały. Wstydził się swojego zaprzaństwa, ale tak bardzo bał się, że zostawią go samego w tej leśnej głuszy, a jeszcze bardziej tego, że nigdy już nie usłyszy Ancy.

Któregoś dnia w świat znajomych dźwięków, otaczających kapłana, wdarł się nowy głos. Był męski, rubaszny, pełen pożądania i Derota podążyła za nim chętnie. Matteus poczuł jak budzi się w nim żądza. Od dawna nie był z kobietą, a wspomnienie ostatniego razu zazwyczaj ukrywał głęboko, bo budziło w nim niesmak i wstyd.

Nie pamiętał kolejnej wioski na szlaku swojej misyjnej wędrówki, lecz zapamiętał wystraszone oczy dziewczynki, którą do jego chaty przyprowadzili rodzice.

- Uchroń ją, ojcze wielebny, przed przekleństwem czarów - prosiła matka, a ojciec wetknął mu w ręce zawiniątko w brudnej szmacie.

W pierwszej chwili nie zrozumiał, o co im idzie, póki dziewczynka nie zsunęła bluzki odsłaniając nierozwinięte jeszcze piersi. Nie odmówił, tłumacząc się przed sobą i Bogiem, że czyni to dla jej dobra, a jego żądza jest tylko środkiem, który wybawi ją od plugastwa. Ale kiedy rankiem odpakował pozostawiony tobołek zrobiło mu się niedobrze. Była w nim gomółka sera i parę jajek, całe dobro, które mogli mu dać, by samemu nie umrzeć z głodu. Odniósł gościniec z powrotem, lecz nie mógł cofnąć bólu i upokorzenia przysporzonych dziecku.

Teraz to wspomnienie powróciło. Nie myślał jednak o rozszerzonych strachem dziecięcych oczach, ale o dotyku miękkich piersi na swoim ciele, o udach splecionych z jego udami, o...

Anca, jakby przywołana tymi bezwstydnymi myślami, ofiarowała mu swoje ciało tak samo nieśmiało, jak przedtem darowała mu opowieści. I choć nie słyszał słów, miał wrażenie, że mówi przez cały czas, bo on nie tylko czuł, ale i widział. Skąd inaczej wiedziałby, że piersi Ancy są małe, otoczone ciemnymi, prawie czarnymi obwódkami, na ramieniu ma poszarpaną, brzydką bliznę, a na plecach znamię w kształcie półksiężyca? Że jej niebieskie oczy zmieniły barwę, kiedy krzyczała z bólu i namiętności?

 

Był sam. Siedział przed szałasem, obracając w dłoniach kostur, grzejąc się w słońcu, kiedy usłyszał głosy. Nie wiedząc czemu wstał i wyprostował się wsparty na lasce. Czekał. Głosów było wiele, a ponad wszystkie wybijała się piskliwa, żałosna skarga.

- Czarownica! - zawodził kobiecy glos. - Ona już we wiosce chłopów tumaniła, na ksiuty wodziła, uroki zadawała. Przegnalimy ją, ale nawet tu ich zwabić potrafi, czarownica przeklęta!

Derota, pomyślał Matteus, przyszli po Derotę.

- O, patrzajcie, ojcowie, nawet tera jakiś chłop u niej w chacie. Suka!

- Coś za jeden? Mów!

- Oni tu wszytcy czary odprawiają, nawet ta niedojda Anca! - darła się kobieta. - Spalić to plugastwo! Spalić do imentu!

- Coś za jeden? - powtórzył surowy męski głos.

- Jam jest Matteus, inkwizytor i kapłan głoszący chwałę Boga o Wielu Obliczach - powiedział pośpiesznie, czując jak niespokojnie kołacze mu serce.

- Łże! - wrzasnęła znowu kobieta. - Łże jak pies, przeklętnik jeden! Na stos ich wszytkich, na stos!

Anca, gdzie jesteś, pomyślał Matteus. Stań przy mnie, opowiedz jak wyglądają. Może ich znam, spotkałem kiedyś... Anca!

- Ja go znam - dobiegł go nagle gorączkowy szept. - On we świątyni w Moint nauki odbywał. Prawdę rzecze, że kapłanem jest, ino wtedy taki obliźniony nie był.

- Wieśniacy mnie na drodze zdybali i z zemsty na stos powiedli - wyjaśnił Matteus, czując jak z ulgi miękną mu kolana. Wsparł się mocniej na kiju, by ukryć drżenie rąk. - Te kobiety mnie zratowały od śmierci, ale ślepym został...

- Ciężkie terminy na ciebie spadły, ojcze Matteusie, ale widać Oblicza Boże miały cię w swojej opiece, że pośród plugastwa żywy zostałeś - westchnął pobożnie surowy głos. - Jam jest Bertus z Mentui. A gdzież owe czarownice?

- W las poszły ziół szukać. Ale jedna tylko czarownicą jest. Druga niewinna - tłumaczył pośpiesznie, wiedząc, że Deroty stos nie minie. - Niedługo wrócić powinny.

- Zasadzkę nam urządzić trzeba - zdecydował Bertus. - Schowajcie się, a ty babo, cicho bądź.

Matteus siadł jak przedtem i choć słońce ciągle mocno grzało, jego ciałem wstrząsały dreszcze. Kiedy usłyszał głos Deroty, mało nie zerwał się z miejsca i nie zaczął krzyczeć, ostrzegając o zasadzce. Chwilę potem było już za późno. Krzyk zielarki zmieszał się z okrzykami mnichów i piskliwym jazgotem oskarżycielki.

- Ja niewinna, że ona chłopa w łóżku utrzymać nie potrafi! - darła się Derota. - Ja ino na ziołach się znam i ludzi leczyć potrafię! Zmiłowania, ojce, zmiłowania!

- A tyś kto?

- Anca - usłyszał Matteus cichy głos i znów jej słowa przywołały mu przed oczy obraz rozgrywającej się sceny i jej drobną postać zagubioną pośród szarych, inkwizytorskich habitów.

- Jeji matka czarownicą była jak i ona. Ona mami ludziom oczy, wszytcy we wiosce to wiedzą! - włączyła się znów wieśniaczka. - Spalić czarownice!

Kostur wyleciał Matteusowi ze zmartwiałych rąk. Czarownica, łomotało mu pod czaszką, czarownica... Jego Anca...

- Bracie Matteusie! Co wam?

- Urok na niego rzuciły! - wrzasnęła zajadle oskarżycielka. - Nawet ojcu wielebnemu nie popuszczą, suki!

Matteus poczuł na sobie pełne nienawiści spojrzenie Deroty i zdziwiony, niedowierzający wzrok Ancy.

- Mnich-przeklętnik, tfu, tfu - splunęła na niego Derota.

Starł plwocinę i zwrócił swe ślepe oczy wprost na błękitne tęczówki Ancy.

- Czarownica...

Bertus nakazał zamknąć obie kobiety w chacie, a potem podpalił gałęzie tworzące ściany.

Akolici pilnowali, żeby nie mogły ujść z pułapki. Matteus wsparty na swoim kiju słuchał rozdzierającego krzyku Deroty i pełnego bólu zawodzenia Ancy. Widział, jak ogień trawi najpierw wyschnięte liście, a potem obejmuje gałęzie. Jak dwie sylwetki miotają się w środku, szukając ucieczki przed żarem, jak sinieją od dymu, jak ich odzienie płonie, skóra czerwienieje, a ciała skręcają. Nawet, kiedy umilkł ostatni krzyk, kiedy chata spaliła się do gołej ziemi, on ciągle widział płomienie.



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
A.Mason
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
Dawid Brykalski
Wojciech Kajtoch
Adam Cebula
Iwona Surmik
Łukasz Orbitowski
Robert Zeman
Tadeusz Oszubski
Piotr Schmidtke
Ondřej Neff
Vladimír Sokol
KRÓTKIE SPODENKI
Adam Cebula
Ryszard Krauze
D.Weber, J.Ringo
KNTT Ziemiańskiego
 

Poprzednia 21 Następna