strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Łukasz Orbitowski
strona 22

Szeroki, głęboki, wymalować wszystko

Ilustracje: Małgorzata "Asfodel" Jakubiak

 

 

Wszystko zaczęło się, gdy zesrałem się w tramwaju.

Miastem sunął kadłub czwórki. Wewnątrz panowała majowa sauna. Siedziałem z nogami pod brodą i nie opuszczało mnie wrażenie, że kamienica za oknem jest wciąż tym samym budynkiem, co pięć minut temu. Ktoś kiedyś wpadł na pomysł połączenia przepustowej ulicy z alejką spacerową. I tak, w godzinie szczytu, nieszczęsna czwórka wlokła się Karmelicką, wciśnięta między sznur samochodów, motorów, skuterów, tych ton żelastwa poskładanego przez diabła tylko po to, by wcisnąć człowieka w ślimaczy kierat.

Przed nami światła.

Mrugają jak oczy starej dziwki między numerkami.

Koło mnie ludzie. Spoceni, smutni, senni, w mokrych bluzkach i koszulkach. Kobieta krzesło dalej, z piersiami jak cysterny. Różowa koszulka opinała się na nich niczym błona. A ja jechałem, jechałem drugą godzinę, z bombą atomową w tyłku, osiem przystanków przed domem.

Gdy byłem młodszy, sam otwierałem drzwi. Wystarczyło mocno szarpnąć. Zgrzyt budził ludzi, emeryci krzyczeli, że przeze mnie nie pojadą, a ja opuszczałem tę ruchomą puszkę i zadowolony z siebie wskakiwałem na chodnik. Ale tramwaje się zmieniły i drzwi rozsuwają się przede mną jak przed hinduskim paszą. Tylko na przystanku. Możesz walić w nie i tłuc, prędzej rozkrwawisz sobie dłonie. Nie wysiądziesz z tramwaju. Wrzeszcz na kierowcę. Czasem pomaga, ulżysz sobie, ale drzwi zostają zamknięte. Nie możesz wysiadać, kiedy chcesz. Choćby rozrywało ci dupę.

Cyk, cyk.

Przejechaliśmy kilka metrów i tyle.

Spojrzałem na zegarek, jeden przystanek zajął nam dziesięć minut. Bo wiecie, jazda tramwajem jest chwilą - tylko - dla - mnie. Rozrywam się pomiędzy pracą i domem i tylko w czasie jazdy mam czas na własne myśli. Na książkę, Coehlo lub Whartona. Trudno czytać z wczorajszym obiadem na wylocie.

Najgorsi są Rumuni. Otworzyli moje uszy na świat zgrzytu. Grał taki jeden, wielki i brązowy jak gliniana góra. Koncertował od Placu Wszystkich Świętych i nie zamierzał przestać. Za pół godziny sprzężeń na harmonii warto zapłacić, no nie? Jak to jest, pytałem siebie, że gorące serce idzie pod rękę z głupotą? Czemu ludzie płacą tym brudasom?

Mój obolały tyłek odpowiedział jękiem.

- Tu jest zakaz grania!

Nie wytrzymałem. Krzyknąłem tak w stronę Rumuna. Nawet nie mrugnął, słuchajcie, ten śmierdziel nie raczył się obejrzeć. Założę się, że gdyby zgiął kark, posypałby się z niego brud niczym czarny łupież.

- To biedny facet, daj pan spokój - powiedziała kobieta z wielkim biustem.

Cyk, cyk. Dziesięć metrów. Kolejna ponura kamienica wyrosła przed moim oknem. Znów stoimy.

- Zakaz to zakaz - burknąłem - ja, proszę panią wysiadam. Dosyć, po prostu dosyć. Jak tak można, przecież człowiek potrzebuje ciszy. A co oni myślą, że każdy to ma czas jechać godzinę i drugą godzinę, i trzecią zapewne, tylko dlatego, że kilometr dalej są cholerne światła?!

Twarz kobiety nabrzmiała, jakby ktoś gwałtownie wepchał jej silikon pod policzki. Zorientowałem się, że krzyczę, bo wszyscy na mnie patrzyli. Smętne, ledwie ciekawe spojrzenia. Powiedzą pewno, że wariat jeździł tramwajem. Wariat, który musi do kibla.

Podszedłem do kierowcy. Mogłem przysiąc, że drzemał nad pulpitem.

- Chcę wysiąść - powiedziałem spokojnie.

Odwrócił głowę - na łysej czaszce skraplał się pot. Pod wąsem mignęły brunatne zęby.

- Nie mogę otworzyć drzwi.

- Chce wysiąść - powtórzyłem. Byłem zły. Bardzo.

- Przepis jest przepisem. Proszę pana, niech pan powie, co by było, gdyby każdy wysiadał, kiedy chce? Nigdzie byśmy nie dojechali. Zaraz będzie przystanek. Wysiądzie pan.

Wyjaśniłem, że jestem chory, i że naprawdę muszę wysiąść. Harmonia Rumuna każdym dźwiękiem masakrowała jelito grube. I te oczy pasażerów, z gatunku tych, co śledzą cyrkową osobliwość.

- Nie rozumie pan?

- Nie rozumiem. - Ja na to. - Jestem wolnym człowiekiem. Chyba nie muszę... Inaczej, proszę pana. Jeździłem tramwajami od lat i proszę mi wierzyć...

- Nikogo nie interesuje pana przeszłość. Przynajmniej w tym tramwaju - rzekł kierowca i pokazał mi tył czaszki.

- Dobrze - odpowiedziałem.

- Niech pan się nie denerwuje - dodała pani z biustem.

- Dobrze - powtórzyłem. Miarka się przebrała.

Rozpiąłem pasek i spuściłem spodnie. Oczy pasażerów zrobiły się okrągłe, a twarze nabrały barwy dojrzałych cytryn. Rumun przestał grać, kucnąłem i dałem, co miałem najlepszego. Z szyby próbowałem zerwać, zabawne skądinąd, ostrzeżenie przed złodziejami kieszonkowymi, ale kierowca wrzasnął coś o skurwysynach i wypadł z kabiny jak diabeł z pudełka. Pamiętam, wtłukł mi strasznie, bo ciężko stawać do walki z paskiem przy kostkach. Okazało się, że jednak może otworzyć drzwi.

Leżałem na chodniku, śmierdząc na pół Karmelickiej, bo ten niemyty cham wyczyścił mną to, co narobiłem. Ludzie patrzyli, jakby nie wiedząc, czy śmiać się, czy złościć. Najbardziej ucieszył się Rumun. Pomachał mi, łajdak, ręką. Będzie miał o czym mówić kolegom w swoim barłogu. Wszyscy na Karmelickiej tego dnia mieli mnóstwo do opowiadania.

Tramwaj ruszył beze mnie. Cyk, cyk. Światła się zmieniły, mrugając jak oczy starej dziwki między numerkami.

 

Niebawem, pojąłem, że nic nie dzieje się przypadkiem.

Jest oś, na której system się obraca. Przekręca go złośliwość ludzka. Możemy wyobrazić sobie pionowy układ ścieżek, przecięty sobie podobnymi, tak, że razem tworzą coś na kształt kuli - ta kula wiruje powoli, zgrzyta w niej mechanizm, ale nic nie przebiegnie bez obecności osi. Języczka u wagi. Uwaga. Jedziemy.

Jedziemy tramwajem.

Tramwaj - metalowa bryła zwijająca kadłub dookoła gardła. Tramwaj jest bezlitosny, to wypadkowa blachy i prądu, a ty, biedaku, siedzisz w nim, bo tramwaj jest bezwzględny.

Mógłbym nim nie jeździć, ale jestem biedny. Sklejam pieniądze jak łysy zaczeskę. Kupiłem rower - była wiosna, trafiłem do komisu i wybrałem sobie jedyny, który rokował nadzieję, że pedał nie odpadnie przy pierwszym obrocie. Pedał odpadł. Wstawiłem nowy i jeździłem po Krakowie do listopada. Deszcz przegonił mnie z ulicy. Przywitały mnie rozsuwane drzwi, zardzewiałym śmiechem.

Musisz jeździć tramwajem, Stasiu. Musisz, bo musisz.

Dwa lata temu skończyłem marketing w prywatnej szkole. Nie każda prywatna szkoła jest zła. Moja taka nie była. Za moje pieniądze dostałem wolność myślenia. Profesorowie wymagali od nas niewiele, ale co bystrzejszy dostrzegł, jak starają się dowieźć nas do właściwego portu. Intuicyjnie wskazywali drogi. Zostawiali pole dla rozumowania, kreatywności. Inni cieszyli się, że nie muszą nic robić, jeszcze inni klęli, ale ja powtarzałem cicho to mądrzy goście, wiedzą co robią. Dali mi wiele, ale życie sprzedało kopniaka prosto w tramwaj.

Tramwaj jest moim nieszczęściem. Utożsamia niesamodzielność. Stoję na przystanku i tupię. Patrzę na zegarek i tupię znowu. Wychylam się za krawężnik, wypatrując niebieskiego wybawiciela. Tupię. Czasem kopnę śmietnik. To mnie uspokaja. Gdy patrzę na innych czekających, ogarnia mnie rozbawienie. Odwracają oczy, gdy na nich patrzę. Uśmiech drga im jak ryba na wędce. Ale wewnątrz, wiem o tym, jest im głupio i smutno, bo wiedzą, że mam rację. Na draństwo nie można patrzeć obojętnie. Tupnąć, kopnąć, może to i droga. Nie wolno chować emocji do kieszeni. Czasem są potrzebne mnie i innym.

Miałem nadzieję, że dojadę tramwajem do przystanku, z którego wskoczę we własny samochód. Pewnie kiedyś tak się stanie. Pracuję w ubezpieczeniach, na stanowisku szeregowym. Namawiałem znajomych na polisę, teraz chodzę po osiedlach, od domu do domu. Nie po to studiowałem, by biegać po klatkach na Kurdwanowie. Za pół roku najdalej, dostanę pracę przy telefonie. Już nie na akord, z normalną pensją i premią od wyhaczonego klienta, do którego zadzwonię. Za dwa lata najdalej, powiedziano mi, będę miał grupę pod sobą. Wtedy kupię sobie samochód, pontiaka albo forda z listwą i skórzanym obiciem. I radiem, takim jakie zawsze chciałem, które podaje muzykę na tacy prosto w uszy. Na razie przygrywa mi Rumun na harmonii. Pamiętam, siedziałem kiedyś w tramwaju na pętli w Bronowicach. Wygląda śmiesznie - zatoczka z szyn i niebieska budka. Siedziałem i czekałem. Bębniłem w szybę i zastanawiałem się, ilu podobnych do mnie bębni, kopie lub wali pięścią w wiaty, tylko dlatego, że motorniczy siedzi w budce nad małą czarną. Rozkład jazdy, powiedzą. Gdy tramwaj się spóźnia, rozkład przestaje obowiązywać i jedzie się tak, jak droga pozwala. Ale gdy trzeba wyjechać wcześniej, bo ktoś, kto zapłacił, spieszy się do domu, rozpisane godziny odjazdów kładą się tamą na torach. Jest też napis na murze, zrobiony czarnym sprayem i krzywy, jakby skate, który go zrobił, staczał się na kolana w trakcie pisania. SZEROKI, GŁEBOKI, WYMALOWAĆ WSZYSTKO, napisał ten skate, przed podróżą do chemicznego boga. Ale taki był mój problem: szeroki, głęboki i zamalowany, bym mógł uściskać żonę i wędrować z polisą pod pachą od wieżowca do wieżowca.

W Bronowicach, gdzie mieszkam, nie ma dyspozytorni ruchu. Nic takiego, myślałem, ale gdy poszedłem do Biura Odwołań MPK, by pokazać kartę tramwajową (co nie uratowało mnie od paru złotych opłaty manipulacyjnej), dowiedziałem się, czemu tak długo czekam. Gdy tramwaj przyjeżdża spóźniony, nie może ruszyć w kolejną trasę. Przepis zabrania. Dyspozytor ruchu musi postanowić, czy motorniczy ma czekać nad kawą, jechać, czy iść do domu. Gdy dyspozytora nie ma, tramwaj stoi, wypatrując zmiłowania.

Ja razem z nim. I ludzie na przystankach, wściekli i czerwoni, jak gotujący się barszcz. Kopią i bębnią, bębnią i kopią. Nie wyobrażam sobie, jak można czekać spokojnie, mając w kieszeni kartę tramwajową za kilkaset złotych, która zyskuje ważność w ramach czyjejś uprzejmości.

Czas jest dla mnie istotny. Jestem poważnym człowiekiem z rodziną i pracą, która daje perspektywy. Na dzień składa się talia obowiązków: wizyta w kilkudziesięciu domach, odbiór Jadwisi z przedszkola, papierkowa robota po południu plus kilka rozmów z decydentem. Czasem telefon do Warszawy. Po tym wszystkim zostaje mi chwila na żonę, kolegę, książkę, telewizor. Spóźniający się tramwaj okraja mój czas z tych przyjemności. Co jest do zrobienia, musi być zrobione. Przyjemność może powędrować na półkę z napisem MOŻE JUTRO.

Szeroki, głęboki, wymalować wszystko.

Powiedziałem o tym kiedyś pracownikowi MPK. Siedział w samochodzie obok nieczynnego toru, którym chciałem pojechać. Miałem w perspektywie godzinny spacer lub taksówkę, więc podszedłem do niego i zastukałem w szybę.

- Złapał mnie kontroler, a półroczny bilet zostawiłem w domu - powiedziałem do niego - i mam prośbę dam, panu nazwisko, pan sprawdzi w komputerze, że mam tę kartę. Brak mi czasu, by jechać do działu odwołań na Wawrzyńca. Byłby pan tak miły?

- To pana sprawa - usłyszałem - nie prowadzimy takiej działalności. Niech pan sobie wyobrazi, co byłoby gdybyśmy pozwolili zapominać ludziom karty. Każdy by bez niej jeździł, mówił że ma, a my zatonęlibyśmy wśród papierków.

Cały czas patrzył na drogę. Nie zerknął na mnie nawet.

- Powiedziałbym tak - byłem już naprawdę nagrzany - widział pan China Town?

Kiwnął kwadratową głową. Broda zatonęła mu w podgardlu.

- A ja nie widziałem i nie zobaczę, a wie pan dlaczego? Grają go w Mikro od piętnastu minut. Zaczął się o szóstej. Ma pan zegarek?

Zerknął na przegub nadgarstka, ale nie odpowiedział.

-To ja panu dopowiem. Jest piętnaście po szóstej. I wie pan, co jeszcze powiem? Że stoję tu od wpół do, czyli czterdzieści pięć minut. Może podejdzie pan i zobaczy rozkład? Do czego zmierzam... Chce pan wiedzieć do czego? Do tego, proszę pana, że gdy obywatel, który płaci wam ciężkie pieniądze, się zapomni, zawali coś, otwarcie mówiąc, spieprzy sprawę, to ciągacie go po biurach odwołań, dyrektorach, sądach i czym tam chcecie. I musi taki obywatel, muszę przyjść i wyjaśniać, prosić się i dawać wam pieniądze. Rozumie pan?

- Proszę się uspokoić.

Bezczelny drań, że tak się odezwał. Byłem wzburzony, może krzyczałem trochę, ale jak na sytuacje, byłem spokojny. Kto inny wywlekłby tego grubego łajdaka i nakopałby do tyłka tak, że poczułby podeszwę na języku.

- Jestem spokojny. Ale gdy państwu coś się nie uda, a pan daruje, nic wam się nie udaje, bo byle śnieg rozkłada was na deski, to po prostu... Po prostu, co? Nic się, panie, nie dzieje i wszystko przechodzi do porządku dziennego. Gdzie równa gra?

Usłyszałem trzask otwieranych okien. Omiotłem wzrokiem okolicę - patrzyli na mnie ludzie i dobrze, bo nie czułem się samotny w swoim oburzeniu.

- Dajże pan spokój - pokrzykiwał do mnie facet za wiaty. Musiał cicho krzyczeć, bo ledwo go słyszałem.

- Właśnie - pracownik MPK po raz pierwszy raczył odwrócić do mnie głowę - niech pan się wreszcie uspokoi.

To przerosło moje siły. Facet przewidział, co chcę zrobić i próbował zakręcić szybę, ale byłem szybszy. Przycisnąłem mu kartę tramwajową do twarzy. Przytrzymałem gardło. Wyrywał się jak spasiony sum. Widziałem, twarz mu czerwieniała. Wokół plastyku rozkwitła biała aureola.

- Wiesz ile zapłaciłem za to gówno! Dwie stówy, palancie! I myślisz, za co to! No, odpowiedz mi, synu chomika!

Dusił się, więc trochę poluzowałem uchwyt. Milczał dalej. Naprawdę się wściekłem. Nie pamiętam siebie takim.

- Powiem ci , człowieku! Nie po to, by wrastać w ziemi na przystankach! I też nie po to, by tłuc się w śmierdzących przedziałach! A już na pewno nie po to, by taki gbur jak ty mówił mi, że mam się uspokoić. Jestem spokojny, rozumiesz, jak na twoją bezczelność, jestem spokojny!

Facet próbował się wyrwać - gruba dłoń mignęła mi koło twarzy. Plasnąłem go w obwisłe policzki, głowa odskoczyła mu jak kopnięta boja. Wtedy szarpnięto mnie do tyłu. Puściłem grubasa, by zająć się nowym przeciwnikiem. Ale łajdak zasunął szybę. Zostałem, z głową i ramieniem zablokowanym wewnątrz samochodu.

Próbowałem dostać jego grube gardło, ale sukinsyn okazał się zwinniejszy niż myślałem. Ktoś z tyłu walnął mnie w plecy. Jęknąłem, chciałem wyrwać się z uścisku, a facet z MPK przekręcił kluczyk i ruszył z miejsca.

Powlókł mnie aż do skrzyżowania. Słyszałem, jak ludzie krzyczą za nim zostaw go pan! Zostaw go pan! Tchórzliwi dranie. Zawsze stać ich na krzyk i cios w plecy. Nigdy na więcej. Zatrzymaliśmy się dopiero, gdy byłem na skraju przytomności.

Ta historia powinna mnie wiele nauczyć, myślałem sobie na komisariacie.

Nie nauczyła.







Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
A.Mason
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
Dawid Brykalski
Wojciech Kajtoch
Adam Cebula
Iwona Surmik
Łukasz Orbitowski
Robert Zeman
Tadeusz Oszubski
Piotr Schmidtke
Ondřej Neff
Vladimír Sokol
KRÓTKIE SPODENKI
Adam Cebula
Ryszard Krauze
D.Weber, J.Ringo
KNTT Ziemiańskiego
 

Poprzednia 22 Następna