strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Tomasz Pacyński
strona 19

Jaka piękna katastrofa

 

Columbia na chwilę powróciła na czołówki gazet, do telewizyjnych newsów. Na krótko, przegrała medialnie z potrząsającym szabelką Dablju Juniorem, u nas z Lwem Rywinem, choć w przypadku tego drugiego chodzi o znacznie mniejsze pieniądze. Po niespełna miesiącu od tragicznego zejścia z orbity próżno szukać w serwisach wieści o postępach prac komisji badającej przyczyny wypadku.

Poprawka, na próżno szukać u nas, choć i na Zachodzie wiadomości te zostały zepchnięte z czołówek na dalekie miejsce. Choć pierwsze ustalenia są, delikatnie mówiąc, szokujące.

Nic w tym dziwnego w zasadzie. Wahadłowce pojawiły się, gdy już widać było jasno, że na Marsa to my raczej nie polecimy. Były jednym z ostatnich akordów wyścigu zbrojeń, technologicznej rywalizacji zimnej wojny. I takim reliktem pozostały.

Są jak pancerniki budowane przed poprzednią wojną. Piękne, majestatyczne i mało przydatne. Ale w odróżnieniu od pancerników nie doczekały się następców i raczej prędko nie doczekają. W jednobiegunowym świecie nie ma komu pokazywać swej przewagi, zwłaszcza w dziedzinie tak bezsensownej jak badania kosmiczne.

MISS - Man In Space Soonest. Tak złośliwie nazywano program Mercury, pierwsze próby umieszczenia w kosmosie Amerykanina, nie tylko szympansa. Potrzeba chwili była ogromna, Rosjanie jakby lepiej wykorzystali zdobytą na hitlerowskich Niemczech technologię. Mieli wyraźną przewagę, wygrali już wcześniej, wystrzeliwując na orbitę pierwszego sztucznego satelitę.

Dlatego zrezygnowano z rozwoju samolotów supersonicznych, w czym USA znacząco przeważały, na rzecz "brudnego programu", w zasadzie improwizacji. Ta decyzja miała się jeszcze zemścić po latach, tym bardziej, że i tak nie przyniosła zwycięstwa. Pierwszym człowiekiem na orbicie stał się Gagarin, a Alan Shephard, który odważył się zasiąść na szczycie permanentnie wybuchającej rakiety Redstone, wykonał zaledwie lot balistyczny, ocierając się o granice kosmosu.

Potem było znacznie lepiej. Ogromny potencjał USA, wsparty technicznym geniuszem Wernera von Brauna, doprowadził do lądowania ludzi na Księżycu. I wtedy stało się coś dziwnego - przeciwnik spasował.

Przynajmniej w zakresie tych bardziej spektakularnych wyzwań. Po kilku nieudanych, zakończonych imponującymi fajerwerkami próbach radzieckiej rakiety księżycowej loty kosmiczne, te prowadzone na dużą skalę, ograniczają się do orbity okołoziemskiej. Tu znów Rosjanie byli pierwsi, orbitalna stacja Salut była pierwsza. Amerykańska MOL (Manned Orbital Laboratory) nigdy nie doczekała się realizacji, w założeniu stricte militarna okazała się nieopłacalna, technologia automatycznych satelitów wojskowych była dużo bardziej ekonomiczna. Skylab to były remanenty misji Apollo, wykorzystano elementy przygotowywane do skasowanych, ostatnich misji księżycowych. Zresztą ta stacja nie miała długiej kariery, zaledwie po trzech misjach załogowych została opuszczona.

Na placu boju pozostali Rosjanie ze swoimi coraz dłuższymi lotami załogowymi na pokładach kolejnych stacji orbitalnych. Sprawiającymi zresztą wrażenie, że chodzi wyłącznie o bicie rekordów długotrwałości przebywania w kosmosie, rekordów coraz bardziej absurdalnych i nie wiadomo czemu służących.

Wtedy na horyzoncie pojawił się kosmiczny biznes. Coraz bardziej znaczące stawało się komercyjne wykorzystanie przestrzeni kosmicznej. Widzimy to dziś, kiedy głównym zadaniem rakiet staje się wynoszenie kolejnych transponderów telewizyjnych i satelitów komunikacyjnych. A zimna wojna zmierzała do kulminacji, pojawiały się pierwsze jaskółki projektów kosmicznej wojny, która w rezultacie, już jako program SDI zadała ostatni, ekonomiczny cios Związkowi Radzieckiemu.

Narodził się program Space Shuttle - zbudowania taniego w eksploatacji środka transportu orbitalnego, nadającego się do wielokrotnego użytku. To ostatnie miało być jego największą przewagą nad rakietami nośnymi, traconymi bezpowrotnie po starcie i wyniesieniu ładunku użytecznego.

W rezultacie programu powstał imponujący kompleks orbitalnego transportu, niezwykle zaawansowany technicznie. Ale od samego początku skażony oszczędnościami.

Space Shuttle też był "brudnym" programem. Właściwie całą serią kompromisów pomiędzy wizjami projektantów a kurczącym się budżetem.

Na wstępie zrezygnowano z w pełni odzyskiwalnego systemu, składającego się z pilotowanego stopnia startowego i orbitera. Powstała hybryda, obciążona wieloma wadami tradycyjnych rakiet nośnych, w której jedynym w pełni odzyskiwalnym elementem jest orbiter.

Ten kompromis zadał pierwszy, najbardziej istotny chyba cios całej koncepcji. Sprawił, że po trzydziestu latach od rozpoczęcia prac projektowych, Space Shuttle jest droższy w eksploatacji od "tradycyjnych" rakiet nośnych. Tradycyjnych w cudzysłowie, gdyż przez te lata trwał ich nieprzerwany rozwój.

Z początku robiono dobrą minę do złej gry. NASA zapowiadała szumnie, że starty wahadłowców będą odbywać się co dwa tygodnie, że ich flotylla przejmie wszelkie zadania transportu orbitalnego. I istotnie, postępowano tak, jakby miała zastąpić, wstrzymano wszelkie alternatywne programy.

Już pierwsze loty bezlitośnie obnażyły wszelkie słabości. Okazało się, że z tą odzyskiwalnością nie jest tak pięknie, orbiter po lądowaniu wymagał nie przeglądu, ale w zasadzie remontu. Obiecywane dwa tygodnie pomiędzy misjami zaczęły się wydłużać, ostatnio cała flotylla czterech orbiterów dokonywała pięciu lub sześciu misji rocznie. Rosły koszty obsługi międzystartowej. A efekty były dość mizerne, Space Shuttle jest w stanie osiągać stosunkowo niskie orbity, do wynoszenia satelitów wymaga użycia dodatkowych stopni startowych.

A rakiety nośne, te tradycyjne, stawały się coraz tańsze i coraz bardziej zaawansowane. Postępy inżynierii materiałowej sprawiły, że nie opłaca się odzyskiwać głównych silników napędowych, bo są one o wiele prostsze niż trzydziestoletnia konstrukcja napędzająca wahadłowiec.

I tak zaczął się proces, który doprowadził do katastrofy. Proces obniżania kosztów.

W filmie "Armageddon" jeden z bohaterów wypowiada znamienne zdanie. Brzmiało ono mniej więcej tak - "siedzimy w czymś, co składa się z miliona części dostarczonych przez dostawcę, który wygrał przetarg, bo był najtańszy". Dotyczyło to wahadłowca właśnie.

Nie tylko zresztą, NASA nie miała nigdy szczęśliwej ręki do przetargów. Wyposażenie kabiny Apollo 1, w której pożarze na wyrzutni zginęło trzech astronautów, ze specyfikacją zgadzało się tylko w dokumentach. Wykładzina kabiny nie była niepalna, za to posiadała inną, istotniejszą jak się okazało zaletę - była tania. Oszczędności, choć nie już w tak bezpośredni sposób doprowadziły do eksplozji Challengera, firma Morton Thiokol, dostawca silników SRB (Solid Rocket Booster) nie miała doświadczeń w projektowaniu tak dużych urządzeń. Nie, nie trzeba dalej zgadywać - była najtańsza.

Space Shuttle, system i tak niezbyt bezpieczny z powodu konstrukcyjnych kompromisów (choćby właśnie rakiety startowe na paliwo stałe) na dodatek spotkał się z tendencją do dalszego obniżania kosztów. Tym razem kosztów obsługi międzystartowej.

Za czasów prezydentury Clintona obsługę lotów wahadłowców sprywatyzowano. Powstało konsorcjum United Space Alliance, które przejęło od NASA prawie wszystkie zadania związane z programem.

Okazało się, że nie tylko w polskich warunkach prywatyzacja musi się kończyć katastrofą. Zostało tylko kryterium zysku i budżetu.

Do kosza poszły zalecenia podjęte po katastrofie Challengera. Nie wdrożono żadnego z programów mających zwiększyć bezpieczeństwo, nie przeprowadzono modernizacji mającej na celu umożliwienie ratunku astronautom. Najpoważniejszym argumentem było niedopuszczenie do zmniejszenia efektywnego udźwigu, zaś decydującym - koszt takiego przedsięwzięcia, wymagającego gruntownej przebudowy orbiterów. Poprzestano na działaniach pozornych - dano załodze spadochrony.

Co gorsza, zaczęto oszczędzać też na działalności bieżącej. Nie przypadkiem najpierw zostali zwolnieni ludzie odpowiadający za bezpieczeństwo właśnie. Nic dziwnego, bowiem upierdliwi technokraci są największym utrapieniem księgowych i akcjonariuszy. A było się o co bić.

O sporą kasę. Stąd zapowiedzi eksploatacji orbiterów przez następne dwadzieścia lat. Oraz, dziwnym trafem, anulowanie wszelkich programów mających na celu zbudowanie ich następców.

Publikowane obecnie pierwsze ustalenia komisji są szokujące. Doniesienia o zakupach części zamiennych na aukcjach internetowych to jeszcze nic, choć akurat modernizacja (czy całkowita wymiana) systemów komputerowych byłaby najtańsza. Zaniechano użycia kamer dalekiego śledzenia podczas zejścia z orbity, bo to też "generowało koszty". W związku z tym jedyne zdjęcia, jakimi dysponuje komisja, zostały zrobione przez amatorów.

Zracjonalizowano najbardziej pracochłonną czynność obsługi międzystartowej, czyli przyklejanie brakujących płytek osłony termicznej wahadłowca. Pracujący na akord pracownicy United Space Alliance (podaję za Boston Globe, wiem, trudno w to uwierzyć) pluli na płytki przed przyklejeniem, żeby krzemowe spoiwo wiązało szybciej. I jakoś nikt się nie przejmował, że na ślinę mogą się nie trzymać.

Co będzie teraz? Zapewne zgodnie z zapowiedziami administracji "polecą głowy". United Space Alliance wywali na zbity pysk inżynierów, dla pewności tych bardziej pyskatych, którzy ośmielali się pisać listy i memoriały wskazujące na straszliwe obniżenie standardów bezpieczeństwa, jakie było niewyobrażalne nawet dla linii lotniczej z trzeciego świata. Przyjmie się nowych. Powstaną sążniste zalecenia, które wkrótce zamienią się w papierowe spaghetti w niszczarce dokumentów. A księgowi i akcjonariusze zostaną. Ostatecznie są jeszcze trzy orbitery do eksploatacji.

NASA już usiłowała manipulować danymi o katastrofie. Uparcie zaprzecza, by przyczyną tragedii mogło być uderzenie fragmentu pianki izolacyjnej oderwanej od zewnętrznego zbiornika paliwa w krawędź natarcia lewego skrzydła i w okolice luki podwozia. Przeprowadzono nawet symulacje komputerowe, z których jasno wynika, że pianka jest zbyt lekka.

Owszem, jest. Tylko w ramach oszczędności zrezygnowano z malowania zbiornika paliwa, ostatecznie po co nadawać prędkość bliską prędkości ucieczki kilkudziesięciu kilogramom farby?

Pianka zapewne nie była lekka. Na Florydzie przez kilka dni padał deszcz, okładzina nasiąkała wodą, która po napełnieniu zbiornika paliwem zamarzła. Wszystko wskazuje na to, że w skrzydło orbitera nie uderzyła lekka pianka, jak chciałaby NASA, ale solidny kawał lodu.

Po tym uderzeniu, zarejestrowanym przez kamery dalekiego śledzenia było jeszcze pięć długich minut, w ciągu których można było podjąć decyzję o przerwaniu startu. Ale nikt nie zaryzykował, przecież spowodowałoby to straszne koszty. Wszystko wskazuje na to, że już w tym momencie Columbia wraz w siedmioosobową załogą była stracona.

Jaka piękna katastrofa.



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
A.Mason
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Rafał Ostuda
EuGeniusz Dębski
Tomasz Pacyński
Adam Cebula
Maja Kossakowska
Rafał Kosik
Grzegorz Buchwald
K. i K. Urbańskie
Ondřej Neff
Michal Jedinák
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adowity
 

Poprzednia 19 Następna