strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Maja Lidia Kossakowska
strona 24

Zobaczyć czerwień

 

O AUTORCE
Maja Lidia Kossakowska - (wł. Maja Lidia Korwin Kossakowska - jedna z tytularnych właścicieli Pałacu Kossakowskich). Absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego, magister archeologii śródziemnomorskiej. Wcześniej ukończyła Liceum Sztuk Plastycznych Znak zodiaku Ryby (jak sama określa - akwariowe, spokojne, łagodne). Z zawodu jednak "wolny strzelec". Opublikowała dziewięć opowiadań, nad dziesiątym pracuje nadal. Otrzymała Nagrodę Pisarzy SF za opowiadanie roku 2000 pt. "Beznogi Tancerz", w ciągu dwóch lat wyróżniona trzema nominacjami czytelników do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla za opowiadania: "Sól na pastwiskach niebieskich", "Schizma" i "Beznogi Tancerz". Stan majątkowy - (nie podlega zeznaniu podatkowemu) - dwa koty: Felek Przybłęda - Kot Specjalnej Troski i Gizela - piękna i okrutna córka herszta kociej bandy z Warmii. Lubi podróże bliskie i dalekie, a zwłaszcza te w krainy wyobraźni.

Światło latarń rozmazywało się na mokrym bruku złotymi plamami. Mżyło. Maleńkie, lodowate kropelki osiadały na skórze, kąsały zimnem. Ramiona i rękawy płaszcza otaczała perłowa mgiełka wilgoci. Zziębły wciśnięte w kieszenie ręce. Asmodeusz zakaszlał, podniósł kołnierz. Co za ziąb, pomyślał.

Właściwie powinien wracać do domu, ale nie miał ochoty. Błąkał się po zaułkach ziemskiego miasta, pustego o późnej porze przy deszczowej pogodzie i marzł. Przemierzał wąskie uliczki, strome schodki, skwery z fontannami, gdzie odlane z brązu figury nimf i trytonów zdawały się kulić w porywach wiatru. Od kamiennych murów ciągnęło chłodem.

W niszy, przy wejściu do starej kamienicy, dżinn w niechlujnym turbanie ładował sobie działkę. Złote oczy patrzyły obojętnie na przechodzącego demona. Podmuch wiatru załopotał połami płaszcza, szarpnął seledynowe włosy, opadające w mokrych kosmykach na kołnierz. Asmodeusz zadygotał z zimna. Przeszedł jeszcze dwie przecznice, zanim znalazł dość zaciszne miejsce, gdzie wiatr przynajmniej nie urywał głowy.

Zatrzymał się na chwilę, wyciągnął z kieszeni papierosa. Pstryknął palcami, spomiędzy których natychmiast wystrzelił nikły płomyk. Osłonił pełgające światełko drugą dłonią. Przypalił, zaciągnął się. Co ja tu robię, zapytał ponuro sam siebie. W kałużach odbijało się ciemne, nocne niebo. Asmodeusz westchnął. Wmówił sobie, że odwiedza ziemię w poszukiwaniu natchnienia, ale prawdę powiedziawszy, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Męczyła go chandra. Właściwie to nie było dobre określenie. Asmodeusz, jeden z najświetniejszych Mrocznych, arystokrata Głębi, przyjaciel Lucyfera, miał problemy.

Westchnął ponownie. W mieście królowały cisza i ciemność. Krople deszczu spływały po włosach demona. Wiatr rozrzucał smutne, listopadowe liście, podobne do małych mumii. Asmodeusz zapragnął wrócić do domu, wziąć gorącą kąpiel i położyć się do łóżka. Może tym razem uda mu się zasnąć?

Ścisnął w dłoni skrawek latającego dywanu.

- Moc! - powiedział dobitnie.

Chodnik natychmiast zapadł się pod jego stopami.

 

***

 

Wylądował lekko w głównym hallu swego pałacu. I zaklął wściekle przez zęby. Powitał go gwar wielu głosów, pijackie śpiewy i hałaśliwa muzyka. Na głowie marmurowego fauna, przepięknej pompejańskiej rzeźby ustawionej przy drzwiach, wisiała mokra, cuchnąca alkoholem szmata, zapewne fragment czyjejś podartej kreacji. Przez polerowane, ręcznie zdobione kafle podłogi wiódł szlak wymiocin, kończący się na kobiercu tkanym z tęczowego blasku rękami dżinnów Kserksesa. Kolekcja biało gruntowanych lekytów, greckich wazonów nagrobnych, zdobionych widokami pól elizejskich, przemieniła się w stos smętnych skorup. Alchemiczne ryciny, które wyszły spod pióra samego Nicholasa Flammela, zostały wyrwane z ram i splugawione obscenicznymi komentarzami. Asmodeusz ostrożnie podniósł jedną z nich, przetarł rękawem wilgotne plamy po winie i spojrzał na monstrualne genitalia dorysowane czerwonemu orłowi zwyciężającemu czarnego. Mięśnie szczęk demona zadrgały. Przypomniał sobie rozchybotane światło świec w pracowni wielkiego alchemika i pochylonego nad stołem Flammela z piórem w dłoni. Ile czasu, trudu i zwątpień kosztowało ich obu odkrycie tajemnic zapisanych w sekretnym, zielonym języku na tym oto, beztrosko zbezczeszczonym kawałku pergaminu.

Wrzask dochodzący z komnat nasilił się. Przez korytarz przebiegła przerażona Zaridja, służąca Asmodeusza, ścigana przez nagiego, pijanego demona, którego czerwone włosy oblepiało coś, co przypominało sałatkę z małży.

Dżinnija dostrzegła przybyłego pana i z okrzykiem rozpaczy padła mu do stóp.

- Błagam, ratuj! Ratuj! - skamlała. - On żąda ode mnie uciech cielesnych, mimo że kategorycznie odmówiłam, rozbiwszy mu na głowie miskę sałatki!

- Rzeczywiście, trudno nie zrozumieć odmowy - mruknął Asmodeusz.

Nagi demon chwiejnym krokiem zbliżył się do pana domu.

- Zzzzooo? - wybełkotał. - Chtoo ty?

- Wynocha! - warknął Asmodeusz. - Precz stąd, bo kopnę w pysk!

Czerwonowłosy zatoczył się.

- Błeee - powiedział tylko, padł ciężko na kolana i zwymiotował na buty Asmodeusza.

Gospodarz skrzywił się z obrzydzeniem. Demon wił się na podłodze, lecz Asmodeusz przestał zwracać na niego uwagę. Złapał za ramiona służącą i potrząsnął. Wrzała w nim wściekłość.

- Gdzie ona jest? - spytał ostro.

Migdałowe oczy dżinniji pociemniały z lęku.

- Nie wiem, panie, nie wiem... - mamrotała przerażona.

- Gdzie jest?! - warknął Asmodeusz, wpijając palce w ramiona służącej.

- Och, błagam, błagam... nie wiem! Może... nie wiem... w sypialni...

- Mojej?! - ryknął wściekle pan domu.

Zaridja skinęła głową, łykając łzy. Asmodeusz rozluźnił uścisk i popędził na górę. Stanął jak wryty na podeście schodów, skąd roztaczał się widok na salon. Skala katastrofy przewyższała tu znacznie rozmiar zniszczeń, które dostrzegł w korytarzu. Pijany tłum demolował właśnie salon. Nie ocalał ani jeden antyk, nie ostał się żaden mebel, żaden obraz czy rzeźba. Wszędzie walały się potłuczone marmurowe torsy, połamane nogi i oparcia foteli, kłaki z rozprutych kanap, skorupy zdeptanej ceramiki, pozrywane zasłony. Śmierdziało krwią, rzygowinami i alkoholem. Banda pijanych, półnagich demonów barłożyła się na podłodze, gziła, macała. Ryczano sprośne pieśni, ktoś taplał się w prostokątnym, wykładanym mozaiką basenie, pośród pływających do góry brzuchami egzotycznych ryb, przypominających teraz trupy sylwestrowych baloników. Odłamki potłuczonych kryształowych luster wyglądały jak łzy. Nierządnica Babilońska, w rozchełstanej purpurowej sukni, karmiła Siedmiogłową Bestię oliwkami ponabijanymi na długie, ostre paznokcie. Chichotała.

Asmodeusz trzasnął pięścią w poręcz schodów i wielkimi susami pognał na górę. W progu sypialni potknął się o chrapiącego dżinna, którego obudził kopniakami i spuścił ze schodów. Gwałtownym ruchem otworzył drzwi i wpadł do środka. Oczywiście, była tam. Leżała w jego łóżku, pozwalając jakiemuś Głębianinowi obśliniać sobie stopy. Na widok przybyłego uniosła senne powieki, rozciągnęła w uśmiechu kąciki warg. Przefarbowała włosy, złote sploty rozsypywały się po poduszce, ale Asmodeuszowi i tak przypominały kłębowisko glist.

- Aaach, to ty. - Przeciągnęła się. Miała niski, słodki głos, zniewalający niczym gruchanie synogarlicy, lecz przez lata doprowadziła do tego, że Asmodeusz reagował na jej świergot atakami nerwicy.

- Wynoś się - wysyczał. - Natychmiast precz!

Czarne oczy, ocienione firaną rzęs, zaświeciły jak płonące węgle.

- Nie bądź nieuprzejmy. - Cudowny, słodki głos wydał się Asmodeuszowi mdlący jak nadmiar miodu. Udusiłby demonicę, skręcił jej kark, a ciało cisnął psom, ale nie mógł. Nie potrafił.

Perłowe odblaski pełgały po aksamicie skóry, złoto włosów lśniło. Źrenice Lilith, bezczelne i okrutne, wpatrywały się prosto w fiołkowe oczy Asmodeusza.

- Pani - wybełkotał skulony na łóżku Głębianin. - Czy mam wydrzeć duszę z tego suczego pomiotu, który śmiał cię obrazić?

- To ja ci powydzieram to i owo, jeśli się nie zamkniesz - warknął pobladły Asmodeusz. - Chociaż ten "suczy pomiot" był całkiem trafny.

Lilith zaśmiała się i machnęła lekceważąco ręką.

- Zostaw, Marax. On jest taki zabawny. Uwielbiam go.

Asmodeusz bezwiednie zaciskał pięści. Zaczął mówić cichym, łamiącym się z wściekłości głosem.

- Po co to robisz? Dlaczego nachodzisz mój dom? Wynoś się, odejdź. Ja ci dałem spokój. Dlaczego, do kurwy nędzy? Wytłumacz, dlaczego?

Okrutne oczy Lilith zwęziły się.

- Chciałam ci zrobić niespodziankę. I tyle.

Usta Asmodeusza wykrzywił gorzki grymas.

- No i zrobiłaś. To prawda. A teraz wynocha! Zabieraj z sobą tę bandę i precz!

Demonica zaprezentowała w uśmiechu drobne, ostre zęby.

- Nie mam ochoty, skarbie. Musiałbyś mnie wyrzucić. No dalej, wyrzuć nas. Jak zamierzasz to zrobić? Zawołasz straż? Wpuścisz oddział dżinnów? Spróbujesz sam? Chętnie popatrzę.

Przeciągnęła się lubieżnie.

- No - syknęła. - Weź mnie w ramiona i wynieś z łóżka. Nie mogę się doczekać.

Twarz Asmodeusza ściągnęła się gwałtownie.

- Suka! - warknął.

Lilith trąciła nogą skulonego u jej stóp Głębianina, który zdążył zapaść w pijacką drzemkę.

- Marax - poskarżyła się drwiąco. - Nazwał mnie suką. Myślałam, że stać go na coś oryginalniejszego.

Głębianin przewrócił przekrwionymi oczami, zamamrotał i znów zasnął. Asmodeusz stał blady jak papier, z dłońmi zaciśniętymi w pięści.

- Więc nie wyjdziesz, tak?

- Ani mi się śni, skarbie.

- Dobrze, wyjdę ja. Nie sprowokujesz mnie do wywołania skandalu. Nie zmusisz, żebym wyrzucał cię siłą. Splugawiłaś mój dom. Wolę się przespać w burdelu.

Uniosła lekko brwi.

- W burdelu? Myślisz, że tu brakuje dziwek?

- Przeciwnie - warknął. - Jest o jedną za dużo.

Trzasnął drzwiami, nie obejrzawszy się nawet. Ścigał go triumfalny śmiech Lilith.

 

***

 

Brama Pałacu Błękitu nawet w nocy lśniła głębokim kobaltem. Gdy tylko zapadał mrok, siedemdziesiąt ognistych słupów oświetlało budynek. Siedem fontann szemrało na dziedzińcu. Kojąca, słodka muzyka dawała się słyszeć z wnętrza. Ściany połyskiwały błękitem i złotem. Przez ogrodzenie przelewały się kaskady oszałamiająco pachnących kwiatów.

Asmodeusz załomotał w drzwi kołatką w kształcie uśmiechającej się kociej głowy. Uchyliły się niemal natychmiast. Przepiękna dżinnija, ubrana w złoto i błękit, padła przed nim na twarz.

- Panie! - zawołała. - Co za zaszczyt. I w samą porę!

- Wstań - warknął Asmodeusz.

Zerwała się błyskawicznie na nogi, a dwie równie piękne służące już przyskoczyły ku przybyszowi, zdejmowały przemoczony płaszcz, podawały różaną wodę do obmycia rąk, niosły gorące, pachnące korzeniami wino.

- Co to miało znaczyć, Zubejda? - spytał ostro Asmodeusz. - W jaką samą porę?

Smagła twarz dżinniji pokryła się bladością. Zubejda, wyraźnie zmieszana, wyłamywała palce.

- Wybacz, panie. Ośmieliłam się okazać emocje i zaniepokoić cię. Ale, panie... dobrze, że przybywasz. Pan Sydragasum wyjaśni.

- Mam nadzieję - mruknął demon. - Nigdzie chwili spokoju!

Sydragasum, otyły, ocierający pot z czoła haftowaną chustką wielkości obrusa, biegł już na spotkanie, widocznie zawiadomiony przez kogoś ze służby. Potykał się i giął w ukłonach. Po nerwowych ruchach i rozbieganym spojrzeniu widać było, że jest zdenerwowany.

- Panie - wołał. - Nareszcie! Co za traf! A już się zastanawiałem, czy nie posłać po ciebie! Co za traf!

Chyba nie dla mnie, pomyślał ponuro Asmodeusz.

Błękitny Pałac był ulubionym lokalem demona. Niezbyt wielki, luksusowy i kameralny stał w cichej, willowej dzielnicy. Asmodeusz prowadził prężnie działającą sieć domów publicznych o doskonałej renomie. Zaczynał wiele wieków temu od kilku skromnych lokali, aby z czasem stać się właścicielem niemal wszystkich burdeli i kasyn w Limbo, Przedpieklu i Otchłani. Wśród nich znajdowały się podłe spelunki i ekskluzywne kluby, oferujące szeroką gamę rozrywek.

Z powodu profesji, a także z racji młodzieńczego wyglądu i zamiłowania do luksusu, nazywano złośliwie Asmodeusza Zgniłym Chłopcem. Jednak nawet wrogowie, których mu nie brakowało, musieli podziwiać jego inteligencję, talent do interesów i cięty język. Głębianin słynął też z elegancji, dobrego smaku i słabości do kobiet.

- O co chodzi, Sydragasum? - spytał z westchnieniem. - Gadaj szybko, bo chcę się ogrzać, wypić drinka i położyć do łóżka.

Zarządca przewrócił oczami, a upierścienioną, pulchną dłonią nieustannie ocierał pot z czoła.

- Ach, Wasza Mroczność, proszę! To dłuższa rozmowa. Poufna. Nie wiem, co robić!

Asmodeusz machnął ręką.

- Dobra. Chodź do gabinetu.

Ruszył szybkim krokiem, a tłusty demon dreptał za nim, sapiąc z wysiłku i strapienia. Przeszli przez główny salon, niezbyt zatłoczony o tej porze. Na kominku buzował ogień, goście rozmawiali z dziewczętami, pili. Zgniły Chłopiec skinął głową Belialowi, który stał przy barze, obejmując dwie demonice naraz, rudowłosą piękność w zielonej sukni i skośnooką dakini ubraną w złoto i czerwień. Zauważył Mefista i Adramelecha, pogrążonych w rozmowie w klubowych fotelach przy kominku. Byli zbyt zajęci, by go dostrzec. Jakiś mag zabawiał trójkę dziewcząt prostymi sztuczkami z ognistym wężem. Śmiały się i klaskały. Asmodeusz pomyślał z tęsknotą o cieple promieniującym od płonących w palenisku głowni, o smaku wybornego koniaku i rozmowie z przyjaciółmi. Dziś żadna z tych prostych przyjemności nie będzie mu dana. Czuł to w powietrzu.

Już miał otworzyć drzwi gabinetu, gdy Sydragasum ostrożnie dotknął jego rękawa.

- Panie - szepnął zmieszany. - Chyba lepiej, żebyś najpierw coś zobaczył.

Asmodeusz odwrócił się poirytowany, ale widok poważnej, zasępionej twarzy zarządcy zamknął mu usta. Skinął głową. Sydragasum ruszył wąskimi schodami na górę, do pokojów pracowników.

Kwatery urządzono skromnie, lecz wygodnie i ze smakiem. Asmodeusz minął pusty teraz dzienny pokój wypoczynkowy i skierował się za zarządcą do części mieszczącej sypialnie. Długim, łagodnie oświetlonym korytarzem dotarli do pokoju numer trzydzieści sześć. Sydragasum zawahał się przez chwilę, zanim zapukał.

- Proszę wejść - odezwał się cichy kobiecy głos.

Asmodeusz wszedł do środka. W pierwszej chwili zobaczył tylko łóżko, koło którego kręciły się cztery dziewczyny. Dopiero po chwili zauważył, że w pościeli ktoś leży.

- Jak się czuje? - spytał Sydragasum.

Misz, bardzo piękna demonica o złotych włosach i twarzy anioła, potrząsnęła smutno głową. Amina, ciemnowłosa Głębianka o błękitnych oczach, cofnęła rękę, w której trzymała wilgotną, zakrwawioną szmatkę.

- Źle - powiedziała. - Chyba nie przeżyje.

- Przepuście mnie - rozkazał sucho Asmodeusz, który domyślał się już, co się stało.

Rozstąpiły się posłusznie. Na łóżku leżał młody dżinn. Jego pierś, plecy i ramiona pokrywały głębokie, krwawiące rany. Włosy zlepiała krew. Twarzy właściwie nie było. Zastępowała ją lepka, czerwona maska. Jedno zapuchnięte oko spoglądało z lękiem, w miejscu drugiego ziała dziura. W podobną dziurę przemieniły się też usta, ze zmasakrowanymi wargami i powybijanymi zębami.

Rysy Asmodeusza wyostrzyły się, ściągnęły. Pobladł z gniewu.

- Dlaczego nie wezwałeś ochrony? - wycedził przez zęby. - Dlaczego dopuściłeś do czegoś podobnego? Poniesiesz konsekwencje, Sydragasum. Możesz być pewien.

Pot lał się strugami po czole i skroniach tłustego demona.

- Ależ, panie - jęknął płaczliwie. - W normalnych warunkach zareagowałbym...

- A te czemu miałyby być nienormalne? - przerwał Asmodeusz zimno.

Sydragasum wyłamywał nerwowo palce, aż brzękały uderzające o siebie pierścienie.

- Czy Wasza Mroczność nie domyśla się - wymamrotał z trudem - kto to uczynił?

Fiołkowe oczy Zgniłego Chłopca rozszerzyły się i pociemniały z gniewu.

- Ona? - wyszeptał chrapliwie.

Zarządca słabo skinął głową.

- To nie wszystko, panie. Przyprowadziła ze sobą z pięciu drabów, prosto ze spelunek Limbo. Rozumiesz, panie, typy, których nie wpuszczono by do najtańszego z twoich lokali. Trzy dziewczyny są mocno pobite, dwie zarażone jakimś czarnomagicznym świństwem, a ten biedak pewno pójdzie do piachu. Pani Lilith załatwiła mu to osobiście. A to nie koniec strat. Oszukiwali w kasynie, terroryzowali gości, a wreszcie pobili krupiera, zabrali, co było na stole i poszli.

Przerwał, przytłoczony morderczym spojrzeniem fiołkowych źrenic.

- Dlaczegoś ją wpuścił, durniu?

Sydragasum drgnął.

- Panie, przecież jest twoją...

- Wiem, kim jest! - wrzasnął Asmodeusz. - Jeśli jeszcze raz o tym wspomnisz, wylecisz na bruk szorować pyskiem chodniki!

- Wybacz, panie - jęknął zarządca. - Ale jak mam jej nie wpuszczać? Podpali lokal albo co gorszego. Pani Lilith ma taki charakter...

- Wiem, jaki ma charakter - syknął Zgniły Chłopiec. - Dość już! Gdyby znów przyszła, natychmiast mnie zawiadomcie.

Jakby to coś pomogło, usłyszał w głowie drwiący głos. Nawet z własnego domu nie umiałeś jej wyrzucić.

Sydragasum chrząknął.

- Panie, co zrobić z chłopakiem? Leczyć nie warto, wyrzucić na ulicę chyba nie za dobrze i trochę niebezpiecznie. Potrzymam go parę dni, a jak trochę okrzepnie, zwolnię, bo tu już nie popracuje z takim wyglądem.

Asmodeusz odwrócił głowę. Napotkał cztery pary wystraszonych oczu i jedno zapuchnięte, przerażone ślipie.

- Zawołaj lekarza, zapewnij chłopakowi opiekę, a kiedy wydobrzeje, zatrudnij w kuchni albo gdzieś indziej.

- Ale koszta, panie!...

Zgniły Chłopiec machnął ręką.

- Nieważne. Tylko dobrze się nim zajmij, sprawdzę!

Sydragasum zgiął się w ukłonie.

- Wedle życzenia, panie. Czy przygotować apartament?

Asmodeusz westchnął. Ochota, żeby pozostać w Błękitnym Pałacu, zupełnie go opuściła.

- Nie, nie zostanę na noc - powiedział ze znużeniem.

Czuł się przybity i zmęczony. Popatrzył na dziewczęta. Amina ukradkiem ocierała łzę. Misz pochyliła głowę.

- Dziękujemy, panie. Jesteś bardzo dobry - wyszeptała.

Asmodeusz uśmiechnął się smutno.

- Opiekujcie się nim, odpoczywajcie. Daję wam dwa dni wolnego.

Skoczyły ku niemu dziękować, ale odprawił je gestem ręki.

- Sydragasum, wychodzę. Coś jeszcze?

Tłusty demon z rozmachem palnął się w czoło.

- Ach tak! Byłbym zapomniał. Pani Nahema kazała przekazać, że przybyły nowe dziewczęta. Jeśli zechcesz ją odwiedzić, poczyta to sobie za zaszczyt.

- Przekaż, że wpadnę - mruknął Asmodeusz i wyszedł.

 

***

 

Lucyfer, poirytowany, podniósł głowę znad papierów. Zareagował dopiero na trzeci odgłos stukania do drzwi. Nie znosił, kiedy ktoś przeszkadzał mu pracować.

- Wejść - warknął. - I oby to było coś ważnego!

Do gabinetu wsunął się wystraszony służący.

- No? - zagadnął ostro władca Głębi.

- Panie, masz gościa.

- Oszalałeś? O tej porze? Odpraw go natychmiast!

Zmieszany służący chrząknął.

- Ale, panie, to Asmodeusz!

- Więc natychmiast go wprowadź, idioto! - zawołał Lucyfer, odkładając pióro.

Służący znikł, a pan Otchłani pomyślał ze złością, że trudno dziś o dobrą służbę.

Po chwili do gabinetu wkroczył Zgniły Chłopiec, zziębnięty, przemoczony i wściekły. Kulał lekko, jak zawsze, kiedy był zdenerwowany. Lucyfer zerwał się z krzesła.

- Na litość! Co się stało? - spytał zdumiony.

Asmodeusz machnął ręką i ciężko zwalił się na fotel.

- Luciu, wybacz. Muszę pogadać, bo szlak mnie trafi! Przeszkadzam ci, co? Pisałeś.

Lucyfer, zwany przez nieżyczliwych Lampką, zaczerwienił się lekko.

- Nic ważnego. Takie drobne próby.

Fiołkowe oczy Asmodeusza patrzyły uważnie.

- Przestań się krygować. Masz dobre pióro. Właściwie czemu publikujesz tylko pod pseudonimami, i to na Ziemi? Wydałbyś kiedyś coś pod własnym nazwiskiem w Głębi, zamiast marnować talent.

Lampka westchnął.

- Daj spokój. Władca Otchłani, który pisze książki. Moi przeciwnicy nie zostawiliby na mnie suchej nitki. I tak mam dość problemów z opozycją.

Asmodeusz wzruszył ramionami.

- Ja bym się nie przejmował. Ale jak chcesz. Powiesz chociaż, co to będzie?

- Sztuka - mruknął Lucyfer. - Do cholery, Mod, nie przyszedłeś przecież rozmawiać o literaturze! Co się dzieje?

Zgniły Chłopiec się skrzywił.

- Nawet mi się gadać nie chce. Przenocuję u ciebie, dobra? W domu mam burdel, w burdelu lazaret, pełna dupa, Luciu.

Lucyfer przeczesał palcami krótko ostrzyżone, jasne włosy, potarł wydatną szczękę. Szare oczy z troską badały napiętą, zmęczoną twarz przyjaciela.

- Lilith, tak? - spytał.

Gorzki grymas wykrzywił usta Zgniłego Chłopca.

- Bingo. Zdemolowała mi dom, urządzając dziką balangę, okradła kolejne kasyno, znowu przyprowadziła bandę sukinsynów, którzy pobili dziewczyny, a sama omal nie zamęczyła na śmierć jednego z moich najlepszych dżinnów. Zostanie oszpecony na całe życie. Tym razem na straty poszedł Błękitny Pałac. Luciu, ja mam dość. Nie wiem, co robić.

Lucyfer w zamyśleniu tarł szczękę.

- Dawno ci mówiłem. Przestań się patyczkować. Suka cię wykorzystuje. Gra na twoich sentymentach. Niepotrzebnych, Mod. Nie musisz mieć żadnych skrupułów.

Asmodeusz masował skronie.

- Wiem, cholera, wiem, ale...

Lampka patrzył zasępiony. Znał Asmodeusza od lat, łączyła ich głęboka, wypróbowana przyjaźń. Pan Głębi doskonale wiedział, że Zgniły Chłopiec, cynik i sybaryta, hazardzista i kobieciarz, jest w istocie najbardziej lojalnym i uczciwym demonem w całej Otchłani. Jego słynne miłosne podboje to raczej klęski na drodze poszukiwań prawdziwego uczucia, a przypisywane mu krętactwo to tylko bystrość i inteligencja w wynajdowaniu słabych punktów przeciwnika. Tak, Asmodeusz miał zasady, a zasady te często wykorzystywano przeciwko niemu. Jak choćby teraz.

- Mod - zaczął Lucyfer łagodnie. - Lilith jest twoją matką, ale to nie znaczy, że może cię niszczyć, zrozum.

Fiołkowe oczy były pełne smutku.

- Luciu, nic nie rozumiesz. Urodziłeś się w wielkim błysku woli Pana, niezależny, samoistny, a ja mam rodziców. Ale bodajbym ich nie miał. Samael i Lilith. Skurwysyn, wyrzucony z Głębi za okrucieństwo, i największa dziwka wszechświata. Wolałbym wilkołaka i strzygę.

Lampka westchnął.

- Dlaczego się na ciebie uwzięła?

Asmodeusz machnął ręką.

- Cholera ją wie - mruknął ponuro. - Bo odmówiłem namalowania jej portretu.

Lucyfer gwizdnął przez zęby.

- Tylko tyle?

- Wystarczy.

Asmodeusz był doskonałym malarzem. Porównywano go nawet do Babillo, największego artysty Głębi.

- Dlaczego odmówiłeś? - spytał Lucyfer. - Może trzeba się było zgodzić dla świętego spokoju.

W źrenicach Zgniłego Chłopca błysnęła prawdziwa udręka.

- Nie mogę wiecznie ulegać jej kaprysom, Luciu. Malarstwo jest dla mnie ważne. Po prostu nie chcę jej malować. Nie mogę się ugiąć w tej kwestii, bo wszystko by mi... splugawiła. Muszę zachować coś swojego. Mam dość. Chcę się przespać. Chyba niczego dziś nie wymyślę.

Lucyfer poklepał przyjaciela po ramieniu.

- W porządku. Powiem służącemu, żeby przyszykował ci pokój. Możesz zostać, jak długo zechcesz.

Asmodeusz uśmiechnął się gorzko.

- Przynajmniej póki nie doprowadzę do porządku chlewu, który zrobiła z mego domu.

 

***

 

Twarz Nahemy rozpromieniła się w uśmiechu.

- Witaj, Asmodeuszu. Jakże się cieszę! Nie oczekiwałam cię tak prędko. Czuję się zaszczycona.

Zgniły Chłopiec odwzajemnił uśmiech.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

Nahema cofnęła się z wdziękiem, aby przepuścić gościa. Nie była już młoda, ale zachowała ślady wybitnej urody, wysokie kości policzkowe, wąski, szlachetny nos, oczy w kształcie migdałów.

Nahema nie zajmowała się tak naprawdę stręczycielstwem. Wolała, gdy nazywano ją protektorką. Przyjmowała w swoim domu młode demonice z ubogich rodów, córki władyków z odległych Sfer Poza Czasem, ambitne dżinnije i pozbawione posagów panny z prowincji. Wiele z nich marzyło o zaszczycie pracy w którymś z luksusowych domów Asmodeusza, bo stamtąd prowadziły otwarte drzwi do kariery. Niejedna dziewczyna zostawała w krótkim czasie konkubiną, a często nawet żoną jakiegoś możnego i wpływowego Mrocznego, głębiańskiego arystokraty. Amilia, małżonka samego Mefistofelesa, pracowała niegdyś w Księżycowym Domu Asmodeusza, a teraz często odwiedzała lokal razem z mężem. Służyła za doskonały przykład wielkiej kariery, gdyż nie była nawet Głębianką, ale zwykłą dakini. Jedynym kryterium Nahemy w doborze młodych demonic były nienaganne maniery, inteligencja, wdzięk, wykształcenie i oryginalność. Powodziło jej się świetnie, choć od dziewcząt nie pobierała opłat za opiekę. Z tego powodu większość darzyła demonicę szacunkiem i nazywała patronką.

Pracę w lokalach Asmodeusza albo u innych mniej świetnych właścicieli podejmowały tylko te damy, które wyrażały na to ochotę. Pozostałym Nahema starała się znaleźć odpowiednią partię lub dobrą posadę. W razie niepowodzenia panna po roku wracała do rodzinnego domu.

Nahema wprowadziła Zgniłego Chłopca do salonu. Pokój był obszerny, oświetlony dyskretną poświatą bocznych lamp. Wielkie okno, za którym rozpościerał się widok na pogrążony w wieczornym mroku ogród, zajmowało całą jedną ścianę. Na prawo od wejścia stało pianino, pośrodku stół do gry w zanu, za nim pulpit do rysowania, a w rogu obszerna sofa. Po przeciwległej stronie stały klubowe fotele i stolik do kawy.



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
A.Mason
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Rafał Ostuda
EuGeniusz Dębski
Tomasz Pacyński
Adam Cebula
Maja Kossakowska
Rafał Kosik
Grzegorz Buchwald
K. i K. Urbańskie
Ondřej Neff
Michal Jedinák
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adowity
 

Poprzednia 24 Następna