strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Maja Lidia Kossakowska
strona 25

Zobaczyć czerwień (2)

 

Nowo przybyłe panny czekały już na gościa, zabijając czas grami i rozrywkami towarzyskimi. Gdy Asmodeusz wszedł, cztery młode demonice i jedna dżinnija z ciekawością uniosły wzrok. Wszystkie były bardzo ładne. Kruczowłosa Głębianka, siedząca przy pianinie, posłała gościowi oszałamiający uśmiech. W oczach dwóch dziewczyn, które przy niskim stoliku bawiły się starą, głębiańską grą wróżebną zanu, błysnął zachwyt. Ciemnoskóra demonica, zajęta rysowaniem, opuściła ołówek. Z wrażenia aż zamrugała, lekko rozchyliwszy usta. Tylko siedząca na uboczu dżinnija nie poruszyła się, zerkając ukradkiem znad książki.

Asmodeusz wyglądał pięknie. Seledynowe włosy nosił swobodnie związane na karku, młodzieńcza twarz o bystrych, fiołkowych oczach miała suchy, arystokratyczny profil i drapieżność istoty zrodzonej do walki o własną niezależność. Czarny strój podkreślał smukłą sylwetkę. Demon stawiał kroki lekko i sprężyście, prawie nie utykając.

Nahema zatrzymała się pośrodku salonu.

- Moje drogie - powiedziała. - Przybył pan Asmodeusz. Okażcie wszelkie względy naszemu szanownemu gościowi.

Demonice dygnęły głęboko, Zgniły Chłopiec odpowiedział ukłonem.

- Napijesz się wina? - spytała Nahema.

Z uśmiechem skinął głową. Kruczowłosa zerwała się od pianina i podała kieliszek z wdziękiem, lecz nie bez kokieterii. Niezła, pomyślał Asmodeusz, lecz zbyt nachalna, za sztuczna. Z pewnością się przebije, ale nie u mnie. Czarnula już popędziła z powrotem do instrumentu i bębniła w klawiaturę, gotowa wykazać talent. Zgniły Chłopiec pochwycił porozumiewawcze zerknięcie Nahemy. Nic z tego, słodka, zdawało się mówić.

Pionki do zanu stuknęły głucho, dziewczęta zaśmiały się odrobinę zbyt głośno, a fiołkowe oczy demona spotkały się z niespodziewanie z ciemną, głęboką zielenią spojrzenia siedzącej z boku dżinniji. Na wszystkie kręgi Otchłani, jaka ona była piękna! Asmodeusz poczuł, że tonie, nie może nabrać oddechu, a serce rusza do galopu po drodze wiodącej Mrok wie dokąd. Patrzył na łagodny owal twarzy, prosty, szlachetny nos, usta o słodkim kształcie serca i skórę złotą niczym popołudniowe słońce. Dżinnija nie uśmiechała się, nie kokietowała. Czekała cicha, poważna, spokojna. To ona odwróciła wzrok, zapewne zmieszana zainteresowaniem okazywanym przez szanownego gościa, przesłoniła nieprawdopodobną zieleń oczu rzęsami czarnymi jak obsydian. Zdawało się, że bez emocji wraca do lektury, choć długie, smukłe palce trzymające książkę lekko drżały.

Zgniły Chłopiec odetchnął głęboko. Fiołkowe oczy nabrały dziwnie nieprzytomnego wyrazu, a serce nie zamierzało się uspokoić. Asmodeusz zakochiwał się nie raz, ale to, co się teraz zdarzyło, w niczym nie przypominało przyjemnego dreszczyku towarzyszącego zwykle początkom jego licznych romansów. Głęboki wstrząs, którego doznał, przywodził mu na myśl tylko jedno wydarzenie. Pierwsze spotkanie z Sarą. Nie bądź idiotą, nakazał sobie ostro, ale skojarzenie nie chciało zniknąć. Zgniły Chłopiec czuł się zbyt oszołomiony, żeby zauważyć zmianę na twarzy Nahemy. Demonica w zamyśleniu pocierała politurowany gzyms kredensu, a pionowa zmarszczka, która pojawiła się na jej czole, znamionowała zaniepokojenie.

- Spocznijmy, proszę - powiedziała, wskazując fotele.

Asmodeusz usłuchał, demonica przysiadła obok. Prawiła uprzejme grzeczności, na które nie zwracał uwagi.

Czas płynął, a Asmodeusz pił wino, zdawkowo odpowiadał Nahemie i z roztargnieniem słuchał świergotania dziewcząt. Dżinnija trwała pogrążona w lekturze.

Serce Zgniłego Chłopca wyprawiało nieprawdopodobne harce, aż w końcu zdecydował się zagadnąć panią domu.

- Kim jest ta samotna czytelniczka? - spytał, siląc się na obojętność.

Nahema upiła łyk wina.

- To Jashmin. Siedemnasta córka Angar Mereda, władcy dżinnów z północnej części Sahary.

Asmodeusz ze zdziwieniem uniósł brwi.

- Pochodzi z wolnych, niezależnych dżinnów, które wciąż upierają się mieszkać na Ziemi?

Demonica skinęła głową.

- Trochę ich jeszcze zostało.

Zgniły Chłopiec uśmiechnął się.

- Więc jest księżniczką, tak?

- W pewnym sensie.

- Musi się czuć bardzo samotna.

Ciemne oczy Nahemy bystro zerknęły na gościa.

- Z pewnością. Nie zna reguł rządzących naszym światem, obyczajów, koneksji. To róża z pustyni, dziwna i dzika. Nie wiem, czy coś dla niej znajdę.

- O to bym się nie martwił - powiedział Asmodeusz z przekonaniem. - Porozmawiam z nią chwilę. Ciekawi mnie.

Wstał, zanim Nahema zdążyła odpowiedzieć.

- Co czytasz, pani? - spytał z uśmiechem.

Drgnęła.

- Opowieści gwiazdy przewodniej - odrzekła cicho.

- Wyborna klasyka. - Asmodeusz usadowił się obok. - Niektóre opowiadania to prawdziwe perły. Na przykład Złoto nocy. Albo O śnie i smutku.

- Znasz je, panie? - Ożywiła się. Z lekkim rumieńcem na twarzy wyglądała tak pięknie, że Asmodeusz zakochał się jeszcze bardziej.

- Oczywiście. Należą do moich ulubionych lektur.

Przyglądał się jej złotym paznokciom, ciemnym włosom o połysku miodu, głębokiej zieleni oczu, skórzastym skrzydłom lśniącym niczym mosiądz.

- Jesteś ifrytem, prawda? - spytał ze zdziwieniem.

Rumieniec na złotych policzkach pociemniał.

- W połowie, po matce.

Asmodeusz nachylił się blisko, błysnął w uśmiechu zębami.

- Pamiętasz historyjkę O pustym dzbanie?

W zielonych oczach zalśniło rozbawienie.

- To moja ulubiona. Przewrotna, mądra i zabawna.

Nahema upiła kolejny łyk wina. W zamyśleniu stukała palcem w blat stolika.

 

***

 

Zgniły Chłopiec plątał się po domu z kąta w kąt, zły, zirytowany, opryskliwy. Obojętnie doglądał remontu w salonie i wszystkie pytania zbywał wzruszeniem ramion. Na nowe meble i antyki ledwo raczył spojrzeć. Długie godziny spędzał w pracowni, ale nie malował. Wreszcie, nad ranem, po czwartej nieprzespanej nocy, przywołał posłańca i nie bacząc na wczesną porę, kazał natychmiast zanieść list do pani Nahemy.

 

***

 

Światło było takie doskonałe. Łagodne i ciepłe, ślizgało się złotem po nienagannej sylwetce, po aksamicie skóry. Asmodeusz malował, całkowicie oderwany od świata, pogrążony w kosmosie kolorów i form. Nie usłyszał trzaśnięcia drzwi, odgłosu kroków. Zdołał tylko zobaczyć, jak twarz Jashmin blednie, a oczy ciemnieją z lęku.

- Co za słodka scena. Jestem wzruszona - odezwał się za jego plecami drwiący, niski głos przypominający gruchanie.

Odwrócił się błyskawicznie.

- A ciebie po co tu diabli przynieśli? - warknął.

Nienagannie wykrojone wargi Lilith krzywiły się w uśmiechu, ale źrenice ciskały gromy. Dawno nie widział matki tak wściekłej. Jashmin, przestraszona i zawstydzona, pospiesznie okręcała się fałdami draperii.

Głos Lilith stał się zimny i ostry jak sztylet.

- Nie chowaj się, śliczne zwierzątko. Chętnie zobaczę, kogo mój syn wybrał sobie na modelkę. Cóż to, Mod, zabrałeś się do portretowania dzikiej przyrody?

Asmodeusz zacisnął szczęki. Z chęcią skręciłby Lilith kark. Nie znosił, kiedy nazywała go zdrobnieniem odpowiednim dla cyrkowej małpy, nie zamierzał tolerować obraźliwych słów wobec Jashmin, ale nie chciał się zniżyć do wymysłów ani wyrzucania matki siłą.

- Przestań się ośmieszać i przejdź do rzeczy - powiedział ostro.

Nie podobał mu się nienawistny wzrok, jakim Lilith mierzyła Jashmin. Czuł, jak lodowaty palec niepokoju dźga go pod sercem.

Lilith parsknęła pogardliwie.

- Dobrze. Bardzo proszę. Chcę czterdzieści procent zysku z twoich kasyn. Płatne w gotówce, ostatniego dnia miesiąca.

Asmodeusz nie powstrzymał śmiechu.

- Oszalałaś? Z jakiej racji mam ci płacić?

Wzruszyła ramionami.

- Bez racji - syknęła jadowicie. - Bo tak. Płać albo pożałujesz. Powiedzmy, że masz u mnie dług, bo cię urodziłam i wychowałam.

Zgniły Chłopiec parsknął pogardliwie.

- Krokodyle wkładają więcej uczucia w opiekę nad młodymi, szanowna matko. Zagrzebują jaja w piasku.

 Lilith wydęła karminowe wargi.

- Nie liczyłam, że docenisz poświęcenie i troskę. Ale przyszedł czas uregulowania rachunków. Nie będę dłużej pobłażliwa. Koniec wyrozumiałości. Żądam od ciebie należnej opieki.

- Bo twoje matczyne serce krwawi - zadrwił Asmodeusz.

Prychnęła jak kocica. Czarne oczy płonęły wściekle.

- Zapłacisz, syneczku. Zobaczysz. Przyniesiesz mi dwa razy tyle. Przynajmniej do tego się przydasz, nędzny kuternogo. Nigdy nie mogłam uwierzyć, że urodziłam takie gówienko jak ty. Będziesz płacił jak złoto, mały. Przekonasz się, że matka jest tylko jedna. I gorzko pożałujesz, że nie umiałeś okazać szacunku.

Asmodeusz zacisnął ze złości szczęki, ale postanowił nie dać się sprowokować.

- Nie będę wysłuchiwał idiotycznych pogróżek ani tym bardziej kretyńskich żądań - powiedział spokojnie. - Poszukaj lepiej dobrego psychiatry, bo we łbie ci się przewróciło.

- Jak chcesz - warknęła. - Ostrzegałam. Pilnuj siebie i tego słodkiego kwiatuszka, bo mogę ci popsuć sielankę.

Wytarł pędzle w szmatę. Zdenerwowanie spływało powoli. Matka wyraźnie oszalała. Wreszcie do tego doszło.

- Wynoś się - powiedział. - Skończ z tymi błazeństwami. Nie robią na mnie wrażenia. Jesteś żałosna.

- A ty głupi! - rzuciła.

Wyszła, szeleszcząc szkarłatną suknią, której tren ciągnął się po podłodze jak smuga świeżej krwi.

Jashmin drżała.

- Nie przejmuj się - szepnął łagodnie. - Lilith jest szalona, ale nie zrobi nam krzywdy. Nie ma się czego bać.

Objął dziewczynę rękami umazanymi farbą. Palce zostawiały na skórze barwne smugi. Jashmin przywarła do niego mocno.

 

***

 

W klubie było tłoczno. Wrzawa rozsadzała uszy. Migały zimne, niebieskie światła. Gnące się ekstatycznie tancerki wyglądały jak widma. Asmodeusz przepychał się do stolika ze szklanką w ręku. W bursztynowym płynie tańczyły kostki lodu.

- Trzymaj - powiedział, stawiając szklankę przed Samaelem.

Rudowłosy demon pociągnął długi łyk. Asmodeusz usiadł.

- Masz kłopoty z Lilith, powiadasz? - Zielone, nakrapiane złotem oczy Samaela były drwiąco zmrużone. - Nic oryginalnego, synu. Nie ty jeden.

Asmodeusz pochylił się nad stołem, żeby nie przekrzykiwać wściekłego huku muzyki.

- Posłuchaj, to poważna sprawa.

Samael rozwalił się wygodnie na krześle.

- Po co przychodzisz do mnie? Ja codziennie rano tańczę na rękach, z radości, że nie mam jej na karku. Spadaj stąd, Mod. Bawię się.

Zgniły Chłopiec z trudem powstrzymywał gniew.

- Do cholery, wysłuchaj mnie przynajmniej. Jesteś w końcu moim ojcem!

Demon roześmiał się szeroko i szczerze.

- No to co? Sam się martw o swoją prześliczną mamusię. Ja już nie muszę.

Asmodeusz przechylił się, chwycił Samaela za nadgarstek. Twarz wykrzywiła mu wściekłość.

- Zachowaj się chociaż raz godnie, dobra?

Rudowłosy demon pobladł.

- Godnie, mówisz? - warknął. - Tego słowa z pewnością mamusia cię nie nauczyła. Chcesz rady? Dam ci jedną. Z nią nie wygrasz. Ona nikogo nie kocha. Nie sposób jej zranić, przestraszyć, obłaskawić, przebłagać. To potwór. Żyłem z nią przez lata, więc wiem. Nie chcę słyszeć jej imienia, nie chcę patrzeć w tę podłą, śliczną twarzyczkę. Ja, demon, którego wyrzucili z piekła za okrucieństwo. Ryży Hultaj, desperat i prześmiewca! Wiesz co? W każdej minucie dziękuję losowi, że zostawiła mnie w spokoju. Nie pomogę ci, Mod. Nie sprowadzę sobie znów na łeb tego przekleństwa. Jest gorsza od zarazy, przysięgam. Cieszę się, jak cholera, że teraz zajmuje się tobą, bo przynajmniej mnie nie zadręcza. Spotkałem ją na swoje zatracenie, kiedy lała krokodyle łzy w nurty Flegetonu. Taka słodka, smutna, skrzywdzona piękność, która chciała tylko odrobiny zrozumienia. I zakochałem się z miejsca, biedny głupek. Nosiłem tę żmiję na rękach, obsypywałem bogactwami, zaszczytami, adorowałem. Dałem jej w posiadanie prawdziwe królestwo i czterysta osiemdziesiąt szwadronów Głębian na wyłączne usługi. I uwierz mi, wkrótce nie pozostał ani jeden, z którym by się nie przespała. Uwielbiałem ją, zabijałem dla niej, w jej imieniu, dla jej kaprysu, a moje rogi obijały się o zenit kopuły niebieskiej. Omal mnie nie zniszczyła. Ale uciekłem. Tak, ja, Samael, po prostu zwiałem. I tobie radzę to samo. Zanim cię pożre, Mod. A teraz spadaj. Idę poderwać jakiś towar.

Jednym haustem wypił zawartość szklanki. Stuknął pustym naczyniem o blat.

- Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - warknął Asmodeusz.

Ryży Hultaj wycelował w niego palcem.

- Aż tyle, synu.

Wstał i zaczął się przepychać na parkiet. Czerwona czupryna górowała nad tłumem. Asmodeusz ze złością trzasnął szklanką o stół, aż szkło rozprysło mu się w dłoni. Nie zwracając uwagi na czerwone strużki płynące po palcach, wcisnął rękę do kieszeni i skierował się ku wyjściu.

 

***

 

Jashmin wstała, gdy wszedł do pokoju. Zauważył napięcie ściągające rysy twarzy, lekkie drżenie ust.

- Coś się stało, słońce? - spytał łagodnie.

Spuściła oczy. W palcach obracała zapisany kawałek papieru.

- Przyszedł list od pani Nahemy - szepnęła i urwała.

Z trudem oduczył ją pokornego zwrotu "panie".

- Co pisze?

Nie ośmieliła się podnieść wzroku.

- Ojciec jest rad, że zechciałeś zwrócić uwagę na jedną z jego córek. Zgadza się mnie sprzedać. Prosi, abyś podał cenę.

Asmodeusz potrząsnął głową.

- Nie kupię cię, Jashmin.

- Nie? - Zbielałe nagle wargi ledwo się poruszyły. Coś zabłysło i umarło w głębokiej zieleni oczu. Skóra dżinnii pokryła się popielatą szarością. - Nie?

- Zostaniesz ze mną, jeśli taka będzie twoja wola. Nie chcę cię kupować, niewolić, traktować jak przedmiot. Oczywiście, zapłacę twemu ojcu, ale jeśli sama tak postanowisz. Zostań ze mną, Jashmin. Jako partnerka, albo... żona.

Upuściła list i podbiegła z rozwartymi ramionami.

- Och, tak! Tak! Na zawsze!

Od dawna nie czuł się taki szczęśliwy. Nie rozumiał tylko, czemu zimny palec niepokoju znów zaczął go szturchać pod żebrami.

 

***

 

Oko nocy odezwało się natrętnie, terkotliwie. Asmodeusz wyciągnął z kieszeni kryształ.

- Tak? - spytał.

W polerowanej tafli pojawił się wizerunek Sydragasuma. Twarz demona, napuchnięta, sinofioletowa, wyglądała, jakby ktoś długo tłukł w nią kamieniem. Połamany nos zrobił się wielki jak kalafior, a w okolonych purpurowymi krwiakami oczach czaiło się przerażenie.

- Nieszczęście, panie - wybełkotał nosowo zarządca. - Błagam, przyjedź!

- Zaraz będę - rzucił prędko Zgniły Chłopiec, bez wdawania się w zbędne szczegóły.

Sytuacja wyglądała na poważną.

 

***

 

Sydragasum z jękiem przyłożył do skroni zimny kompres. Chustka momentalnie przesiąkła krwią. Palce demona przypominały teraz rozdęte do granic możliwości serdele. Paznokcie nabrały sinego odcienia.

- Wpadli tutaj - seplenił przez rozkwaszone usta. - Mieli broń. Sterroryzowali nas wszystkich, kazali się zaprowadzić do sejfu. Było ich pewnie z dziesięciu. Od razu zabili ochroniarzy od Raguela i zażądali pieniędzy. Nie chciałem dać, więc zaczęli mnie bić. Nic nie powiedziałem, panie, a oni widać bali się tracić za dużo czasu, więc przywlekli dziewczyny. Bili je i gwałcili, żebym otworzył sejf. Kiedy jeden z naszych chłopaków, Sefer, rzucił się biedulom na ratunek, rozwalili mu łeb. Na Otchłań, panie! Krew była wszędzie, na ścianach, dywanie, meblach! Sefer drygał nogami, charczał, aż w końcu umarł. Dziewczyny wpadły w panikę. Piszczały, płakały. Wtedy jeden złapał za włosy Meę, pamiętasz, panie, taką bystrą czarnulkę, co tak ładnie śpiewała. - Głos demona zaczął się łamać. - No i zabił ją. Strzelił prosto w usta, śmiał się i mówił obrzydliwe rzeczy. A to była taka dobra dziewczyna... ach panie!

Po opuchniętych policzkach płynęły łzy. Asmodeusz słuchał bez słowa, z kamienną twarzą. Tylko mięśnie szczęk drgały miarowo. Sydragasum zasmarkał się, ostrożnie wydmuchiwał w chustkę krwawe skrzepy.

- Powiedział, że będzie zabijał następne. Ale już nie tak szybko. Powolutku, po kawałku. Złapał Misz i chciał jej wydłubać oko. Przysięgam Wasza Mroczność, wcale nie żartował. No to otworzyłem sejf, panie... Niech mi Ciemność wybaczy! Nie mogłem dłużej patrzeć!

Głos Asmodeusza brzmiał spokojnie. Przerażająco spokojnie.

- Postąpiłeś słusznie, Sydragasum. Wiesz, kto was napadł?

Demon skinął głową.

- Tak, panie. Ten główny, najgorszy, którzy zabijał, nazywał się Marax. Zabrał pieniądze i powiedział, wybacz, panie, że następnym razem masz je przynieść w zębach pani Lilith albo nikt tu nie zostanie żywy.

- Marax, mówisz? - syknął Zgniły Chłopiec. Twarz mu się ściągnęła, wyglądała jak pysk drapieżnika. - Marax i Lilith. No dobrze.

Wstał gwałtownie, omal nie przewracając krzesła. Szybko ruszył ku wyjściu. Sydragasum odprowadzał go przerażonym wzrokiem zbitego psa.

- Dokąd idziesz, panie? - zaskomlał.

Asmodeusz odwrócił się. Fiołkowe oczy stały się niemal czarne.

- Zrobić porządek - wycedził.

 

***

 

Zaterkotało oko nocy. Asmodeusz odebrał.

- No? - rzucił ostro.

Smagła twarz Merkha, kapitana jego dżinnów nie zdradzała uczuć.

- Mamy go. Tawerna "Wdowi Smutek", w Limbo. Wchodzić?

- Poczekajcie na mnie. Zaraz będę - odrzekł Asmodeusz.

 

***

 

Drzwi, wywalone kopniakiem, wpadły do środka. W tawernie było prawie pusto, zabrakło nawet stałych bywalców, wystraszonych najazdem bandy Maraxa. Oszołomieni alkoholem, zaskoczeni zbóje zepchnęli z kolan rozchełstane dziwki i chwycili za broń. Za późno. Dżinny w zielonozłotych turbanach spadły na nich jak burza.

- Aszmo-daiiiii! - wibrował w powietrzu krzyk.

Błysnęły szerokie, krzywe szable. Ośmiu zbirów zbiło się w kupę, plecami do siebie, ale zieleń i złoto otoczyły ich ze wszystkich stron. Jeden złapał się za przerąbany pysk, zalał krwią i runął pod nogi towarzyszy. Drugi padł ze stęknięciem, przytrzymując wypływające wnętrzności, kolejny zwalił się na kolana, tryskając fontanną krwi z rozrąbanej szyi. Mrugająca ze zdumienia głowa potoczyła się pomiędzy przewrócone stoły, po czym znieruchomiała. Sprawiedliwość Asmodeusza działała gwałtownie i bezwzględnie.

Zgniły Chłopiec, z głębiańskim pistoletem Abyssum vocat 45 w dłoni, potrząsał wywleczonym z komórki pod schodami karczmarzem.

- Gdzie jest Marax? - syknął wściekle.

Przerażony oberżysta zasłaniał się rękami.

- Nie bij, panie! Nie bij!

- Zabiję, jeśli nie odpowiesz! - wrzasnął Asmodeusz.

- Na górze! Na górze, panie! Łaski!

Cisnął karczmarza jak worek i wielkimi susami pognał po schodach. Kopnął drzwi do jedynej izby. Marax pospiesznie wciągał gacie. Wystraszona dziwka zbierała rozrzucone łachy.

- Precz! - warknął do niej Asmodeusz.

Półgoła, przyciskając do siebie kłąb kiecek i bielizny, uciekła w popłochu na dół. Wystarczyło jej jedno spojrzenie w fiołkową furię. Marax zamarł z troczkami w dłoniach, otworzył usta.

Asmodeusz pokręcił głową.

- Nie będzie żadnej gadki - powiedział i strzelił.

Siła uderzenia zbiła demona z nóg. Padł na plecy z rozkrzyżowanymi ramionami. Na piersi już rozkwitał mu wielki, szkarłatny kwiat. Rozszerzone granatowe oczy patrzyły z niedowierzaniem. Niebieskie włosy leżały rozrzucone wokół głowy niczym aureola namalowana przez daltonistę.

Nieładny grymas wykrzywił usta Asmodeusza. Abyssum vocat 45 ponownie plunął ogniem. Ciało na podłodze drgnęło, poderwane siłą uderzenia pocisku, i zamarło. Granatowe oczy zapatrzyły się w pustkę.

- Widzisz? - mruknął Zgniły Chłopiec. - Nie było żadnych zbędnych gadek. A nie chciałeś wierzyć.

Splunął pogardliwie na podłogę.

- Tyle możesz powtórzyć swojej pani - powiedział.

Marax nie słyszał. Patrzył w próżnię.



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
A.Mason
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Rafał Ostuda
EuGeniusz Dębski
Tomasz Pacyński
Adam Cebula
Maja Kossakowska
Rafał Kosik
Grzegorz Buchwald
K. i K. Urbańskie
Ondřej Neff
Michal Jedinák
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adowity
 

Poprzednia 25 Następna