strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
strona 37

ZAKUŻONA PLANETA


Komentuje Frigg:

 

Ostatnimi czasy coraz popularniejszy staje się gatunek określany mianem "realistycznej grozy". W kolejnych utworach, w dobrze znanych kątach, czai się groza i zło, za fasadą znajomych twarzy ukrywają się prawdziwe potwory, a od tego horroru, od makabry, od potworności dzieli nas, czytelników, jedynie cienka powłoka rzeczywistości. No właśnie, rzeczywistości... Założeniem takiego tekstu jest wprawdzie udowodnienie, że owa rzeczywistość jest nie do końca taka, jaką się być wydaje, niemniej pozostaje ona nie tyle istotnym elementem, co osnową. Innymi słowy podstawą takiego tekstu jest nasza przaśna codzienność. Tak zwane realia.

Oto przed Wami, Mili Czytelnicy, tekst. Z gatunku. Chyba. Przekonana do końca nie jestem, bowiem Autor dla wątku fantastycznego stworzył i fantastyczne okoliczności. Na pierwszy rzut oka wygląda znajomo, ale już rzut drugi wystarczy, by to wrażenie rozwiać bezpowrotnie. W miarę czytania przedzieramy się przez prawdziwy gąszcz paradoksów, niekonsekwencji, inkongruencji i inkoherencji, które w irytujący sposób odrywają nas, czytelników, od wszelkich wątków opowieści. Autor tego tekstu popełnił jeden z najgorszych błędów jakie autor popełnić może: nie zadał sobie trudu, by zdobyć przynajmniej nieco rzetelnej wiedzy o rzeczach, o których pisze. Nie zastanowił się ani na chwilę nad tym co napisał i gotowam założyć się o wiele, że zapomniał też o tym, iż pierwszej redakcji dokonuje sam twórca. Co Go za to czeka? Ano pręgierz, czyli Zakużona Planeta - krytyka tym bardziej zjadliwa i bezlitosna, że przy odrobinie pracy...

Nie ma jednak co rozważać tego, co moglibyśmy przeczytać, spójrzmy na to, co do przeczytania otrzymaliśmy:

 

 

 

Adowity

MOTYL

 

 

Melodia cicha

Smutna i licha

Spływa kominem

Na śpiącą dziecinę

Straszno niebodze

Więc woła w trwodze

Ach odejdź proszę!

Czemu mnie kusisz?

Nie bój dziecino

Ty też umrzeć musisz.

 

 

Monika naprawdę się dzisiaj namęczyła. Trzeba było sprzątnąć dom, przygotować obiad dla czterech osób, a później biegać między kuchnią, a pokojem z półmiskami. Tomasz pomagał jej jak mógł, ale przecież to facet. Choćby nie wiadomo jak się starał, nie wie kiedy wyciągnąć pieczeń z piekarnika, jak przyrządzić ulubioną zupę taty, nawet ziemniaków nie posolił gapa. Był taki zmartwiony, kiedy wyszło na jaw, że puree jest niesłone. Monice naprawdę zrobiło się go żal, rodzicom zresztą też. Pocieszali biedaka jak mogli i bez grymaszenia zjedli obiad. Musiała przyznać, że są kochani. Kiedy już wyszli Tomek chodził niespokojny, dopóki dziewczyna swoimi sposobami nie przekonała go, że obiad wypadł wspaniale. Młodym zależało na opinii rodziców. Monika mieszkała z Tomkiem dopiero od miesiąca ale jej ojciec pomimo sporej tolerancyjności nie mógł się z tym faktem pogodzić . Tatę męczyło, że nie ma już nad córką kontroli, nie wiedział czy może zaufać szczupłemu studencikowi, który zabrał jedynaczkę z rodzinnego domu. Po dzisiejszym wieczorze ojciec powinien zmienić zdanie.

Ale teraz spać, tylko to jedno Monika miała w głowie. Tomasz poszedł na nocną zmianę, więc w łóżku została sama. Praca i studia - ta mieszanka kiedyś go wyczerpie.

Cicha melodia wsączyła się do pokoju. Monika gdzieś na granicy świadomości uchwyciła jeszcze wesołą myśl, że miłe to, iż ktoś jeszcze słucha kołysanek. Potem zdawało się jej, że już przekroczyła ulotną barierę i znajduje się po drugiej stronie nocy. Melodia była tam razem z nią, delikatnie kołysała, uspokajała, a potem doszły słowa. Monika w swym śnie jak dziecko zaczęła je powtarzać, aż dotarło do niej ich znaczenie. Umrzeć musisz, umrzeć musisz...odbijało się po głowie jak po pustej sali. Sen przestał się podobać, chciała go zmienić, zapragnęła wyjść. I znów przekroczyła ową barierę, by wrócić do świata jawy. Przez chwilę jeszcze walczyła ze snem, a potem otworzyła oczy. Widok sprawił, że nie mogła już ich zamknąć.

Naprzeciwko z sufitu zwisał wielki czarny kokon, oświetlał go blask świec, które nie wiadomo skąd się wzięły. Monika nie mogła się ruszyć. To co początkowo brała za paraliż okazało się więzami przytrzymującymi ją do łóżka. Rozchylone nogi również przywiązano do przeciwległych końców tapczanu. Nie mogła krzyczeć, chciała tylko się obudzić. I wtedy znów pojawiła się melodia, a po chwili dołączył do niej śpiew. Głos dochodził z kokonu! Monika rozglądała się nieprzytomnie dookoła nie chcąc uwierzyć w rzeczywistość. To jej pokój, jej ciało, ale co TO jest!

- Kim jesteś? Proszę wypuść mnie!

- Nasssssza piękna już ssssię obudziła! Witaj królewno ty też umrzeć musissssz!

Kokon rozchylił się powoli. Był długi i lśniący jak płaszcz z atłasu. Opadając na podłogę odsłonił ciało mężczyzny wiszącego głową w dół. Monika krzyknęła - raz, tylko jeden raz, potem głos uwiązł jej w gardle. Ciało nieznajomego pokrywały dziwne malowidła: zielono-niebieskie wzory, pawie oczy, wężowe sploty. Jak żywe tatuaże wiły się i ...kusiły. Mężczyzna wisiał zupełnie nagi, jego nabrzmiały członek prężył się pulsując żywą czerwienią. Monika powoli zaczynała rozumieć, coś do niej docierało, coś strasznego. Kiedy ponownie otworzyła powieki był już na niej. Poczuła dziwny zapach, który zniewalał ją, gdzieś wewnątrz ciała rozpalał żywy ogień. Spojrzała nieznajomemu w oczy i ujrzała własną twarz odbijającą się w tysiącu zespolonych płytek.

 

Nie będę komentować samego zamysłu Autora. Założenia, pomysł, koncepcja, to mogą ocenić tylko czytelnicy. Jednym się spodoba, inni odsądzą od czci i wiary, jak to zwykle bywa z pomysłami i koncepcjami. Jednak wykonanie, realizacja - to coś, co powinno podlegać i podlega moim zdaniem pewnym regułom. Skupmy się więc na tym JAK Autor swój pomysł zrealizował.

Monika, Tomasz, rodzinny obiad, mnóstwo szczegółów, nawet obawy nadopiekuńczego taty. Tymczasem, żadne z nich nie jest bohaterem naszej opowieści. Fakt, że Monika spała sama jest istotny, ale fakt, że zupa była za słona? O, przepraszam, puree i niedosolone. Ugrzęzłam w stereotypach

 

Leżał na łóżku w przeraźliwie pustym pokoju i gapił się w ciemność. Pozwalał żeby pamięć sama podsuwała obrazy, a one płynęły, płynęły żywą rzeką. Zupełnie jakby całe życie wydarzyło się wczoraj. Znajome sceny; kolor sukienki, ślad na piasku, spojrzenie przez gęstwę liści, zmieniały się powoli, przesuwały jak w dawnym kinematografie. Tyle razy oglądał już ten film, że znał każdą scenę i nosił je w sobie nieufny ludziom, niezdolny do zrzucenia ciężaru. Leżał w swoim pokoju zupełnie trzeźwy. Od dawna nie dotknął alkoholu, miał to za sobą. Wódka w niczym nie pomaga, człowiek robi z siebie durnia, a ból i tak zostaje. Pamięci nie da się oszukać. Od śmierci Renaty oceniał się bardzo surowo. Niby pogodził się ze stratą żony, odwiedzał znajomych, kontaktował ze światem, ale nikomu nigdy się nie zdradził, nikomu nie ufał na tyle, by odsłonić wnętrze, które było puste jak jego pokój.

 

Czy wspomniałam już o stereotypach? Policjant po przejściach. Steven Segal, Arnold Schwarzenegger, czy nasz rodzimy Marek Konrad. Dalszego wymieniania sobie i Wam, czytelnicy, oszczędzę. Tobie również drogi Autorze, zapytam tylko: po co? Po co ta trauma, te problemy, ta rozpacz i pustka? Dla nastroju? Czy może, aby wzruszyć czytelnika? I w jednym jak i w drugim przypadku zabieg ten jest mocno nieudany. Nastroju nie buduje się czymś, co do tego stopnia wykorzystali inni twórcy, że teraz już tylko śmieszy, a może irytuje. To jak w tym dowcipie, o filmach sensacyjnych, w którym to telefon przy łóżku policjanta, stoi zawsze po tej stronie, po której śpi jego żona. O ile jeszcze taką żonę posiada. Co gorsza, dalszy rozwój opisanych wypadków niewiele ma wspólnego z prezentowaną tu rozpaczą, a nawet tak jakby stoi z nią w całkowitej sprzeczności. Nie "tak jakby", na pewno. Czytelnik, drogi Autorze, może więc co najwyżej zazgrzytać zębami w irytacji, ale chyba nie o taki efekt chodziło.

 

 

Dźwięk komórki rozproszył wspomnienia.

- Robert Ryński? Przepraszam, komisarz Robert Ryński?

- Tak.

- Proszę stawić się za godzinę w komendzie głównej.

- Z jakiego powodu?

- Zostaje pan przywrócony do czynnej służby.

- Przecież do cholery mam urlop!

Z urlopu można kogoś odwołać, ale nie przywrócić do czynnej służby. O co więc chodzi?

- Przed godziną nadkomisarz Górski wydał rozkaz natychmiastowego włączenia pana do śledztwa.

- Pieprzę wasze śledztwo!

Głos w słuchawce zmienił się ze służbowego w podenerwowany.

- Jeśli nie stawi się pan za godzinę przyślemy po pana radiowóz!

Dość interesująca groźba, za karę mu podwodę proponują?

Trzask słuchawki. Czynna służba! Co ten idiota Górski wymyślił! Przecież wie, że to na nic. Robert nie nadawał się do niczego od kilku tygodni.

I  w  tym miejscu chciałabym zwrócić uwagę czytelników na owe "kilka tygodni". Dlaczego? Wyjaśnię ciut później. Zapamiętajcie jednak dobrze stan "nienadawania się do niczego" w jakim trwał nasz bohater.

Dokładnie od kwietnia, kiedy zginęła jego żona. Górski znał sytuację, sam nalegał na urlop. "Zrób sobie wolne stary, bo ci wszystko z rąk leci. Poczekaj, aż się rany zagoją, daj chwilę wytchnienia, będzie dobrze" Nie było. Robert nie czuł się gotowy do służby, nie teraz, jeszcze nie. Może za miesiąc, może za dwa, wtedy zapomni. Wsiadł w samochód i ruszył na komendę wściekły jak wszyscy diabli.

Drzwi otworzył z trzaskiem.

- Co to wszystko ma do cholery znaczyć!

Stefan Górski rozmawiał właśnie z jakąś młodą policjantką. Najpierw odprawił ją łagodnie, a później spojrzał na Roberta z wyrzutem.

- Po co wystraszyłeś biedne dziecko. Dopiero zaczyna pracę, nie od razu musi wiedzieć w co wdepnęła.

- Gówno mnie to obchodzi - Robert nie był w nastroju do żartów - dlaczego przywróciłeś mnie do służby!

- Nie zapytasz nawet co to za sprawa?

Wściekłe sapnięcie Roberta było jedyną odpowiedzią. Górski podrapał się po łysinie i jak gdyby nic kontynuował.

- Wczoraj wezwano nas na Dworską 15. Denatka nazywa się Monika Mnich. Sprawa naprawdę jest niezwykła, ponieważ ofiara właściwie nie została zamordowana.

- Sami nie potraficie uporać się ze śledztwem i chcecie mnie w to wciągnąć? Dawno wypadłem z formy, nie ma mowy!

- Dziewczynę znalazł jej chłopak Tomasz. Wracając rano z pracy zastał Monikę przywiązaną do łóżka. Nie żyła. Zaraz zadzwonił po nas, a potem odciął się od świata. Nie możemy od niego wyciągnąć żadnych zeznań, pozostaje w stanie ciągłego szoku. Lekarze stwierdzili, że ofiara przed śmiercią została zgwałcona. Przyczyna zgonu - zawał serca. A teraz najciekawsze: zobacz co leżało na jej pępku.

Stefan wyciągnął małe szklane pudełko, wewnątrz nabity na szpilkę tkwił przepiękny motyl. Robert nie odezwał się. Przez chwilę wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, jednak rozmyślił się. Górski znał go dobrze, od siedmiu lat byli przyjaciółmi. Robert jak pies myśliwski, nie popuści kiedy poczuje trop. Stefan spojrzał na kolegę. Z miny Ryńskiego nic nie dało się wywnioskować.

- Znaleziono jakieś ślady?

- Wosku, wszędzie: na meblach, na podłodze, na parapecie...

- Okna zasłonięte?

- Zaciągnięte żaluzje.

- Co wiadomo o dziewczynie?

- Studentka; bez wrogów i bez nałogów; obydwoje rodzice żyją, o chłopaku już słyszałeś. Dobrze wychowana dziewczyna, z rodzaju grzecznych panienek, co marzą żeby wyjść za mąż i mieć zdrowe dzieci.

- A ten Tomasz? Szok jest wygodną ucieczką od składania kłopotliwych zeznań.

- Nie mamy na niego haka. Rodzice i znajomi zmarłej twierdzą, że pomiędzy Moniką, a jej chłopakiem nie było starć. Wiesz związek bez kłótni, tak kochać potrafią tylko młodzi.

Stefan nie zwrócił uwagi na Roberta. Dla Ryńskiego na chwilę otworzyło się okno w przeszłość i zobaczył w nim siebie z Renatą. Zaraz po studiach, wynajęli stary jacht i popłynęli szukać szczęścia na mazurskich jeziorach. Młodzi, wolni i szczęśliwi. Wspomnienia ucięło pytanie Górskiego.

- Co o tym myślisz?

- Myślę, że dziewczyna umarła podczas stosunku. Nocny gość musiał być niezłym kochankiem.

- Przecież to absurd!

- Wiem, ale nie widzę innych przyczyn. Była chora na serce?

- Nie, zdrowa jak przysłowiowa ryba.

- Czy lekarze stwierdzili w organizmie obecność środków nasercowych?

- Znaleziono śladowe ilości jakiejś toksyny.

- Jakiej?

- Pracujemy nad tym.

- Podniesiony poziom adrenaliny?

- Owszem.

- Odciski palców, rysy, ślady?

- Nic.

- I to wszystko?

- No...

- Nie ułatwiasz mi sprawy.

- Więc bierzesz ją?

Zapadła cisza. Robert spostrzegł, że wpadł w pułapkę. Stary lis Górski wiedział jak go podejść. Teraz było już za późno. W sumie co ma do stracenia? Pójdzie, popatrzy, najwyżej sprawa trafi do teczki z notką "nierozwiązane". Może Stefan ma rację, może trzeba wreszcie wyjść z domu, zająć się codziennością i poczekać, aż wszystko się ułoży? Robert przekonywał sam siebie, ale i tak nie wierzył. Podjął jednak decyzję.

Daj mi dwa dni.

I tu pozwolę sobie przerwać wszystkim czytającym, po pierwsze po to, by mogli nabrać oddechu, po drugie po to, żeby podywagować chwilę nad wydarzeniami rozgrywającymi się w komendzie. Pomijam już wpadanie do gabinetu komendanta i straszenie młodych policjantek. Pomijam też fakt, że przez kilka tygodni nasz dzielny komisarza Ryński wyszedł z wprawy w prowadzeniu śledztwa. Załóżmy, że w tym przypadku znaczącą rolę odegrał czynnik ludzki i teoretycznie jest to możliwe. Ale tylko w tym przypadku, bo reszty na spokojnie przełknąć nie można.

Kobieta, która zmarła z rozkoszy? Czegoś takiego jeszcze nie grali. Mężczyźni - owszem, potrafią oddać ducha na kobiecie, znane są takie przypadki. Ale baby, panie, to strasznie odporne są! Poparcia owej curiosalnej teorii należy pewnie upatrywać w podniesionym poziomie adrenaliny we krwi denatki.. Adrenalina, a raczej noradrenalina, bo o takiej mówimy w tym przypadku, oczywiście we krwi występuje, ale jej rozpad zajmuje niewiele czasu, więc jako dowód w śledztwie jest, że tak powiem, do bani! Poza tym nie świadczy ona dokładnie o niczym. Stres to stres, nawet jak się kobieta przed śmiercią przestraszy myszy!

Dalej jest już tylko gorzej. Pada pytanie o ślady - odpowiedź "ślady wosku", dobrze, że nie "Czarnych stóp". W języku policyjnym ślady, to ślady kryminalistyczne. Daktyloskopijne, mechanoskopijne, mikroślady, ślady obuwia, ślady zapachowe, itp. Trzeba wiedzieć o czym się pisze. Nie wystarczy pomieszać "Ekstradycji" z "Milczeniem Owiec"!!! Lekarze orzekli gwałt. Cała istota gwałtu opiera się na przełamywaniu oporu ofiary. Tutaj bada się przede wszystkim skórę nadgarstków, wewnętrznej strony ud, szuka się obrażeń w miejscach, nazwijmy je eufemistycznie, intymnych. Z całej rozmowy dwóch fachowców wynika, że dzieweczce zmarło się wyniku zbyt ostrego seksu, przy zasłoniętych oknach, a kochanek flejtuch był i nabrudził woskiem. Skąd więc pomysł zabójstwa?

 

Nie wszystko złoto co się świeci...

 

Zawsze dziwnie się czuł, gdy zrywał plomby wchodząc na miejsce zbrodni, jakby odkrywał jakąś straszną tajemnicę. Dreszcz emocji nigdy nie opuszczał Roberta w podobnych chwilach. Lubił przychodzić sam, kiedy policja

(policja to on, chyba? Choć przekonana nie jestem)
odwaliła już swoją robotę, kiedy dziennikarze nasycili się sensacją. Wkraczał wtedy do pustych pokoi, wpatrywał się w obrys ciała, dotykał przedmiotów, szukał śladów.
Jak już wszystkiego podotykał to faktycznie śladów było mnóstwo. Pomijam już fakt, że jak wspomniałam wcześniej, nie o "ślad Czarnych Stóp" tu idzie...
Potrafił całe godziny nie odezwać się ani słowem odtwarzając w wyobraźni zbrodnię, minuta po minucie. Tak jak teraz. Robert stał przy oknie w mieszkaniu Moniki zastanawiając się do czego tu doszło i kim jest główny aktor przedstawienia. Wosk, dużo wosku na meblach i podłodze. Sprawca rozstawiał świece, może jest romantykiem? Na pewno miał sporo czasu. Ale jak to załatwił? Najpierw napadł na śpiącą dziewczynę, związał i zajął się resztą, czy uśpił jej czujność i przygotował przedstawienie kiedy Monika na przykład brała prysznic? Robert snuł swoje przypuszczenia powoli, gdzieś na bocznym torze podświadomości zdał sobie sprawę, że delektuje się zbrodnią. Początkowo owy fakt przeraził go, ale po chwili nadeszła spokojna pewność. Przecież to nic złego, jak rozmowa ze starym przyjacielem, długa, szczera i kojąca. Wtedy po raz pierwszy poczuł zapach "Salvatore Dali". Właśnie obracał w dłoni porcelanową pozytywkę - jeden z bibelotów Moniki, kiedy w pokoju pojawiła się jedwabna woń. Zapach posiadał znajomą nutę, jednak utonęła ona w mieszaninie innych, nieznanych. Robert nieświadomie poddał się degustacji.

Nagromadzenie epitetów, dobór przymiotników na siłę niecodziennych, dziwaczne zestawienia typu "jedwabna woń" robią ni mniej ni więcej, a właśnie wrażenie wymuszonych. Drażnią i odciągają uwagę czytelnika od treści. Niepotrzebnie. Ten styl pisania zdaje się spełniać jakieś wymagania samego Twórcy, bo nie rezygnuje z niego ani na chwilę, ale śmiem wątpić, czy zachwyci czytelników. Jest to może uwaga mniej merytoryczna, bo błąd stylistyczny, to tylko wygodne określenie ukute przez nauczycieli polskiego, a jednak.. "Jedwabny" oznacza zrobiony z jedwabiu, prawda? Jak więc rozumieć frazę "jedwabna woń"?

- Tysiące świateł.

Drgnął słysząc słowa. Wdarły się w umysł miękkim, aksamitnym falsetem budząc coś, co od dawna pozostawało w ukryciu. Już miał uchwycić owo skojarzenie, już wypływało na powierzchnię podświadomości lecz wtedy Robert wykonał ostanie ćwierć obrotu stając oko w oko z niezwykłą kobietą. Drobna blondynka, średniego wzrostu opierała się o framugę drzwi. Miała jasne, krótko przycięte włosy z grzywką opadającą na oko. Bardzo błękitne oko. Robert zanotował w pamięci także inne szczegóły: gładkie wysokie czoło, zadarty nos i małe wąskie usta. Zabawne, ale ich prawa strona unosiła się lekko do góry co nadawało twarzy wyraz pewności siebie. Absurdalność sytuacji, dziwne słowa i niezwykła uroda obcej kobiety zsumowały się na najinteligentniejszą odpowiedź na jaką komisarz mógł się zdobyć w owej chwili.

- Co?

Kobieta podeszła do okna i wskazała na miasto.

- Piękny widok, prawda?

Spojrzał w dół, chociaż nie interesował go krajobraz. Trudno było oderwać wzrok od kształtnych i krągłych piersi. Nieznajoma miała na sobie białą koszulę z dużym kołnierzem, szyte na miarę czarne spodnie, sweter zarzucony na ramiona i szpilki, wysokie szpilki. Dwa ostatnie guziki koszuli rozpięte - szybko zauważył Ryński.

- Kim pani jest?

- Nazywam się Ewa Winiecka, przydzielono mnie jako psychologa do tej sprawy.

- Aha.

Zapadło krępujące milczenie. Nie dlatego, że Robert czuł się zażenowany, nie. Po prostu nie lubił psychologów, taki uraz. Zawsze doszukują się nieistniejących problemów. Nie mógł jednak pozostać nieuprzejmy.

- Przepraszam, nazywam się...

- Robert Ryński wiem. Stopień komisarz, przez ostatnie dwa miesiące na urlopie.

- Dużo pani wie.

- Lubię zaczerpnąć informacji o współpracownikach.

Robert zacisnął usta i znów zapatrzył się w okno.

- Czy to konieczne?

- Chyba się nie gniewasz? Naruszyłam męskie ego?

- Mówiłem o współpracy.

- Dlaczego?

Opierała się o ścianę kręcąc w palcach rękaw swetra.

- Bo lubię pracować sam.

Popatrzyła na niego uważnie, ale chyba nie uwierzyła.

- Przykro mi, ale to rozkaz odgórny, postaram się nie robić kłopotów.

Oto i piękna pani psycholog. No tak, tego elementu niewątpliwie nam brakowało. Elegancka, inteligentna, interesująca i oczywiście niezwykle kobieca. Właśnie przyjechała z Hollywood. Nie za bardzo zna polskie realia i nie wie, że psychologa do sprawy przydzielono by nie wcześniej niż przy piątym nieboszczyku.

W tym momencie Robertowi zrobiło się strasznie głupio, w pierwszym odruchu chciał nawet przeprosić, ale powstrzymał się.

- Czy ma pani jakieś propozycje - zatoczył ręką łuk dookoła.

- Kilka ciekawych hipotez i proszę mów mi po imieniu.

- A więc słucham Ewo.

Nie zaczęła od razu. Najpierw wyjęła z torebki papierosa i spojrzała wyczekująco na Roberta. Speszył się, szybko odnalazł zapalniczkę i podsunął ogień. Ewa paliła w fascynujący sposób: trzymała papierosa sztywno między palcem wskazującym, a serdecznym, zaciągała się lekko, wypuszczając dym powoli jak normalny oddech. Ręki z papierosem nie opuszczała poniżej biodra, starała się ją trzymać na wysokości twarzy, odginając nadgarstek zewnętrzną stroną w dół za każdym razem, gdy odejmowała papierosa od ust.

To bardzo uciążliwe. I straszliwie teatralne. Palacz, taki normalny, nie z Hollywood, po prostu pali. Papieros jest dla niego stałym elementem, nie wymaga celebracji, która może jeszcze za sobą pociągnąć ból w ręce. Tu wystarczyłaby chwila obserwacji palaczy. Mimo ogólnej propagandy antynikotynowej zostało ich jeszcze paru na świecie.

Robert skupił się na profilu nowej znajomej i kiedy wypuszczając kolejne pasmo dymu przeciągnęła językiem po górnej wardze przeszył go dreszcz.

Hmm...
Opanował się szybko.

- Stawiam na to, że działa sam - Ewa wsparła wolną rękę na biodrze.

- Śmiałe przypuszczenie, ale czym je poprzesz?

- Jest pedantem, długo przygotowuje się do ataku. Popatrz na ślady wosku, niby rozrzucone przypadkowo, ale widać geometryczną precyzję: wokół łóżka ułożono koło z ośmiu grup świec, a tu - Ewa wskazała na miejsce przed tapczanem - było ich bardzo dużo, jakby miały oświetlać coś ważnego. Ja to nazywam poukładany chaos.

- Dobrze, ale jak to się ma do teorii o braku wspólników?

- Ktoś tak systematyczny nie pozwoliłby innym na zrealizowanie swojego planu. Włamywacz jest nieufny.

Włamywacz, zabójca, morderca czy gwałciciel? To nie rozmowa przekupek na targu, a dyskusja fachowców! Policjant i psycholog policyjny mają takie problemy z klasyfikacją czynu? Z nomenklaturą? Jak to możliwe?! Ano możliwe, jeśli Autor opiera się li tylko na własnych wyobrażeniach, czy może na obejrzanych filmach. Tymczasem pierwsze co sprawdzić powinien, to terminologię. Zabójstwo na tle seksualnym. Bo chyba o to chodzi.

Z pietyzmem przygotował zbrodnię i tylko on mógł ją zrealizować zgodnie z własnymi zamierzeniami. Poza tym nie sądzę, aby potrzebował widowni do gwałtu.

Robert podrapał się w podbródek. Rozumowanie Ewy miało swój sens, ale nie przemawiało do niego. Zbyt dużo przypuszczeń, a mało konkretów. To na nich teraz się skupił.

- Kryminolodzy po zbadaniu śladów orzekli, że sprawca, lub sprawcy - powiedział z naciskiem - dostali się do mieszkania przez okno. Obejrzyjmy.

 

Kryminolog, proszę Szanownego Autora, to teoretyk. A kryminolog amator to ja. Kryminalistycy orzekli. Kryminalistycy. Do uzyskania takiej wiedzy potrzebny jest jedynie jeden tom encyklopedii. Ten na "k".

 

Ryński znowu stanął przy szybie. W pokoju znajdowało się tylko jedno, ale za to duże okno. Siódme piętro, nowa architektura. Ludzie młodego pokolenia cenili sobie przestrzeń: puste pokoje, dużo światła, stały dopływ świeżego powietrza przez wywietrzniki doprowadzone do każdego pomieszczenia.

- Sprawca prawdopodobnie opuścił się z dachu na linach. Teraz popatrz, zaraz obok stoi drugi wieżowiec. Zgon nastąpił około pierwszej w nocy. Przypuszczamy, że podejrzany zaplanował atak na północ. O tej porze przeważnie ludzie śpią, ale zawsze znaleźć się może jakiś nocny marek. A co jeśli taki ktoś mieszka w bloku naprzeciwko, dostatecznie wysoko? Mógłby zainteresować się zwisającymi linami.

Ewa spojrzała niedowierzająco.

- Przecież są specjalne cienkie liny w różnych kolorach, na przykład takich jak ściana bloku.

- Skoro twierdzisz, że napastnik jest pedantem, to musiał mieć kogoś do pomocy. Osobę na dachu, która mogłaby szybko wciągnąć gwałciciela lub liny, albo po prostu posłać ostrzeżenie gdyby ktoś zauważył akcję. Może okno jest fałszywym tropem przygotowanym specjalnie dla Policji?

Tym razem Ewa nie odezwała się. W pokoju po raz drugi zapadła cisza. Robert słabo wierzył w swoje teorie, ale chęć utarcia nosa przemądrzałej pani psycholog była silniejsza. Przed samym sobą przyznał, że przypuszczenia Ewy są całkiem logiczne. Dość szybko zdał sobie sprawę, iż rzekoma współpraca przeradza się powoli w pojedynek. Z jednej strony nie chciał tego, a z drugiej za nic w świecie nie pozwoli wodzić się za nos. Postanowił zaatakować z innej strony.

- Mówiłaś wcześniej, że spore skupisko świec znajduje się w nogach tapczanu?

- Zgadza się.

- Przez ostanie kilka minut zastanawiałem się nad tym. Masz rację, sprawca najwyraźniej chciał coś pokazać i zależało mu aby owa rzecz była dobrze widoczna. Zastanawiam się co to mogło być.

Robert zatrzymał się w swoim wywodzie i zapatrzył w jakiś punkt na suficie.

- Zauważyłaś dziurę?

- Gdzie - Ewa rozglądała się bezradnie.

- Tutaj - wskazał na punkt znajdujący się dokładnie ponad dużym skupiskiem wosku, o którym wspominał wcześniej. Przy bliższych oględzinach okazało się, iż jest to spory kołek rozporowy. Robert podzielił się odkryciem z dziewczyną.

- Znam się trochę, majsterkowałem nieraz w domu przy półkach i szafkach - które Renata kupiła lub sama zaprojektowała - dawno temu... To solidny niemiecki produkt. Wkręt mógłby utrzymać ciężar do sześćdziesięciu kilogramów.

Solidny niemiecki produkt. Domyślam się, że na zwojach gwintu widać było spory napis "Sdiełano w Germanii". Skąd ta wiedza o producencie i wytrzymałości produktu? Niewiadomo.

Ewa nie wiedzieć czemu uśmiechnęła się. Siedziała teraz na brzeżku fotela obojętnym wzrokiem lustrując pokój. Założyła nogę na nogę i wsparła podbródek na zaciśniętej pięści wyrażając swą postawą, że słucha ale nie ma nic do dodania. Robert przyjął to jako zaproszenie do kontynuacji.

- Mam wrażenie, że wwiercono go stosunkowo niedawno - stojąc na stołku z bliska przyglądał się tajemniczej dziurze - jest nie pomalowany i zupełnie nowy, mogę się założyć, że między klepkami podłogi kryminolodzy mogliby jeszcze znaleźć drobiny tynku.

Już raczej mruczał do siebie niż mówił. Szarpiąc nerwowo podbródek wyszperał z kieszeni kurtki komórkę. Gestem przeprosił Ewę i po raz kolejny tego wieczoru stanął przed panoramą miasta.

- Stefan. Tak ja, słuchaj macie jeszcze pod kluczem Tomasza? Można już z niego coś wyciągnąć? Cholera! Muszę wiedzieć czy przed śmiercią Renaty eee Moniki wieszali coś na suficie. Wiem, że śmiesznie brzmi! Chodzi o to, czy kilka dni wcześniej nie kupili przypadkiem nowego kwiatka w wiszącej donicy, lub jakiejś ozdobnej lampy, albo czy w ogóle używali wiertarki! Dobra czekam.

Dlaczego wypowiedział imię żony? Przecież cały czas myślał o sprawie! Rozdrażnił się nieco, lecz nie dał po sobie poznać. Ukradkiem spojrzał na Ewę. Przewracała kartki jakiegoś czasopisma, grzywka opadła jej na oczy. Słyszała, czy nie? A nawet jeśli, to co! Jest psychologiem powinna rozumieć takie rzeczy! Rozmawiał o śmierci i skojarzył ten fakt ze stratą Renaty. Podświadomość lubi płatać figle. Przez chwilę oddychał trochę głębiej i uspokoił się. Takie myśli godne są uczniaka z podstawówki, który próbuje usprawiedliwiać własne wyrzuty sumienia. Robert nie musiał się przed sobą usprawiedliwiać. Zadzwoniła komórka.

- Tak. Jesteś pewien? Dzięki.

Powoli odwrócił się w stronę dziewczyny. Przestała kartkować pismo i czekała cierpliwie wiedząc, że usłyszał coś ważnego. Jednak poddawała się emocjom! Miło wiedzieć.

- Mój zwierzchnik zadzwonił do rodziców denatki. Byli tamtego dnia na obiedzie u córki. Nie przypominają sobie, żeby Monika kupiła coś nowego do mieszkania. Są pewni, że pochwaliła by się od razu. Nie mogło być mowy o żadnych nawiertach, bo ojciec Moniki kilka dni wcześniej pożyczył od Tomasza wiertarkę.

Co to jest "nawiert"? Słów nie występujących w słowniku mogą używać pisarze doświadczeni, w nadziei, że za ich sprawą takie słowo tamże się znajdzie. Tutaj radziłabym się raczej trzymać tych słów, które swoje miejsce w słowniku znalazły i to miejsce opatrzone definicją.

- Może młodzi pożyczyli narzędzie od sąsiada?

- Nie wydaje mi się, ale chodź, możemy zapytać.

Nie oponowała i doceniał to. Każdą poszlakę należy sprawdzać do samego końca. Zawsze można natknąć się na niespodzianki. Zapukali do sąsiednich drzwi. Otworzył im łysawy mężczyzna koło czterdziestki. Miał na sobie dres i klapki "Sprandi". W ręce trzymał pilota.

- Dzień dobry. Komisarz Ryński z Wydziału Dochodzeniowego Policji Stołecznej, a to jest - wskazał dłonią - psycholog Ewa Winiecka. Chcieliśmy zadać parę pytań.

- A mogę zobaczyć jakiś dowód?

Posiadacz klapek "Sprandi" najwyraźniej nie pałał sympatią do obcych. Robert pokazał mu legitymację i dopiero wtedy mężczyzna z ociąganiem zaprosił ich do środka. Usiedli w kuchni na niewygodnych taboretach.

- Czy znał pan dobrze Monikę Mnich?

Zapytany westchnął jakby ostatnio zbyt często słyszał to pytanie.

- ak.

- Jak dobrze?

Wzruszył ramionami.

- Byliśmy sąsiadami i tyle. Ona i ten jej mówili mi zawsze "dzień dobry".

- Czy był pan kiedyś u państwa Mnich?

- Nie, nigdy. Mała nawet miła była, ale ten jej to jakiś zarozumiały studencik. Wymądrzał się kiedyś na klatce, że on inaczej by rury w bloku pociągnął, bardziej ekonomicznie! Intelektualista się znalazł! Oni wszyscy tacy są, wiedzą lepiej, ale robotą żaden rąk nie upaprze.

Tomasz już na zawsze został przechrzczony na "tego jej". Widocznie łysawy jegomość również sąsiadów nie darzył sympatią.

- Czy w dzień śmierci Moniki, ktoś z państwa Mnichów pożyczał od pana wiertarkę?

- Nie.

- Musimy sprawdzić jeszcze innych - Robert odwrócił się do Ewy - może mieli tu bliższych znajomych?

- Zaraz, zaraz - mężczyzna zaczął wymachiwać pilotem - nie pożyczali, ale wiercili.

- Co?

- A tak - właściciel najwyraźniej poczuł się dowartościowany faktem, że znajduje się w centrum uwagi.

- Tamtej nocy używali wiertarki. Pamiętam, bo obudziło mnie buczenie, jednostajny szum. Wiedzą państwo, jak ktoś wierci, to niesie się po całym bloku. Wściekłem się, bo kto to widział żeby tak po nocy remonty robić.

- Jest pan pewien, że hałasowała wiertarka?

- Panie jestem ślusarz z zawodu! Musieli mieć profesjonalny sprzęt, szwajcarski

I znowu. Szwajcarski sprzęt inaczej buczy? Niż taki na przykład szwedzki?
, tłumione sprzęgła. Zresztą wiercili krótko.

- Która mogła być godzina?

- Dwadzieścia minut przed północą, spojrzałem wtedy na zegarek, ale nie chciało mi się wstawać.

Robert zatopił się we własnych myślach. Sytuację uratowała Ewa.

- Dziękujemy bardzo. Informacje, których pan udzielił z pewnością posuną śledztwo do przodu.

Specjalnie połechtała dumę sąsiada, może coś jeszcze sobie człowiek przypomni.

W mieszkaniu Moniki panowała cisza. Robert nie lubił takiej ciszy. Patrzył na sprzęty, ściany, okna i czuł, że coś jest nie tak. Nieraz miewał już podobne uczucie, a potem zawsze odnajdywał brakujący element układanki. Tym razem nie wiedział nawet gdzie go szukać, ale wrażenie pozostało. Silne, jakby miał coś przed nosem tylko nie umiał zauważyć.

- Strasznie przycichłeś.

- Co?

Drugi raz dał się przyłapać. Zupełnie zapomniał o obecności Ewy. Pochylała się nad łóżkiem dokładnie coś oglądając. Złapał się na tym, że obserwuje jej stanik widoczny spoza rozpiętej koszuli.

- Chyba bardzo się przejąłeś słowami sąsiada. Nie powiedziałeś słowa od końca wizyty.

- Musiałem kilka rzeczy przemyśleć.

- I co, wymyśliłeś coś?

- Potrzebuję więcej czasu.

- Rozumiem - zapięła jeden z guzików uśmiechając się przy tym - próbowałam znaleźć coś przy tapczanie. Dziewczynę związano jakimś dziwnym gatunkiem przędzy. Naukowcy pracują nad odnalezieniem rośliny, z której sprawca pobrał włókna.

- Aha...

Szybko zauważyła, że z Robertem już dzisiaj nie zamieni konkretnego słowa. Siedział na fotelu gładząc podbródek. Ewa już dawno stwierdziła, że jest mężczyzną przystojnym. Wysoki brunet o sportowej sylwetce, niejedna dziewczyna obejrzałaby się za nim tęsknie na plaży. Gdyby tylko zadbał bardziej o siebie, zgolił zarost, uczesał włosy i zdecydowanie zmienił ubranie. To, które miał na sobie śmierdziało papierosami, potem i Bóg wie czym jeszcze. Mimo tego, a może właśnie dzięki temu strasznie ją pociągał.

- Słuchaj Robert, może spotkamy się pojutrze? Przemyślimy pewne kwestie, każde spróbuje poszperać na własną rękę i podsumujemy wiadomości?

- Gdzie?

- W "Cotton Pubie" o dwudziestej.

- Dobrze, będę.

 

Podsumowanie fragmentu? Nieprawdopodobny, pod każdym względem. Nieprawdopodobnie nieprawdopodobny. Począwszy od wątku, przez psychologię bohaterów, zgodność z jakimikolwiek realiami, a nawet wcześniejszymi założeniami samego Autora. O profesjonalizmie naszego komisarza już wspominałam, ale o jego zainteresowaniu panią psycholog jeszcze nie. Pamiętacie ten fragment o załamaniu trwającym od KILKU tygodni? Tyle upłynęło od śmierci ukochanej żony naszego bohatera. A tu już mamy erotyczne dreszcze, zerkanie za dekolt i, ogólnie mówiąc, typowe interakcje damsko męskie. Nie mam nic przeciwko opisywaniu napięć seksualnych pomiędzy głównymi bohaterami, bo i dlaczego miałabym mieć. Bohaterowie też ludzie, przynajmniej część z nich. Ale na co była potrzebna ta martwa żona? Chyba jedynie dla utrzymania hollywoodzkiej konwencji.

 

 

Czasami ktoś na nas patrzy...

 

Acantholyda posticalis, Choristoneura murinana, Lymantria dispar...Tyle ich jest. Dlaczego akurat motyle? Są piękne fakt, ale jakie mogą mieć znaczenie dla gwałciciela? Czy są obiektem kultu, czy jedynie fascynacji? Szelest skrzydeł, gry barw, wzory... Pawie oczy z błękitów przechodzących w czerwień, unikalne sploty złota, zieleni i czerni...kręcą się, wirują przed oczyma, już nie wiadomo czy to jeden czy tysiące motyli, trzepoczą wokół głowy wznoszą się w górę i otaczają szczelnym całunem. Miłe uczucie, jak muśnięcie jedwabiu, jak dotyk kochanki. Jest tak lekko, tak dobrze, ciało swobodnie unosi się w morzu barw. Można tylko słuchać. Tajemnicze głosy, głosy przeszłości, znajome obrazy. Jak dobrze. Ręka pod światło jest przeźroczysta, twarz i zamknięte oczy również. Koniecznie zamknięte, wtedy czuję więcej. Ciało samo się podnosi, jakby działało niezależnie od woli, jakby to wola była od niego zależna. Po obu stronach ramion lekko falują skrzydła. Skrzą się w świetle jak tysiące drobnych diamentów. I to uczucie wznoszenia, tak nowe i tak fascynujące, coraz wyżej i wyżej aż do słońca. Ale słońca nie ma, jest tylko niebo pełne motyli, a one wirują, migoczą, nęcą. I wtedy z gonitwy barw wyłania się twarz. Cała w motylach.

- Renata!

Robert otwartymi ustami łapał hausty powietrza. Leżał w wannie. Woda całkiem wystygła i chłód ostro wbijał się w ciało. Ryński nie zauważył kiedy zasnął. Atlas entomologiczny wysunął się z ręki i leżał grzbietem do góry na posadzce. Kiedy schylił się po niego zauważył jasny prostokąt światła wdzierającego się do łazienki przez otwarte drzwi. Rozpoznał bladą łunę księżyca zamkniętą w ramach okna. W tym prostokącie powoli wyrosła sylwetka. Robert widział ją wyraźnie: głowa i długi tułów, tak jakby osoba była w płaszczu. Lodowaty prąd przebiegł Ryńskiemu wzdłuż karku, dobrze wiedział, że to nie z winy wody. Jak długo spał? Godzinę, dwie? Napastnik musi tu być od niedawna, bo inaczej zajrzałby do łazienki i Robert już by się nie obudził. Komisarz szybko podsumował sytuację: jest sam w mieszkaniu, nagi, a jego broń leży za kuchennym kaloryferem. Niewesoło.

Najciszej jak potrafił wysunął się z wody. Zdradził go tylko jeden głośniejszy plusk. Postać znikła. Robert owinięty jedynie w ręcznik ostrożnie wyjrzał zza drzwi. Pokój pusty, ale czy na pewno? Róg przy przeciwległej ścianie wraz z częścią pomieszczenia ginął w cieniu, za to wejście do łazienki doskonale widoczne. Cholerna pełnia! Robert już nie czuł chłodu, stał przyciskając do ściany mokrą twarz i oceniał sytuację. Na zimno - tak zawsze uczyli, bez emocji. Najpierw rzuci się w stronę kuchni, dopadnie kaloryfera, odbezpieczy broń i postara się czymś zasłonić. Tylko czym? Wszystkie meble wyrzucił! Teraz już wiedział, że to nie był dobry pomysł. No nic, schowa się pod oknem i będzie modlić, żeby blask księżyca oświetlił dobrze napastnika. Tylko czy podołam? Spojrzał na ręce - trzęsły się lekko, serce biło jak oszalałe, a w gardle urosła gruba narośl strachu. Czuł się bezsilny. Sam w pustym mieszkaniu, bez broni z napastnikiem czającym się, w którymś z pokoi. Nie! Do cholery, NIE! Tak łatwo mu ze mną nie pójdzie! Dostanę go choćby gołymi rękoma!

Wyskoczył w stronę kuchni i runął jak długi, mokre stopy nie znalazły oparcia na śliskiej posadzce. Złapał za framugę kuchennych drzwi i czym prędzej się podciągnął nie zwracając uwagi na piekący ból w przedramieniu. Teraz byle do kaloryfera. Boże czemu ta kuchnia taka pusta, jestem jak na strzelnicy! Szybciej, szybciej! Wreszcie palce dosięgły szorstkich żeberek, dłoń zagłębiła się nerwowo we wnęce i powróciła, by pewnym ruchem wycelować w... puste pomieszczenie. Tylko blada poświata wieczoru na ścianie, księżyc jak na złość schował się za chmury. Robert podniósł się i powoli sprawdził wszystkie pokoje. Z przerażeniem spostrzegł, że dłoń z pistoletem wciąż drży. Panuj nad sobą, panuj nad sobą. Mieszkanie było puste, drzwi i okna zamknięte.

Tej nocy nie zasnął. Leżał na materacu z rozłożonymi ramionami i patrzył w sufit. Wszystkie światła zostawił zapalone

 

Nagi policjant ganiający po pustym mieszkaniu, by dotrzeć do kaloryfera, gdzie ma schowany pistolet, zgodnie z tym, czego go nauczono, kalkuluje bez emocji, jak by mógł schować się za kuchennymi meblami, mimochodem martwiąc się drżeniem rąk i oszalałym biciem serca. Absurd? I to podniesiony do n-tej potęgi. A może się mylę? Może faktycznie większość policjantów trzyma broń w kaloryferach? Albo w kolankach pod zlewem? Może zasłaniają się kuchennymi meblami? Jednak absurd. Skąd takie dziwaczne pomysł? Ano, panie, z braku zastanowienia. Nie pomylę się raczej, gdy powiem, że większość tego typu knotów (koniec eufemizmów) mógłby sam Autor usunąć. Wystarczyłoby przeczytać całość po napisaniu. A wtedy, być może i kolejny fragment wydałby się Autorowi nieco.. niestosowny, a może nawet i niedorzeczny?

 

Życie człowieka samotnego składa się z ciągu podobnych do siebie dni: te same czynności, te same miejsca i osoby. Po pewnym czasie człowiek zaczyna odczuwać swego rodzaju znużenie. Drobiazgi przestają cieszyć, ambicje bledną i nastaje monotonia. Jest jeszcze gorzej jeśli samotność nastąpiła z powodu odejścia kochanej osoby. Niektórzy chcąc odreagować rzucają się w wir nowych związków, przelotnych romansów, barowych znajomości jednej nocy, inni duszą w sobie żal, pielęgnują swój ból i uparcie wznoszą mur wobec świata. Do ostatnich należał Robert. Zdawał sobie sprawę, że podoba się kobietom, wciąż przeciągłe spojrzenia łechtające jego męskie ego, ale nie potrafił się z nikim związać. Każdą napotkaną kobietę odrzucał doszukując się w niej wad. Jego podświadomość stawiała jako ideał postać Renaty, tak więc żadna inna nie miała szans. Przez ostatnie miesiące jedyną czynnością, którą wykonywał regularnie było codzienne wyrwanie kartki z kalendarza. Liczył dni, jakby spodziewał się nadchodzącej z czasem ulgi. Ta jednak, jak na złość nie chciała przyjść. Jedyne co czuł, to tęsknotę za żoną. I nic nie mógł na to poradzić.

Ciekawe, ile kobiet napotkał w trakcie tych kilku tygodni. Tym bardziej ciekawe, że wiódł pustelnicze życie przecież. O przepraszam, zdaje się że mamy tu przykład na to, iż czas relatywnym jest. Nie tygodnie, a miesiące to były. Drogi Autorze to są rażące błędy. Owszem ich wyłapywanie można zrzucić na redaktora, ale zważ proszę, że w tym przypadku redaktor musiałby połowę tekstu napisać od nowa.

 

Sprawa "Motyla" stanowiła jedyną deskę ratunku. Górski miał nosa przywracając go do służby. Gdyby Robert czymś się nie zajął straciłby zupełnie kontakt ze światem, a tak miał o czym myśleć. Motyl. Obracał w palcach ususzonego owada nabitego na szpilkę. Dlaczego ktoś zostawił na ciele ofiary właśnie egzotycznego insekta? Dlaczego akurat Monika? Brak motywu, brak podejrzanych. Rodzinę już sprawdzono, wszyscy mają solidne alibi, pozostaje ktoś z zewnątrz; stary znajomy, może kochanek, kolega ze studiów, sąsiad? Tyle jest jeszcze do sprawdzenia. Robert podświadomie czuł, że gwałciciel nie znał swojej ofiary, ale dlaczego wybór padł akurat na Monikę Mnich - komisarz nie wiedział. W portretach psychologicznych nigdy nie był dobry, dlatego przydzielono mu do współpracy Ewę. Pozostało jednak wiele namacalnych śladów do zbadania.

Komisarz wygrzebał książkę telefoniczną i zaczął wertować jej żółte kartki. Po minucie już miał kilka adresów miejscowych entomologów. Najbardziej odpowiednim kandydatem wydawał się profesor biologii Adam Zin.

 

Nie jestem pewna, ale chyba wszyscy policjanci z dochodzeniówki powinni sprawić sobie książki telefoniczne. Czy oni wiedzą jaka to pomoc w prowadzeniu śledztwa. Nie gwałciciel, nie gwałciciel - ZABÓJCA! Sprawca zabójstwa może być przy okazji fałszerzem i gwałcicielem, i włamywaczem, i zuchwałym złodziejem, co nie zmienia faktu, że szuka się ZABÓJCY

 

Trzeba wiedzieć gdzie szukać...

Oj trzeba...

 

Robert wyjątkowo zrezygnował z samochodu, wolał więcej przebywać między ludźmi, żeby utrudnić pracę zamachowcowi. Od wczorajszej nocy Ryński przemyślał wiele rzeczy. Był niemal pewien, że nocna wizyta związana jest z tajemniczym Motylem, jak nazwał w myślach sprawcę. Istniały dwa powody odwiedzin: albo gwałciciel postanowił poobserwować swojego przeciwnika, albo Robert odkrył coś co poważnie zagrażało Motylowi. W jednym i w drugim przypadku mogło się to źle dla Ryńskiego skończyć. Skoro przeciwnik postanowił wykończyć policjanta, mógł to zrobić wszędzie: w domu, na ulicy, w samochodzie...Robert liczył jednak na coś bardziej wyrafinowanego. Ktoś, kto tak precyzyjnie przygotował zbrodnię nie zdejmie go zwyczajnie na ulicy. Przez jakiś czas komisarz liczył na spokój, ale później może być krucho.

Rezydencja profesora Zina okazała się jednorodzinnym domkiem całkowicie schowanym pod zasłoną winorośli. O takich domkach ludzie marzą na starość. Robert pchnął energicznie zardzewiałą furtkę i zarośniętą ścieżką ruszył w stronę drzwi. Zbliżała się czwarta po południu, pszczoły sennie buczały unosząc się nad wonnymi kielichami kwiatów. Robert czuł się jak intruz wkraczający do obcego świata, w którym nawet czas płynie wolniej. Schody, drewniana poręcz i drzwi łuszczące się od farby. Nie było dzwonka. Zapukał delikatnie, ale odpowiedziała mu tylko głucha cisza. Pchnął skrzydło, które uchyliło się z nieprzyjemnym skrzypieniem. Przedpokój po sam sufit zawalono przedmiotami. Skrzynki, meble, gazety, nawet kontrabas utrudniały przejście. Robert przedzierał się jak przez dżunglę, gdy nagle runął nosem w kurz podłogi. Kiedy otworzył oczy miał przed sobą porcelanową maskę śmierci.

- Sztuczne - mruknął.

- Ale to nie - Ryński poczuł na plecach ostre ukłucie. Obrócił się powoli i zdumionym wzrokiem powędrował wzdłuż ostrza szabli. Drugi koniec wiekowej broni spoczywał w krzepkiej dłoni siwobrodego mężczyzny.

- Kim jesteś i co robisz w moim domu?

- Komisarz Robert Ryński, pukałem, ale nikt nie odpowiadał.

- Możliwe - starzec podrapał się po łysinie - byłem w innej części domu.

- Czy może pan zabrać ostrze?

- Oczywiście - profesor cofnął szablę i wysunął rękę - Adam Zin.

Właściciel zaprosił komisarza do salonu. Pomieszczenie wyglądało jakby kręcili w nim "Przeminęło z wiatrem": wysoki sufit, witrażowe okna, masywne machoniowe meble. Zasiedli obaj w głębokich fotelach z zielonego zamszu. W powietrzu unosił się dziwny do opisania zapach. Kiedy profesor poszedł po herbatę Robert rozglądał się ciekawie po salonie. Nigdy w życiu nie widział tylu owadów naraz. We wszystkich szafach znajdowały się poprzypinane w równych odstępach żuki, gąsienice i motyle. Każdy wbity na szpilkę, każdy z malutką karteczką opisową.

Tysiące istnień zamkniętych w ponurym sanktuarium.

- Imponujące, prawda? - Profesor wszedł z tacą - Zebranie kolekcji zajęło mi osiem lat, ale to nic w porównaniu z Anglikami. Oni dopiero mają zbiory.

- Ja właśnie w tej sprawie.

- Anglików?

- Nie motyli. Słyszał pan o ostatnim zabójstwie? Media tyle o nim krzyczą.

- Nie czytam gazet.

- A może mi pan coś powiedzieć - Robert wyciągnął plastykowe pudełko z owadem - o tym gatunku?

Profesor ledwie rzucił okiem i skoczył jak drapieżnik na ofiarę.

- Danaus plexippus skąd pan go ma? U nas nie występują, nawet przelotem! W ogóle na naszym kontynencie można je czasem zaobserwować w zachodniej Europie, ale są pod ścisłą ochroną! Mam w swojej kolekcji taki egzemplarz, ale stary i nie tak ciekawie ubarwiony!

- Owada znaleziono przy zwłokach młodej dziewczyny, dlatego muszę wiedzieć o nim wszystko.

Adam Zin zmrużył oczy i zasiadł w fotelu. Wciąż trzymał na kolanach pudełko. Obracał je w palcach jak relikwię. Po chwili milczenia podniósł sześcian pod słońce i po prostu zaczął.

- Danaus plexippus po polsku znany jako Monarcha, rodzina Nymphalidae, rząd Lepidoptera. Jak już wspomniałem występuje w Zachodniej Europie ale nielicznie, podobnie jak w Australii i Azji. Największe populacje Monarchy można spotkać w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Meksyku. Motyl ten - w głosie profesora zabrzęczała skrywana pasja - potrafi przelecieć Pacyfik lub Atlantyk! Barwa i wzór skrzydeł dość jednolite: pomarańczowo-czarne. Cykl rozwojowy typowy jak u wszystkich motyli; samica składa jaja przeważnie na roślinach rodziny tojeściowatych, zawierających w swych tkankach toksyczne glikozydy nasercowe. Młode gąsienice żerując na takich roślinach same stają się trujące dla drapieżników. Larwy muszą przejść pięć linień, by osiągnąć formę dorosłą - imago. Monarcha zasłynął z masowego zalegania lasów. Danaus plexippus wybierają na zimowiska lasy rosnące na wysokości 3000 metrów nad poziomem morza i oblegają je całkowicie. Nieraz pod ciężarem tysięcy osobników łamią się gałęzie i obumierają drzewa. Jak pan widzi jest to niezwykły owad.

Profesor zamarł zasłuchany w echo własnych słów. Ciężkie kotary i zielone fotele przyjęły to ze spokojnym milczeniem. Kurz zawirował w powietrzu i opadł łagodnie nie robiąc sobie nic z powagi sytuacji.

- Cóż, jeśli nie ma pan więcej informacji, nie będę zawracał więcej głowy profesorze. Dziękuję i do widzenia.

Robert już popadał w znaną sobie zadumę. Informacje Adama Zina rzuciły nowe światło na sprawę, otwierały nieznane dotąd furtki, należało tylko dobrze przemyśleć układankę i uzupełnić ją o nowe elementy. Profesor spojrzał drapieżnym wzrokiem na pudełeczko.

- Czy mogę go zatrzymać?

- Nie wiem. Owad jest dowodem w sprawie. Nie wolno nam powierzać dowodów postronnym osobom.

- Ale ja mogę pomóc! Widzi pan komisarzu, każdy entomolog ma swój sposób na preparowanie owadów. To jest jak kod: rozłożenie skrzydeł pod odpowiednim kątem, ułożenie odnóży, każdy kto zajmuje się kolekcjonowaniem owadów ma swój styl i po tym stylu można go rozpoznać.

Robert wyraźnie się ożywił.

- Jeśli mówi pan prawdę rozwiązałby pan całe śledztwo!

- Nie gwarantuję, że mi się uda, ale są pewne szanse. Roześlę prośby do kolegów, żeby przysłali mi egzemplarze preparowane przez wszystkich polskich i europejskich entomologów.

- To może być długa i mozolna robota.

- Nie taka znów długa i na pewno nie mozolna. Porządnych entomologów w kraju jest niewiele, a rozpoznawanie owadów jest moim hobby, wiec z przyjemnością przeprowadzę dla pana małe dochodzenie.

Opuszczając domek winorośli Ryński tonął w krainie własnych myśli.

 

Zza krzaków obserwował go Jame Gumb...

 

Ostrożnie z ogniem...

 

Drobne przyjemności są osłodą życia codziennego. Los rzadko kiedy bywa pobłażliwy, więc należy cieszyć się tym co w zasięgu ręki. Słodycze, zakupy lub chociażby godzina zwykłej bezczynności mogą zdecydowanie poprawić humor na resztę dnia. Robert przedzierał się przez zatłoczoną Dworcową chrupiąc batonik "Blue Star". Dwa wafelki w pysznej mlecznej czekoladzie - wspaniałość! W głowie komisarza panował nienaganny porządek.

Parne powietrze spływało na zmęczonych ale szczęśliwych przechodniów, bo oto kończył się kolejny słoneczny dzień i zaczynał równie ciepły wieczór. Czas randek, czas zakochanych, czas Motyla. Na końcu Dworcowej zajaśniał neonem "Cotton Pub". Ktoś szturchnął Roberta i batonik "Blue Star" wylądował na chodniku. Komisarz spojrzał na wafelek i odszedł zostawiając dobry humor za sobą.

Cała ta scena z wafelkiem.. na co ona?- pytam. Do treści opowiadania nic nie wnosi. Historii naprzód nie posuwa, a upewnia jedynie czytelnika w gorzkiej opinii na temat psychologicznego prawdopodobieństwa postaci Ryńskiego.

Wewnątrz knajpy panował tłok. Wielki telewizor z płaskim kineskopem wyjaśniał przyczyny wzmożonego zainteresowania lokalem. Pora meczu. Zagorzali kibice już rozpoczęli intensywny trening mięśnia piwnego. Kto to dzisiaj gra? Anglia - Niemcy, albo Hiszpania - Francja, Ryński nie miał pojęcia, nigdy nie interesował się sportem a na dodatek od pół roku nie oglądał telewizji. Bezradnie rozejrzał się po sali ale Ewy nigdzie nie było. Zrezygnowany postanowił zaczekać przy barze. Zamówił żubrówkę z sokiem i machinalnie zagadnął barmana.

- Nie widział pan może blondynki średniego wzrostu, ładna, potrafi przyciągnąć wzrok?

- Pan Robert Ryński?

- Owszem - odparł zaskoczony.

- Proszę za mną.

Barman ruszył w głąb knajpy przeciskając się pomiędzy rozentuzjazmowanym tłumem. Robert starał się dotrzymać mu kroku. Z trudem przebili się do jednej z loży. Ryński został niemalże wepchnięty do środka. Na skórzanej sofie siedziała Ewa. Miała wąskie jeansy i obcisły popielaty golf. Zanim Robert zdążył choćby pomarzyć zamroziła go jednym zdaniem.

- Było kolejne morderstwo.

Usiadł ciężko opierając łokcie o niski stolik. W loży panował półmrok rozświetlany tylko lampką w rogu. Jakie to zabawne - pomyślał - może właśnie w tej chwili Anglia, albo Francja zdobywa największy laur w swojej karierze, a tu bezkarnie grasuje szaleniec. Ciekawe kto zwycięży?

- Nie zapytasz o szczegóły?

 

Jak to możliwe, że oficer prowadzący śledztwo dowiaduje się o nim od pani psycholog? Tutaj już nawet słowo "absurd" wydaje się być niewystarczające. Ona jemu podaje szczegóły, sam prowadzący śledztwo w zaciszu restauracyjnej loży rozkoszuje się jej widokiem. Nic go przecież nie zmusza, by udał się na miejsce zbrodni. No czegoś takiego to chyba nawet w Hollywood nie wymyślili!

 

- Jasne, mów.

- Znowu dziewczyna, Olga Borowska, studentka Politechniki, mieszkała na stancji, lat dwadzieścia jeden, niezamężna, ciało znalazła koleżanka wracając rankiem do domu po odwiedzinach u rodziców.

- Ślady?

- Jak poprzednio: dużo wosku, tajemnicza dziura w suficie - sama sprawdzałam jest nowa. Dziewczyna została przywiązana do łóżka i zgwałcona. W organizmie znaleziono tą samą substancję. I najważniejsze: motyl.

- Danaus Plexippus - rzucił strapionym głosem Robert.

- Tak.

- A dziwna substancja w organizmie to pewnie jakieś nasercowe glikozydy?

- Skąd wiedziałeś?

- Przeczucie.

Ewa spojrzała na niego jakoś tak dziwnie, jakby zobaczyła Ryńskiego po raz pierwszy.

- Masz rację są to glikozydy, o zwielokrotnionym działaniu, a do tego występowały w sporej dawce w organizmach obu ofiar.

 

Owa spora dawka kilka stron wcześniej była zaledwie śladową ilością toksyny!

 

- Pewnie dziewczyny same go sobie nie zaaplikowały. Ten rodzaj trucizny występuje również w określonych roślinach. Ktoś otruł je specjalnie. Brakuje mi tylko motywu.

Robert zacisnął usta i wlepił wzrok w ścianę.

- Dlaczego jesteś wściekły?

- Skąd wiesz?

- Przeczucie.

- To sama sobie odpowiedz.

Zagranie no fair, ale Robert mało przejmował się konwenansami, kiedy ogarniała go złość. Ewa w odpowiedzi przysunęła się bliżej i położyła mu rękę na piersi. Zaskoczony nie wiedział, czy ten gest miał go powstrzymać, czy podeprzeć na duchu. Czuł przez sweter ciepło dłoni i wiedział, że serce zaczyna mu szybciej bić. Ona też to czuła.

- Jesteś wściekły, bo Motyl znowu pozbawił kogoś życia, a ty nie możesz nic zrobić. Obrałeś sobie za punkt honoru uwolnienie społeczeństwa od kolejnego szaleńca. Jesteś błędnym rycerzem Robercie, chcesz wciąż zbawiać świat i twoje pragnienie kiedyś cię zgubi.

Zamknął oczy i przez dłuższą chwilę pozwolił się unosić tajemniczemu zapachowi. Kiedy znowu je otworzył siedział w loży sam, a na stole leżała wizytówka.



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
A.Mason
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Rafał Ostuda
EuGeniusz Dębski
Tomasz Pacyński
Adam Cebula
Maja Kossakowska
Rafał Kosik
Grzegorz Buchwald
K. i K. Urbańskie
Ondřej Neff
Michal Jedinák
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adowity
 

Poprzednia 37 Następna