strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Adam Cebula
strona 27

Widmo (absorpcyjne) czarnej kury

 

 

Jednym z tematów spotkania w PAN, które zorganizował nasz nieoceniony Andrzej Drzewiński, był stosunek magii do nauki, w szczególności to, czym nauka się od magii różni. Temat interesujący, bo - niejako przewrotnie - w czasach szalejącej dominacji nauki, magia robi równie wielką karierę w literaturze. Co łączy, a co dzieli owe w sumie, każdą na swój sposób inaczej, ogromne siły napędowe dzisiejszej kultury?

Osobiście jestem zwolennikiem dosyć przewrotnej tezy, że różnice są głównie ilościowe. Magiczne zabiegi na ogół dają to, czego są synonimem: nic. Nauka jest natomiast piekielnie skuteczna.

Naukę i magię różnią zapewne zasadniczo cele. Piszę "zapewne", bo z magami mamy raczej utrudniony kontakt. Takich prawdziwych jakoś się nie udaje spotykać. Niejaki Randi ustanowił nagrodę za pokazanie czegoś, czego nie będzie w stanie wyjaśnić, a był on praktykującym iluzjonistą. Nikt się jakoś do tej pory nie zgłosił.

Niestety, najczęściej celem działania tak zwanego maga jest przekonanie ewentualnego klienta, że owa magia działa. W najlepszym razie chce on (ów mag) wywrzeć jakiś wpływ na rzeczywistość. Bardzo rzadko ma ambicję dowiedzieć się, wyjaśnić, jak to działa. Tymczasem naukowiec zazwyczaj chce przede wszystkim dowiedzieć się jak to jest naprawdę. Bardzo długo ambicją filozofów, potem naukowców było uprawianie tak zwanej czystej nauki, która nie miała nic wspólnego z zaspokajaniem jakichś konkretnych celów. Na tym polu wręcz można powiedzieć, istniała zasadnicza sprzeczność pomiędzy nauką i magią, bowiem magia niejako z samej swej zasady nie dopuszcza poznania.

A jednak, pozwoliłem sobie to wypowiedzieć podczas owego spotkania, faktycznie różnice pomiędzy magią i nauką są znacznie mniejsze i zupełnie nie zasadnicze, gdy spojrzymy na efekty działania. Nie do końca jest to prawda, gdy chodzi o efekty, bo współczesna technologia jest nie tylko zdolna zaspokoić niejedno marzenie ludzkości, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu wydawało się zupełnie nieosiągalne. Jednak można także powiedzieć, że różnice są tylko ilościowe. Gdy bowiem spojrzymy na przepisy, jakie daje nam nauka, mają one bardzo często charakter działania magicznego. Gdy wyliczamy pozycję ciała w kosmosie za pomocą praw mechaniki to oczywiście wydaje się nam, że postępujemy nader racjonalnie i bardzo dobrze wiemy, co robimy. W istocie jednak posługujemy się tylko pewnym przepisem, który na nasze szczęście ma bardzo szeroki zakres zastosowań, lecz który, co łatwo pokazać, nie dotyka żadnej "istoty rzeczy".

Jest to stary problem obrotu bezwzględnego. Można sobie wyobrazić, że nasze ciało krąży wokół innego ciała. Tak naprawdę oba krążą wokół wspólnego środka mas. No i teraz powiedzmy, że usuwamy wszystkie inne ciała, gwiazdy, mgławice i galaktyki. W całej przestrzeni pozostają tylko te dwa ciała. Czy nadal będzie działała siła grawitacji i siły bezwładności? Czy ciała będą krążyły po (prawie) tym samym torze? Nikt nie umie odpowiedzieć na to pytanie. Gdy nie będzie trzeciego obiektu, nie da się określić, czy owe ciała krążą, czy też nie. Nie da się rozstrzygnąć, czy obowiązują prawa naszej fizyki, czy nie, czy działa siła ciężkości, czy też nie.

Tak więc bardzo ogólne i mądre prawa mechaniki pozostają tylko przepisami na to, by przewidzieć, jak się coś w naszym świecie będzie działo. To zaledwie przepis na to, jak będzie wyglądał wynik eksperymentu. Czyli takie hokus pokus, nakryj się stoliczku, gdy chcemy dolecieć na Księżyc, to trzeba wziąć tyle a tyle paliwa, wystrzelić rakietę o jakiejś magicznej porze, z pewnego magicznego miejsca.

 

Gdy od tych bardzo nieco pokrętnych i może nazbyt językowych rozważań przyjdziemy do mniej abstrakcyjnej kwestii, jak pojedynczemu człowiekowi jawi się nasz świat, to przekonamy się, że jest jeszcze gorzej.

Jeszcze całkiem niedawno dawało się w miarę prosto wytłumaczyć działanie większości otaczających nas urządzeń. Prosty przykład: niby skomplikowane i do dziś, jeśli od dobrej firmy, drogie urządzenie: gramofon stereofoniczny.

Gramofon monofoniczny wynalazł Edison i od niego zaczęła się historia zapisu dźwięku. W przypadku urządzenia stereo powstaje zagadka: jak mianowicie zapisywany jest dźwięk w dwu kanałach, skoro odczyt prowadzimy za pomocą jednej igły. Odpowiedź jest zaskakująco prosta: jedna krawędź rowka to lewy kanał, druga to prawy. Można się przekonać, że igła będzie wykonywała ruchy w dwu prostopadłych kierunkach w miarę niezależnie. Wystarczy ustawić teraz naprzeciw rowków przetworniki odpowiadające kanałom i mamy problem z głowy.

Jeszcze bardziej oczywiste jest działanie magnetofonu stereofonicznego. Tu zwyczajnie mamy dwie cewki, które odczytują dwie ścieżki zapisane równolegle obok siebie na magnetycznej taśmie. Stereo "samo w sobie" jest tłumaczone trochę mniej jasno. Możemy powiedzieć tak, że gdy nagramy dźwięk za pomocą dwu mikrofonów umieszczonych w pewnej od siebie odległości i odtworzymy audycję za pomocą także oddalonych od siebie dwu głośników, to zamiast słyszeć dźwięk dobiegający z "dwu dziurek" doznamy wrażenia przestrzenności. Dlaczego? A bo tak działa nasz zmysł słuchu. Tu wszelkiej jaśniejsze tłumaczenie się kończy, zaczynamy wchodzić w maliny fizycznej terminologii, jak przesunięcia fazowe. Niewiele z tego wyniknie, bo na fizjologii znamy się ciągle w zasadzie, to znaczy prawie wcale. Wrażenia powstają w mózgu, a ten jest ciągle tajemnicą.

Klarowny obraz urządzenia stereofonicznego dawno diabli wzięli, gdy pojawił się cyfrowy zapis dźwięku. Jeśli spróbujemy opowiedzieć jak działa compactdisk, to możemy uciec się tylko do eufemizmów, nie uzyskamy ani drobiny tej dosłowności, co w przypadku magnetofonu, czy gramofonu cyfrowego. Jasność mamy jedynie w pierwszym kroku. Zapis jest dokonywany na płycie w postaci "kropek i kresek" robionych laserem lub tłoczonych na plastykowej powierzchni. Jest ścieżka odpowiadająca rowkowi w płycie gramofonowej i jakiś tajemniczy protokół zapisu. Dane są zakodowane w jakiś sprytny i przemyślany sposób. Dodawane są kody korekcyjne, informacje dodatkowe, których rola i przeznaczenie są jasne dopiero dla specjalistów. Po odczytaniu przez laserową głowicę dane podlegają jakiejś obróbce. Jej rezultatem jest między innymi korekcja błędów i rozseparowanie cyfrowego strumienia na kanały prawy i lewy.

Uczciwie trzeba powiedzieć, że bez pół litry nie da się tego zrozumieć, że lepiej posłużyć się zbitką słów, która niczego nie wyjaśnia: "obróbka odczytanych" danych. Potem mamy kolejną czarną skrzynkę. To przetwornik cyfrowo-analogowy. Z niego, jak diabełek z pudełka, wyskakuje analogowy sygnał, można sobie podłączyć kabelki do słuchawek.

Gdy przejdziemy do komputerowego zapisu dźwięku, jest jeszcze gorzej, bo wiadomo że w pachnącym ostatnio kryminałem z racji masowego piractwa formacie mp3 i romantycznym nieco, bo powstałym jako darmowy ogg, popularnym w Linuksie, dokonuje się jakiejś tajemniczej kompresji. Coś się wycina, z, o zgrozo!, widma sygnału. Z jakichś powodów format ogg jest ciut lepszy od mp3 i nikt tego nie potrafi jasno wytłumaczyć, więc pozostaje przyjąć, że napisany później, z uwzględnieniem doświadczeń zdobytych przy mp3, unika jakichś błędów. Tu już "nikt" nie wie, o co chodzi, zwłaszcza, że wynikowe pliki są 10 razy mniejsze od tych wejściowych, a różnicę trudno zauważyć.

W zasadzie wszyscy wiedzą, jak działa komputer, choć tak naprawdę, nikt już tego nie wie, jednak ludzie zajmujący się techniką komputerową mają pewną podstawową, "operacyjną" wiedzę tyczącą jego działania. No i proszę bardzo, mamy BIOS, który odpowiada także za komunikację z urządzeniami peryferyjnymi. Sprawa powszechni znana, że ów BIOS (dajmy spokój temu na razie co to za wydra) pozwala (lub nie) starszym komputerom widzieć dyski twarde o współczesnych rozmiarach.

Podłączenie do starej płyty głównej (albo zamontowanie w komputerze, gdyby ktoś nie wiedział, co to ta płyta) dysku o pojemności kilkudziesięciu GB kończy się np. tym, że komputer widzi 8 GB, a bywało że tylko 512 MB. Do dziś spotykam ciężko zaskoczonych ludzi tym, że pod innym systemem operacyjnym zwanym Linuksem ów problem znika, jak zaczarowany. Ano, kolejna prawda przypisana firmie jedynie słusznej, gdy chodzi o komputerowy rynek.

Kolejny motyw z naszego codziennego komputerowego życia: wirusy. Gdy leci film o hackerach, zawsze znajdzie się w dialogu tekst "potrzebujemy zupełnie nowego wirusa". Gdy na sali są admini i inna zdemoralizowana informatycznie, na przykład na skutek studiowania informatyki, hołota, zazwyczaj rozlegają się w tym miejscy zbereźne rechoty i dochodzi do scysji z bardziej kulturalną publicznością, która już wie, jak się w kinie należy zachowywać. Otóż znowu, pisałem wiele razy: wirus - niemal żelazny element technothrillera to konfrontacja z rzeczywistością marketingowej polityki inkryminowanej firmy. Znowu: zmiana systemu operacyjnego i operacyjna prawda, że wirusy komputerowe grożą światu, znika.

Tak oto ze świata ogólnych prawd fizycznych, jakim podlegają czy to gramofon, czy magnetofon, wkraczamy w świat prawd firmowych. Oto wszystko, czego dowiedzieliśmy się na temat konstrukcji CD dotyczy tej właśnie konstrukcji. Można sobie wyobrazić taką maszynę, w której cyfrowo zapisany dźwięk dla dwu kanałów, znajdzie się w fizycznie rozdzielonych dwu ścieżkach. Można sobie wyobrazić taki, w którym nie będzie korekcji błędów, uprości się protokół zapisu. I tak dalej. Tym niemniej, gdy znajdziemy opis działania kompaktu w książce, w czasopiśmie, na stronie internetowej, to będzie on dotyczył tego właśnie jednego firmowego rozwiązania Philipsa. I zastanawiaj się pan dlaczego? Tajemnicy tej prosto nie rozwikłamy, lecz trzeba sobie zdać sprawę z takiego właśnie faktu, że świat widzimy nie poprzez ogólne, fizyczne zasady działania, lecz przez konkretne firmowe pomysły, nie koniecznie najlepsze, nie koniecznie od "zawsze" działające itd.

Gdy któregoś dnia zmienimy czy to magnetowid z nieśmiertelnego systemu VHS na inny, czy zainstalujemy Linuksa na komputerze, naszą wizję świata diabli wezmą. Znajdziemy się jak nowo narodzeni, w pieluchach i kompletnie bezradni.

 

Nasz świat jest kompletnie tajemniczy w sferze, która nas najbardziej dotyka: ekonomii. Bodaj największy problem stanowi utożsamianie wartości z pieniądzem. W tym akurat kraju wszyscy powinni wiedzieć, że wartość pieniądza jest umowna. Bodaj najlepszymi tego dowodami są inflacja i denominacja. Gdy z dnia na dzień wartość przedmiotu wyrażona w jednostkach monetarnych zmienia się 10 000 razy, jak to miało u nas miejsce, gdy starą złotówkę zastąpiliśmy nową, nie chyba bardziej przekonującego dowodu.

Jest wszak jeden szkopuł: w świadomości pozostaje przekonanie, że istnieje jakaś idealna jednostka monetarna (w domyśle złota moneta), która, gdyby była w obiegu, wyceniałaby wszystko we właściwy sposób. Inaczej mówiąc, jesteśmy głęboko przekonani, że istnieje dosyć prosty sposób porównywania ze sobą wartości łyżki i widelca, jedzonych za ich pomocą składników obiadu i przekonanie o wymienności owych dóbr. Jeśli nawet w danym momencie lokalna waluta się popsuła, którego to zjawiska mechanizm dobrze rozumiemy, ktoś nadrukował za wiele papieru, to jednak pozostaje przekonanie o tym, że po wymianie papierów jednych na drugie (np. zielone) sprawy wracają na swe zwykłe miejsca.

Kłopoty z pieniądzem dosyć dobrze zreferował kiedyś Rafał Ziemkiewicz, opowiadając w Ząbkowicach Śląskich o diabelskich działaniach na giełdzie. Otóż giełda generuje pieniądze. Można powiedzieć, że giełda jest swego rodzaju przedsiębiorstwem, gdzie w cudowny sposób pojawia się bogactwo państwa. Co giełda robi w rzeczywistości? Jedyna praca, jaka zostaje tam wykonana, to wycena przedsiębiorstw. Wszelako, łatwo zauważyć, że choć może nieco mniej wiarygodnie, lecz czasami wręcz przeciwnie - w sposób bardziej rzetelny, wolny od chwilowych szaleństw rynku, robią to rzeczoznawcy. Wartość owej pracy, nawet biorąc pod uwagę fakt, że zyski owych ludzi są zupełnie nieadekwatne do średniej krajowej, ma się nijak do zysków, które są wynikiem operacji na giełdzie. Sprawa wygląda rzeczywiście tajemniczo. Jeśli system monetarny jest stabilny, jeśli nie ma inflacji, to nie zostaje nic innego, jak wierzyć, że faktycznie giełda coś wypracowuje.

Niestety, ten mechanizm już tłumaczyłem. Produktem pracy giełdy są papiery wartościowe. W zasadzie są one wymienialne na towar. Prawie nigdy jednak ich posiadacze wymiany nie dokonują. Szacuje się że tylko 10 procent światowego kapitału ma cokolwiek wspólnego z fizycznymi dobrami. 90 procent, to same papiery i wiara w ich wartość. Bill Gates, którego wycenia się na 55 mld USD oczywiście mógłby za swe miliardy zacząć kupować, powiedzmy, pączki. Przemysł USA pewnie byłby nawet w stanie mu dostarczyć ich za całą kwotę. Należy jednak domniemywać, że po przejedzeniu kilku dolarów (zakładając nieprzeciętny apetyt), miałby dosyć. Nawet gdyby próbował zupełnie zwyczajnie zamienić akcje na gotówkę, nie skończyłoby się to dobrze, bo cena akcji zjechałaby natychmiast w dół.

Należy, niestety, ze spuszczonym nosem przyznać, że i owszem giełda pełni różne ważne funkcje, ale jej ważności nie da się zmierzyć wygenerowanymi tam pieniędzmi. Dopóki świat był bardzo wielki i nie zaczął się zamieniać w globalną wioskę, z jednej strony trochę inaczej to wszystko funkcjonowało, z drugiej nie widać było pewnych zjawisk tak wyraźnie. Dziś nie możemy wydrenować jakiegoś rynku (czego łatwo dokonać za pomocą handlu akcjami) tylko dlatego, że trafiliśmy na głupszych od siebie. Gdy na jakimś obszarze zapanuje bieda, to wkrótce zemści się to w postaci nie tylko emigracji zarobkowej, ale choćby zwycięstwa w wyborach populistów. Szybko może się okazać, że do niedawnego interesu trzeba dokładać trzy razy tyle. Z tej prostej przyczyny kraje bogate muszą sponsorować biedne, muszą dokładać ciągle do Afryki. O ile właściciela firmy jeszcze niedawno interesowało, jak wyeliminować z rynku konkurencję, to teraz zaczyna się pojawiać problem jak spowodować, by owa konkurencja przetrwała mimo wszystko.

Nie można, jak to mawiali nasi początkujący "biznesi", "robić w czystym pieniądzu". Trzeba sobie uzmysłowić, że te wszystkie wielocyfrowe konta, opcje, akcje, procenty i inne takie rodem z kabaretowych numerów terminy, to rodzaj magicznego świata, rzeczywistość magiczna, choć chciano by była wirtualna. Giełda jest elementem wielkiego cyrkowego przedstawienia, gry w trzy karty. Ludziska patrzą z błyszczącymi ślepiami na popisy iluzjonistów wyciągających króliki z kapeluszy i wierzą, że naprawdę teraz wszyscy dostaną królika w potrawce na obiad.

 

Nie rozumiemy mechanizmów ekonomicznych. Jeśli w ogóle można mówić o istnieniu ekonomii. Za kilka złotych zakupiłem książkę, którą napisał i wydał w 1991 roku Paul Zane Pilzner "Nasz dobrobyt bez granic". Mam paskudny zwyczaj czytania od środka, dlatego mocno się naszamotałem, nim doszedłem, o czym to jest. A teza całej liczącej 250 stron, bogato udokumentowanej książki jest wyłożona na początku i bardzo prosta. Chodzi o to, że dzięki technologii możemy wytwarzać coraz więcej dóbr, że dzięki wynalazkom, żyje się nam lepiej, nie gorzej. Nie musimy się zastanawiać nad podziałem dóbr, których jest zawsze za mało, ale że gdy brakuje zboża, to można zwiększyć wydajność upraw i uzyskać tyle ziarna, ile tylko potrzebujemy.

Wszelako po zastanowieniu się, doszedłem do wniosku, że autor próbuje udowadniać tezę tak bardzo chybotliwą, że rzeczywiście musi wygłosić bardzo długą tyradę, by kogoś przekonać. Proponuje on bowiem zastąpienie terminu ekonomia terminem alchemia. Chodzi o to, że współcześnie, na skutek pracy, (a kiedy tak nie było) wytwarza się wartości z "niczego" niczym alchemicy (mityczni), którzy przemieniali kawałki kamieni w złoto. Zdaniem Autora zasadniczą rolę w tym procesie pełni ekonomia, która od tej pory zwać się winna alchemią. I to jest teza bardzo chybotliwa. Warto jednak wrócić do sprawy zasadniczej, do tego wytwarzania dóbr. Autor ma rację, że współcześnie jeszcze ludziom nie chce się w głowie zmieścić, że może być tak, że ktoś jest bogaty bynajmniej nie kosztem kogoś innego. Niemożliwe, gdy ktoś się bogaci, ktoś inny MUSI biednieć. Takie stereotypy mamy zafiksowane w głowie. Tak bardzo często o świecie myślimy. Wydaje się to bardzo racjonalne, lecz w istocie jest rodzajem myślenia magicznego. To prosty przepis na zrozumienie świata. Jeśli chcesz być bogaty, pomyśl kogo tu złupić. Jeśli ktoś już jest bogaty, sprawdź, kogo złupił. To myślenie nie dopuszcza innej możliwości. Jest bardzo trudno wytłumaczyć ludziom, że gdy kupuję komputer, to na skutek transakcji obie strony zyskują. Ja dostaję do ręki narzędzie, sklep dostaje swą marżę. I wszyscy na tym zarabiają i w sensie finansowym i w "rzeczywistości".

Co jednak do ekonomicznego działania gospodarki ma alchemia? Coś ma, ale nie wiele. Autor sam przytacza przykłady, które pokazują, że zasadniczą rolę odgrywa technologia. Jeśli na przykład, jak podaje, w 1920 roku koszt wyprodukowania zegarka mechanicznego obejmował 50 dolarów wynagrodzenia i 50 dolarów kosztów kapitałowych, razem 100 ówczesnych USD, to w 1980 roku za 1,25 dolara można było wyprodukować zegarek w ogóle bez udziału pracownika na automatycznej linii produkcyjnej.

Oczywiście powstanie automatycznej linii produkcyjnej to zasługa jakiegoś przedsiębiorstwa, które ją zaprojektowało, ale to, że w ogóle było to możliwe, to wynik bardzo wielu wynalazków, ogromnego postępu nauki, który się dokonał na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Nie da się wyprodukować mechanicznego zegarka automatycznie, tak jak nie da się uruchomić komputera pracującego na lampach.

Pomiędzy alchemikiem, którego celem jest pomnażanie dóbr, i naukowcem znajdziemy jedną zasadniczą różnicę: celem naukowca jest poznanie, często "samo dla siebie". To Piotr Curie, który najprawdopodobniej nie miał pojęcia, co się da zrobić z kryształami, w których działa efekt piezoelektryczny ma zasadniczy wkład w budowanie zegarków kwarcowych.

W tej samej książce autor opowiada o roli postępu w różnych dziedzinach. Podaje przykład zbawczej roli rozwoju oprogramowania komputerowego na gospodarkę. Pisze, że nowy (abstrakcyjny) procesor tekstu pozwala 2 razy szybciej pisać... No więc, nie ma takich programów. Autor nie zdaje sobie sprawy, że firma, już nie jedynie słuszna, ale jakakolwiek, handlująca programami, musi wypracować zysk, i że w tym celu musi stosować różne sztuczki. Dlaczego musi? Bo, na przykład, mi wystarcza jakikolwiek edytor znakowy, stary, starszy od komputerów ZX Spektrum i ma zdecydowanie za wiele funkcji niż potrzebuję.

Jednym ze sposobów wymuszania zakupów jest niezgodność wersji nowych ze starymi. Gdy z rynku wycofamy legalne stare wersje, nowi nabywcy uzbrojeni w pewność, że są nowocześni, zmuszą starych do kupienia nowych wersji, gdyż odwrotny ruch jest już niewykonalny. Można oczywiście sięgać po wersje darmowe i ostatnio wielka ilość ludzi to właśnie robi. Tym niemniej ten postęp jest pozorny. Nowe wersje są uzbrajane w nowe funkcje tylko po to (lub przede wszystkim), by nie było pola do popisu dla urzędów monopolowych (by im nie było zbyt łatwo).

To jedno. Drugie: rolą komputera w biurze jest umożliwienie zatrudnienia coraz głupszych i gorzej wykształconych osób. W tej samej książce można znaleźć dane dotyczące systematycznego zjazdu poziomu wykształcenia osób, które ukończyły szkoły, Niemcy szacują liczbę wtórnych analfabetów na najmniej kilka milionów, oczywiście wszystko zależy od kryteriów. Otóż jeszcze 20 lat temu osoba robiąca błędy ortograficzne nie miała co marzyć o zatrudnieniu na jakimkolwiek stanowisku, określanym jako umysłowe. Dziś autor tego tekstu ze wstydem przyznaje, że ciągle sadzi byki, i tylko dzięki funkcji autokorekty nikt tego nie zobaczy.

 

To spostrzeżenie może nam posłużyć do polemiki z jeszcze jednym popularnym poglądem na świat: że praca jest kapitałem. Inaczej wypowiedziane to samo oznacza, że na przykład trzeba dbać o przyrost naturalny, bo im więcej ludzi, tym więcej pracy, tym więcej towaru (powiedzmy ogólniej: potrzebnych nam przedmiotów), tym więcej szczęścia.

Tymczasem technolodzy od wielu lat zajadle walczą z pracą człowieka. Dla przedsiębiorcy pracownik jest nieszczęściem. Może zachorować, albo założyć mu związki zawodowe. To pracownik najczęściej powoduje straty, awarie, on najczęściej jest przyczyną nieszczęść. Bo człowiek w porównaniu z maszyną jest zawodny, ułomny. Człowiek w efekcie stanowi największe zagrożenie dla planów innego człowieka, właściciela zakładu, kierownika, itd. Jest to poważniejszy problem niż cena jego pracy. Dlatego jeśli już zatrudniamy człowieka, to staramy się zatrudnić możliwie najgorszego, który jeszcze nie rozwali procesu swą ignorancją, ale jednocześnie nie będzie dla nas stanowił personalnego zagrożenia.

Taka jest między innymi rola procesora tekstu. Gdyby nie komputer, trzeba by zatrudniać wykwalifikowaną maszynistkę, która i zna doskonale ortografię, i doskonale pisze na maszynie, bez błędów. To musiała być osoba z kilkuletnią najmniej praktyką, taka, której nie da się wziąć z przystanku autobusowego. Jeszcze 20 lat temu dobra sekretarka, taka, która podołała wszystkim zadaniom, była osobą z całkiem niezłymi towarzyskimi koneksjami. Nierzadko to ona trzęsła wielkim zakładem, dyrektor podpisywał tylko papiery, których sam nie potrafił nawet jednym paluszkiem wystukać.

Komputer zlikwidował ważność owej pozycji. Dziś można wybierać wg długości nóg, koloru włosów czy wielkości biustu.

 

Wracając do zasadniczej tezy książki, to w niej samej jest dostatecznie wyraźnie pokazane, że owymi alchemikami przemieniającymi byle co w złoto są wynalazcy, przedstawiciele nauk ścisłych i że to z tytułową ekonomią nie ma za wiele wspólnego. Owszem trochę, ale nasz świat został stworzony niemal wbrew ekonomii. Michael Faraday miał scysję z angielskim dworem, urzędnicy zarzucali mu marnowanie pieniędzy. Ledwie pół wieku po odkryciu indukcji elektromagnetycznej, prąd stał się zasadniczym składnikiem naszej kultury. Hertz, odkrywca fal radiowych, był pewien, że wreszcie zajmuje się czystą nauką, że to już na pewno do niczego się nie przyda. Zapewne do dziś wielu ludzi sądzi, że Albert Einstein stworzył czystą, niesprawdzalną teorię względności. Oczywiście gdy ją tworzył, zdawała się kompletnie służyć tylko i wyłącznie czystemu poznaniu. Nikt pewnie nie dałby za nią złamanego centa. Wybuch bomby atomowej pokazał, jak bardzo to było mylne.

Oczywiście, ekonomia może nieco pomóc naukom ścisłym, może im znacznie zaszkodzić, ale tylko tyle; w istocie nie dlatego wytapiamy żelazo, że rozwinął się handel, że umiemy sprzedać wyroby z niego, lecz przede wszystkim dlatego, że wiemy jak to robić.

Konkluzja jest dosyć trywialna, choć dla bardzo wielu szokująca: światem nie rządzi pieniądz. Tylko naiwni wierzą, że za złoto da się kupić przynajmniej większość tego, czego człowiek potrzebuje. W rzeczywistości jest bardzo wiele innych dóbr na wymianę i niewymienialnych. Kto nie zdaje sobie z tego sprawy, żyje w magicznym świecie pieniądza. Niech się nie dziwi, że czasami to samo hokus pokus nie działa, choć przed chwilą znakomicie się sprawdziło.

 

Przewrotnie dodam, że nie szkodzi nic, nawet jeśli się mylę. Gdy mówimy o magii, nie trzeba mieć od razu absolutnej racji. Wystarczy, że mogę przeprowadzić jakiś wywód, i że brzmi on wiarygodnie. Jeśli tak jest, zaczyna działać magiczne widzenie świata. Jedna prawda jest "prawdziwa", druga jest magiczna. Cóż, wierzę (lub wątpię), że to ja mam rację, lecz tak czy owak, na wyjaśnienie jednego zjawiska mamy kilka teorii. Wyznawcy każdej z nich na swój sposób są magikami, gdyż wierzą jej, wiedząc jednocześnie o istnieniu innych. W jakich okolicznościach wiara magiczna może się zmienić w "naukowe zwątpienie", to już inna para kaloszy.

Niezrozumienie jest naszą codziennością. Nie rozumiemy, tworzymy operacyjne przepisy, które pozwalają, jeśli nie na przewidzenie, to przynajmniej na przekonanie innych, że ten świat rozumiemy, lub, co gorzej oszukanie siebie samego, że tak jest. Ekonomiści próbują tłumaczyć to, co się wokół nas dzieje głównie przepływami pieniądza. Nie udaje się to, zaskakują nas kryzysy, bo ekonomiści nie wiedzą jak działa stereo. Powiem zarozumiale, że także w tej dziedzinie lepiej idzie fizykom. Nie są tak naiwni, by inwestować nagrody Nobla w swe własne wynalazki. Wiedzą bowiem o złożoności procesów i wiedzą, że nie dysponują narzędziami, które pozwalają ją przełamać, gdy czasami jednak udaje się stworzyć model czegoś tam, to i jego działanie staje się równie niezrozumiałe. Dobrym przykładem jest model giełdy, który prezentowałem w pierwszym po reaktywacji numerze F. Nie dosyć, że zupełnie nieprzystający do rynku, to jeszcze tak skomplikowany, że sam straciłem nad nim kontrolę.

W rezultacie otrzymujemy zamiast wyjaśnienia kolejną czarną skrzynkę, artefakt, magiczny przedmiot, który ma działający przepis na użycie, stoliczek, który faktycznie sam się nakrywa, lecz nikt nie wie dlaczego. Nie bardzo wiadomo co się stanie, gdy w zaklęciu zamiast "stoliczku' wypowiemy "krzesełko".

 

Wnioski tyczące tematu, jak ma się magia do nauki są takie, że i owszem, w praktyce magia nie działa, lecz usilnie, bo lubimy, ale i dlatego, ze nie mamy za bardzo innego wyjścia, tworzymy sobie ową magię. Jeśli nawet pomiędzy nauką i magią jest przepaść choćby z powodu tego, że stawiają sobie zupełnie inne cele, to czego by się nie dotknąć, końcowy skutek, dla przeciętnego człowieka jest bardzo podobny. Nasz świat jest magiczny. Nikt nie pyta dlaczego, jak przychodzi co do czego, pyta jaką kurę. Wiadomo, kurę czarną.



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Nagroda F
Wywiad
Stopka
Listy
Galeria
Andrzej Pilipiuk
Anna Studniarek
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Wróżek Okróżek
EuGeniusz Dębski
nonFelix
Eryk Ragus
Fahrenheit Crew
Paweł Laudański
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Duszyński
Aleksandra Janusz
Jerzy Grundkowski
A.Kozakowski
A.Pavelková
Ondřej Neff
KRÓTKIE SPODENKI
Andrzej Świech
[XXX]
 

Poprzednia 27 Następna