strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Aleksandra "Ina" Janusz
strona 29

Zadanie dla Rosenkhata

 

 

O AUTORCE
Aleksandra Janusz - urodziła się 24 maja 1980 roku, tuż przed kolejnym odcinkiem serialu "Pogoda dla bogaczy". W związku z tym przez całe życie żywi nadzieję, że kiedyś będzie sławna i bogata, choć tak naprawdę do szczęścia wystarczy jej dobra herbata, ciekawa książka i porządna sesja RPG. Nałogowa czytaczka, próby literackie zaczęła podejmować jeszcze w wieku przedszkolnym, a ponieważ jest uparta, pisze nadal. Lubi fantastykę wszelkiej maści, nie stroni także od innych powieści. Chętnie grywa w gry fabularne, pasjonuje się też komiksem i animacją ze wszystkich stron świata. Ma kilka innych pomniejszych hobby, ponieważ z natury interesuje się wszystkim, a potem narzeka na brak czasu. Regularnie publikuje recenzje w czasopiśmie "Kawaii"; ostatnio debiutowała w "Science Fiction" opowiadaniem "Z akt miasta Farewell". Oprócz tego jest prawdziwym szczurem laboratoryjnym - jak przystało na magistrantkę Zakładu Genetyki UW, połowę czasu wolnego spędza przy szalkach, komórkach i roztworach.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy podróżny i jego flegmatyczny, grubokościsty kasztanek zatrzymali się przy Drzewie Wędrowców. Mężczyzna westchnął z ulgą, zsiadając z konia; najwyraźniej nie był przyzwyczajony do podróżowania wierzchem. Musiał mieć zapewne ważny powód, skoro jednak dosiadł konia, a do tego zapuścił się w tak nieprzyjazne rejony. Ta część Aldianu, w pobliżu Wzgórz Ethayaane dawała azyl rozmaitym banitom, zbiegom i zbójcom, osad było tu niewiele, za to dzikich zwierząt pod dostatkiem.

Podróżny ziewnął, podrapał się po plecach i w poszukiwaniu koca sięgnął do umieszczonych na końskim grzbiecie sakw, podczas gdy kasztanek z obojętnością pochylił się i zaczął skubać kępkę czerwonej trawy, dość pospolitej w tych okolicach.

Drzewo Wędrowców rosło zapraszająco tuż obok. Szeroki pień, bulwiasty u nasady, był pusty w środku. Powstała przestrzeń mogła swobodnie pomieścić nawet jednego z przysłowiowo otyłych wielmożów aragańskich wraz z podróżnym ekwipunkiem, a co dopiero owego wędrowca, któremu nieco brakowało do przeciętnej tuszy i przeciętnego wzrostu. Dla wielu podróżnych takie drzewa stanowiły przyjemną alternatywę dla snu pod gołym niebem.

- Drall kharann! - zaklął szpetnie mężczyzna, zaglądając do wnętrza pnia.

Oczywiście, zalety Drzewa Wędrowców doceniały też i niektóre zwierzęta. Na przykład ten oto płowy tharris, który - jak wszystkie koty - bardzo cenił sobie wygodę.

Drapieżnik prychnął wściekle; zaś podróżny uprzejmie odsunął się od dziupli.

- Liczę do trzech. - oświadczył. - Jeśli zaraz stąd sobie nie pójdziesz, będę zmuszony uciec się do drastycznych środków.

Tharris bardzo uważnie przyjrzał się natrętowi. Zwierzęcy instynkt podpowiadał mu, że tego człowieka nie da się bezkarnie ugryźć lub podrapać. Wyglądał co prawda całkiem zwyczajnie, nie pachniał też jak myśliwy, ale mimo wszystko...coś takiego w nim było...

- Ja wcale nie żartuję. - rzekł tamten, uśmiechając się szeroko. - No, już cię nie ma. Psik.

Z wielką niechęcią i z wyraźnym ociąganiem drapieżnik opuścił zaciszne lokum i oddalił się, znikając w gęstwinie, natomiast podróżny nie bez szczególnego pośpiechu zaczął rozlokowywać się wewnątrz drzewa.

Całe zajście obserwowało dwóch bandytów, schowanych w krzakach nieopodal. Jeszcze kilka chwil temu byli oni przekonani, że trafiła im się niezła okazja. Teraz popatrzyli po sobie z lekkim zdziwieniem.

- Gada ze zwierzętami, czy co...? - mruknął jeden z nich, uważnie przyglądając się potencjalnej ofierze. - Dziwny jakiś...

- Dziwny, nie dziwny, sakwy ma pełne. - zauważył drugi zdroworozsądkowo. - A na silnego mi jakoś nie patrzy. Nawet jeśli, łapiemy konia i w nogi, mrugnąć nie zdąży...

- A niech to... - sapnął nagle ten pierwszy. - Popatrz ty lepiej na jego włosy.

- Świński blondyn, i co z tego?

- Ty głupi chyba jakiś jesteś, co tam kolor, chodzi mi o ten warkoczyk z koralikami...

Istotnie, podróżny, który właśnie wrzucał koce w głąb dziupli, odwrócił się do nich plecami, prezentując cienki warkoczyk, sięgający mu aż do pasa i ozdobiony sporą ilością drobnych paciorków.

- To jest znak Gildii, rozumiesz? Już raz taki widziałem. - wyjaśnił tymczasem bandyta. - Czarodziej, nawet nie normalny, tylko z Gildii. Jak coś mu zrobimy, rąbnie w nas takim zaklęciem, że wylądujemy po drugiej stronie Tir'nay.

- Myślisz...?

- To najprawdziwsza prawda! - zawołał tymczasem podróżny. Obaj bandyci wzdrygnęli się. Rozmawiali szeptem, tak cicho, że żaden zwykły człowiek by ich nie usłyszał, szczególnie przy wtórze odgłosów przyrody. Ale czarodziej...i to należący do Gildii...

- Macie rację. - rzekł tamten, zupełnie beztrosko zwracając się w kierunku krzaków. - Jestem całkowicie nienormalnym czarodziejem z Gildii. Jeśli spróbujecie mi coś zrobić, rąbnę w was takim zaklęciem, że wylądujecie po drugiej stronie kontynentu...

Bandyci nie zastanawiali się długo i wycofali się nadzwyczaj szybko, zaś czarodziej posłał za nimi średniej wielkości iluzyjną zjawę, naśladującą wyglądem sporego i bardzo rozeźlonego ducha Uun.

Rosenkhat Darantian, zwany również Złośliwcem, młody mistrz niższego stopnia, nie znosił bowiem, gdy nazywano go świńskim blondynem.

 

***

 

Leśna gęstwa ustępowała powoli rozległym łąkom, kiedy Rosenkhat Darantian powoli zbliżał się do celu swojej podróży. Zza mijanego właśnie wzgórza wyłaniały się pokryte strzechą chaty oraz stodoły. Gorąco było niemożebnie, choć lato było wczesne, już prażyło słońcem. Kasztankowi było najwidoczniej wszystko jedno; szedł z całkowitą obojętnością. Trudno było zgadnąć, czy koń jest tak wytrzymały, zrezygnowany czy też po prostu głupi. Rosenkhat jednak z trudem znosił upał. Jako oficjalny posłaniec Gildii, postanowił mianowicie ubrać się oficjalnie. Nie wypadało bowiem, aby mag jego klasy wjeżdżał do wioski w burych spodniach i rozchełstanej koszulinie, świecąc nagą piersią niczym pospolity chłop. Każdy, przy odrobinie rozeznania i rozsądku, wiedział, że autorytet należy budzić od pierwszego rzutu oka - inaczej nie sposób doczekać się później odpowiedniego szacunku. Szacunek i respekt mają natomiast wielkie znaczenie przy załatwianiu ważnych spraw.

Czerwona, obfita szata o długich, wzorzystych rękawach oraz szeroki pas z wyhaftowanymi symbolami Gildii z całą pewnością wywierały odpowiednie wrażenie. Niestety, sprawiały również, że czarodziej myślał jedynie o zimnym piwie.

Zaklęcie chłodzące rzucił, a jakże. Utrzymywał je całe przedpołudnie, aż w końcu zainteresowały się nim miejscowe magiolubne osy. Z dwojga złego wolał upał. Ta część Aldianu znajdowała się stanowczo zbyt blisko tsajińskich Stepów. Im bliżej granicy, tym więcej naturalnej magii przesycało otoczenie i tym bardziej osobliwe gatunki zwierząt oraz roślin można było spotkać. Rosenkhat wiedział o tym doskonale, w końcu znalazł się w tym miejscu właśnie z tego powodu.

Misja, której podjął się czarodziej, należała do tych wyjątkowo delikatnych. Wysyłanie więcej niż jednego przedstawiciela Gildii - lub też kogoś znanego ze swojej potęgi - wzbudziłoby natychmiastowe podejrzenia u osób, które zdecydowanie nie powinny dowiedzieć się o całej sprawie. Z drugiej strony, pomniejszy mag mógł nie sprostać zadaniu. Dlatego też należało posłać kogoś młodego i stosunkowo jeszcze nieznanego, za to świetnego w swoim fachu. Rosenkhat od początku nie miał wątpliwości, że padnie na niego.

Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że był geniuszem magicznym. W wieku szesnastu lat zdobył dyplom, trzy lata później asystenturę, zaś obecnie, ukończywszy dwadzieścia pięć lat dosłużył się już tytułu mistrza niższego stopnia. Miał ambicję zostać kiedyś Arcymistrzem. Nie zamierzał jednak dążyć do tego po trupach, aż tak bardzo mu się nie spieszyło. Nie przepadał zresztą za polityką. Postanowił poczekać jakieś dwadzieścia lat, aż ta propozycja padnie sama - w tej kwestii również nie miał żadnych wątpliwości. Ego Rosenkhata było równie wielkie, jak jego talent.

Dotarłszy wreszcie do pierwszych bielonych, dosyć schludnie utrzymanych chat, czarodziej rozmyślnie wstrzymał nieco konia, aby tutejsi chłopi mieli czas, by zorientować się, jakiż to znamienity gość zawitał do ich wioski na krańcu świata. Imponujący wjazd nie pozostał niezauważony. Paru wieśniaków pokazywało go sobie palcami, dzieciaki podniosły radosny harmider, jakaś kobieta upuściła nawet kosz z praniem. Rosenkhat z nonszalancją zsiadł z konia i poprowadził go, trzymając za uzdę. Ci ludzie będą opowiadać sobie o jego przybyciu przez następne kilka miesięcy. Nikt nie zakwestionuje obecności wysłannika Gildii w tym miejscu. Ani też jej praw do cennego znaleziska...o ile wszystko pójdzie gładko. Oby.

Rosenkhat z lekkim zdziwieniem spojrzał przed siebie, stwierdzając, że drogę zagradza mu wyjątkowo okazały gąsior. I najwyraźniej nie zamierza ustąpić.

- Ksssss - powiedział gąsior.

Rosenkhat odruchowo cofnął się dwa kroki, mimowolnie rozważając możliwość wystraszenia zwierzęcia głośniejszym "kss". Czarodziej bez mrugnięcia okiem rozprawiał się z Verkhenami i hydrami; nie obawiał się ludzi, Nighaneerów, Tsaji ani innych śmiertelników; kpił sobie z duchów, daemonites oraz leśnych drapieżnych kotów...jednak tak, jak większość ludzi potężnych i - zdawałoby się - nieustraszonych, żywił irracjonalny lęk przed niektórymi stosunkowo niegroźnymi stworzeniami. W tej chwili tylko duma powstrzymywała go od wykonania haniebnego odwrotu.

Orientując się wreszcie, że z wielkim zaciekawieniem patrzy na niego pół wioski, Rosenkhat uczynił pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy.

- Athé!

Na piórach zdobiących tłusty kuper gąsiora wykwitły niewielkie płomienie. Ptak, wydając z siebie szereg przerażonych gęgnięć, uciekł w popłochu, ciągnąc za sobą smugę dymu . Wśród wieśniaków zapanowała żywiołowa wesołość. Śmiano się z gąsiora, a nie z przybysza, co Rosenkhat zauważył z wielką ulgą. Odzyskał więc honor, co więcej - niezaprzeczalnie dowiódł swoich magicznych umiejętności. Jednocześnie czarodziej poczuł przypływ irytacji. Co jeszcze może go spotkać na tym zadupiu? Z chęcią stanąłby oko w oko z jakimś potworem, a nie z drobiem.

Uciszywszy więc śmiechy odpowiednio groźnym spojrzeniem, czarodziej udał się w kierunku największej i najzamożniejszej chałupy, która wedle wszelkiej logiki należała do wójta. Żadnej tabliczki z oznaczeniem nie dostrzegł, ale też nie spodziewał się jej. Chłopi nie przywiązywali wagi do takich rzeczy, tym bardziej, że z całą pewnością wszyscy byli niepiśmienni.

Przed domem na ławie siedział brzuchaty człowiek w średnim wieku i z błogą satysfakcją palił wyjątkowo długą fajkę, oparłszy ją o ziemię. Zwyczaj ten, zapożyczony od Nighaneerów, w ostatnich czasach rozpowszechnił się na pograniczu. Ciekawa sprawa, zważywszy, że ludzie prości na ogół nienawidzili Ciemnoskórych. Ale cóż - zbytnia bliskość granicy, zarówno południowej - tsajińskiej jak też wschodniej, bezustannie grożącej inwazjami Purpury zmienia obyczaje. Chociaż z drugiej strony ci wieśniacy tutaj nie wyglądali na żyjących w ciągłym zagrożeniu. Panujący w okolicy sielankowy spokój najpewniej można było zawdzięczać pobliskiej stanicy rycerzy Sol...

Przypomniawszy sobie o Zakonie, stanowiącym dla niego konkurencję, Rosenkhat przyspieszył kroku.

- Jestem Rosenkhat Darantian, Dyplomowany Czarodziej, Mistrz Gildii Sztuk Magicznych i oficjalny jej posłaniec! - oznajmił władczo. - Gdzie znajdę wójta?

Brzuchaty człowiek leniwie podniósł się z miejsca.

- Znajdziesz go tutaj, panie - powiedział - Gdyż to ja jestem wójtem. Moje imię Erges, do usług szanownego pana maga.

"Do usług" w tym przypadku zabrzmiało tak, jak "mów, czego chcesz i czym prędzej zostaw mnie w spokoju".

Czarodziej zmarszczył brwi. Nie do końca jeszcze ochłonął po spotkaniu z gąsiorem i nie był w zbyt dobrym humorze.

- Mam parę pytań, a pierwsze z nich brzmi: czy macie tu jakąś gospodę?

- Gospoda? A po co nam tu gospoda? Rzadko widujemy podróżnych, panie.

- Jasne, po co nam tu gospoda, przecież to Zadupie Mniejsze. - Rosenkhat skrzywił się z ironią. - W takim razie ugości mnie wójt na koszt własny.

Erges podrapał się po plecach z dziwnie chytrym uśmiechem na twarzy.

- Ależ panie, czyż goszczenie posłańca Gildii nie należy do przywilejów maga? Tak się składa, że mamy w naszej wiosce czarodzieja. Mieszka w chacie nad strumieniem, o w tamtą stronę. - wójt machnął ręką.

Wioskowy czarodziej? Rosenkhat zdziwił się nieco. Istniały tylko dwa powody, dla których jakikolwiek mag zgodziłby się zamieszkać w takim miejscu, jeśli oczywiście wykluczymy niezwykle rzadki pociąg do uroków życia w kompletnej głuszy. Po pierwsze, mógł to być absolutny nieudacznik, któremu nie udało się zdobyć zajęcia nigdzie indziej. Cudownie... Po drugie - w zupełności i do końca miejscowy czarodziej i znachor, kształcony przez miejscowego czarodzieja i znachora, i tak już od wieków i pokoleń. Bez szans i zazwyczaj bez chęci wybicia się. A do tego pewnie, bo jak pech to pech, stary sklerotyk o piekielnym charakterze. Rosenkhat miał bardzo złe doświadczenia w kontaktach z magicznymi niedoukami, których mniemanie o sobie znacznie przekraczało umiejętności. Na szczęście miał ze sobą pełnomocnictwo - pieczęć Gildii, która otwierała każde drzwi - w sensie przenośnym, a nie dosłownym, rzecz jasna.

- Znakomicie. Rozumiem, że ten tam wasz czarodziej dobrze zna okoliczne wzgórza, a może nawet ma dokładną mapę...? - Rosenkhat chciał wcześniej zapytać o dobrego przewodnika, ale mag mógł wiedzieć znacznie więcej. W końcu czarodziej wybierający się do lasu zwraca uwagę na nieco inne szczegóły, niż przeciętny tropiciel, szczególnie w okolicy tak bogatej w naturalną magię. Chyba, że ten tutejszy mag rzeczywiście jest starym sklerotykiem, któremu nie chce ruszać się z domu, nawet po składniki najbardziej pospolitych mikstur.

- Bo ja wiem, panie... - wzruszył ramionami wójt. - Wolę nie mieszać się do spraw magów.

Rosenkhat uśmiechnął się drwiąco. Poglądy Egresa nie były niczym niecodziennym.

- Sądzę, że to bardzo zdrowe podejście. - Czarodziej pochwalił brzuchatego wójta. - Postępuj tak dalej, a być może dożyjesz setki. O ile wcześniej nie trafi cię apopleksja, ze względu na dietę i fajkowy nałóg, rzecz jasna.

- Eeee...tak, panie - rzekł Erges, wiedząc, że lepiej nie zaprzeczać. Szczerze się zastanawiał, skąd się w ogóle biorą tacy bezczelni czarodzieje i dlaczego ziemia nie protestuje, że musi ich nosić.

Mag nie usłyszał jednak odpowiedzi, ponieważ już był w drodze do wskazanej chaty. Dzieciaki nadal pokazywały go palcami i głośno komentowały jego warkoczyk, co powoli zaczynało go denerwować. Rosenkhat sam był jednak w dzieciństwie nieprawdopodobnym urwisem i wiedział, że jeśli nie będzie zwracał na nie uwagi, szybko się tym znudzą.

Chata nad strumieniem znajdowała się na obrzeżach wioski. Była starannie pobielona i w przeciwieństwie do pozostałych kryta w dachówką, co stanowiło we wsiach nie lada fenomen. W tym wypadku ta pozorna rozrzutność była dyktowana rozsądkiem - czarodzieje nie powinni kryć swoich dachów strzechą. Stare, ludowe przysłowie mówiło "Gdzie magowie, tam kłopotów mrowie". I przypadkowych pożarów, należałoby dodać.

Dom miał już swoje lata ("Znachor, uczeń znachora, ucznia znachora" - pomyślał Rosenkhat), ale był nieźle utrzymany, co dobrze świadczyło o właścicielu. Z zabudowań gospodarskich czarodziej dostrzegł tylko niewielki skład na narzędzia oraz kurnik. Najwyraźniej mieszkańców wioski było stać na zaopatrywanie swojego maga w odpowiednią ilość żywności.

Rosenkhat przywiązał kasztanka do jednej ze sztachet płotu i zapukał. Odgłos kroków, poparty hukiem czegoś spadającego na podłogę niewątpliwie świadczył o tym, że mag znajduje się w domu. Po chwili drzwi otworzyły się i posłaniec Gildii stanął twarzą w twarz z miejscowym czarodziejem.

- Dzień dobry, o cholera - powiedział gospodarz, a jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki. - O przepraszam...

Rosenkhat przyjrzał się mu z niejakim rozbawieniem. Czarodziej był tak młody, że jeszcze nie musiał golić się codziennie, a że najwyraźniej nie robił tego wcale , udało mu się w końcu wyhodować jakąś żałosną namiastkę zarostu. Czupryny, w kolorze nieokreślonym, nie czesał chyba od lat. Niewielka nadwaga sprawiała, że jego rysy zdawały się być jeszcze bardziej dziecinne. Poza tym, dramatycznie potrzebował jakiejś dobrej mikstury przeciwko pryszczom.

W chwili obecnej zarówno odzienie, jak i włosy gospodarza zdobiły szczątki wilgotnej, zielonej papki. Z tego, co Rosenkhat mógł wywnioskować po zapachu, w jej skład wchodziły głównie drobno zmielone liście ahiladris, łagodnego ziela leczniczego. Ciekawe, zdecydowanie ciekawe.

- Czyżbym przerwał jakieś doświadczenie? - zapytał zaintrygowany.

- Nie, to się stało przed chwilą... - wyjąkał młodzieniec. - Źle wyliczyłem ciśnienie energii i...się mi...homogenat wychlapał.

- Się skutecznie wychlapał. - pokiwał głową Rosenkhat, zaskoczony, że wioskowemu magowi w ogóle chce się prowadzić eksperymenty i najwidoczniej samodzielnie podnosić kwalifikacje.

- Ja w ogóle przepraszam...proszę do środka... - kontynuował młody czarodziej, nadal onieśmielony obecnością dostojnego gościa. - Jestem Markil. Markil Ósmy.

- Ósmy tutejszy mag?

- Nie, urodziłem się ósmy...

- Aha.

- Trochę tu bałagan... - uprzedził Markil, znikając wewnątrz chaty. Rosenkhat chciał odpowiedzieć, że nie szkodzi, jednak gdy znalazł się w środku i objął wzrokiem pomieszczenie, na chwilę zaniemówił. Jako żywo przypomniały mu się uczniowskie lata i jego pokój w Szkole Gildii.

Cała izba była zarzucona chaotycznie porozkładanymi księgami i papierzyskami, jakby ich właściciel przed chwilą czegoś rozpaczliwie w nich szukał. Na stole, stojącym tuż przy szeroko otwartym oknie ("Bardzo rozsądnie" - skonstatował Rosenkhat) znajdował się zestaw mocno przestarzałej, wyraźnie naprawianej domowymi sposobami aparatury doświadczalnej. Tu i ówdzie poniewierały się bliżej niezidentyfikowane szczątki żywności.

Aby dopełnić chaosu, którego nie powstydziłby się nawet awatar Purpury, należy jeszcze wspomnieć, że wszystko dookoła było upstrzone świeżym homogenatem z liści ahiladris.

Markil zrzucił z ławy część papierów, robiąc miejsce dla Rosenkhata, oznajmił, że zaraz wróci, i w pośpiechu udał się do kuchni. Czarodziej wolał tam nie zaglądać. Podejrzewał, że młody mag przeprowadzał w kuchni część doświadczeń i narozrabiał podobnie, jak w izbie. Posłaniec usiadł więc na ławie zgodnie z sugestią gospodarza. Miał szczerą nadzieję, że ten nieprzytomny adept sztuki magicznej mimo wszystko będzie w stanie dopomóc mu w jego misji...

 

***

Wyrm, monstrum podziemne, żywiące się minerałami i naturalną magią; kształt obły; długość: 60 - 300 łokci; kolor piaskowy do brunatnego; okres linienia spędza na powierzchni ziemi; wylinka dostarcza cennego surowca -> wyrmia skóra. Pod ścisłą ochroną.

Mała Encyklopedia Czarodziejska

 

Tych kilka suchych słów wyjaśniało wszystko, a jednocześnie nic, jak to bywa z opisami encyklopedycznymi. Każdy czarodziej znał opowieści o wyrmach, gargantuicznych stworach leniwie spędzających stulecia pod ziemią. Jako jedne z niewielu istot pożerały i ogniskowały w sobie naturalne prądy magii, czyniąc je głównym źródłem podtrzymania swojej egzystencji. Podejrzewano, że były jedną z pozostałości po dawno minionych czasach tajemniczego Imperium Nighaneerskiego - ale generalnie starożytnych Ciemnoskórych podejrzewano o wszystko, co nie dawało się wyjaśnić zwykłą logiką. Dzisiejsi Nighaneerowie natomiast nie mieli na ten temat nic ciekawego do powiedzenia. Możliwe też, że wyrmy pojawiły się na kontynencie w wyniku pęknięcia Osnowy świata, tak jak mordercze Potęgi lub rasa zapobiegliwych Silvirów. Rosenkhat wierzył, że były po prostu cudem natury, czymś obecnym na Tir'nay od zawsze, nieodmiennie wprawiającym kolejne pokolenia w pełne szacunku zdumienie.

W zwykłych okolicznościach pożywiający się wyrm nie zmieniał miejsca pobytu. Tkwił pod ziemią, przy czym zamiast zagrzebywać się na całą głębokość, usypywał nad sobą kopiec. Pół wyrma znajdowało się więc pod powierzchnią gruntu, natomiast drugie pół udawało pagórek - czasem przez sto lat, częściej i dłużej. Kiedy zbliżała się pora wylinki, stwór wychodził na powierzchnię, zrzucając z siebie cały pagórek tak łatwo, jakby strząsał pchłę z grzbietu. Pozostawał odsłonięty przez następne kilka tygodni, stary pancerz obsychał na nim lekko i odchodził płatami z ciała. Zaś wyrm przesuwał się niesłychanie powoli, zmieniając miejsce żeru i spokojnie rósł.

Dookoła niego robiło się natomiast wyjątkowo niespokojnie.

Otóż stary wyrmi pancerz był poszukiwanym, niezwykle cennym surowcem. Kowalny, a po przetworzeniu twardszy od silvirskiej stali, lekki jak wosk, jednocześnie elastyczny i wytrzymały, izolujący przepływ magii na podobieństwo sertalinu nadawał się do całego szeregu zastosowań. Zbroja wykonana z wyrmiej skóry czyniła wprawnego wojownika niemal niepokonanym. Magiczna aparatura z wyrmiej skóry nigdy się nie tłukła. Odpowiednia obróbka wyrmiej skóry pozwalała na uzyskanie przędzy, z której pleciono tkaninę cieńszą niż południowy jedwab, wytrzymalszą niż żaglowe płótno, odporną na ogień i nie nasiąkającą wodą. Niejeden kapitan oddałby duszę mrocznym siłom za żagle z wyrmiej skóry.

Królewskim prawem, pancerz wyrma należał się temu, kto znalazł go pierwszy. W kwestiach spornych obowiązywała zasada równego podziału. Zważywszy, że - przeciętnie - za całość skóry można by kupić kilka warownych zamków wraz z przyległościami, stawka była wysoka. Tak więc w wypadkach, gdy wieść rozniosła się szerzej wybuchały istne miniaturowe wojny.

Gildia Sztuk Magicznych, jako instytucja dbająca o pokój i dobro narodu, nie mogła oczywiście pozwalać na to, by podobne sytuacje miały miejsce. Ponieważ wyrmy były stworzeniami magicznymi, skomplikowane obliczenia i rytuały przeprowadzane przez specjalny wydział czarodziejów pozwalały przewidzieć, kiedy stwór postanowi wyjść na powierzchnię - z dokładnością do kilku dni. Miejsca ich pobytu znano zwykle ze starannie sporządzanych kronik. Wspaniałomyślna Gildia Sztuk Magicznych uwalniała zatem ludzkość od kłopotu, wysyłając z pewnym wyprzedzeniem swojego posła i upewniając się, że zgarnie zdobycz, nim ktokolwiek się zorientuje. Zgodnie z obowiązującym prawem rzecz jasna.

Życie byłoby więc piękne, gdyby nie pewien mały problem - nie tylko czarodzieje potrafili przewidzieć, kiedy i gdzie pojawi się wyrm...

 

***

 

Podążali w milczeniu za przywódcą karawany, powoli i ostrożnie przeprowadzając swoje wozy wzdłuż doliny, porośniętej wyprażoną letnim słońcem łąką. W ich zdeterminowanych, ponurych spojrzeniach było coś wysoce niepokojącego. Jeden z wędrowców nastąpił na gniazdo szerszeni, jednak nawet nie zwrócił na to uwagi. Owady, zamiast atakować, uciekały spłoszone.

Rozlokowali się pod północnym zboczem, przy brzegu niedużego jeziora. Ustawiali wozy w krąg i metodycznie rozpościerali namioty, nie wypowiadając przy tym ani słowa. Przywódca stał pośrodku z ramionami skrzyżowanymi na piersi i spoglądał w kierunku zachodzącego słońca.

Czekało ich wiele pracy.



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Nagroda F
Wywiad
Stopka
Listy
Galeria
Andrzej Pilipiuk
Anna Studniarek
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Wróżek Okróżek
EuGeniusz Dębski
nonFelix
Eryk Ragus
Fahrenheit Crew
Paweł Laudański
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Duszyński
Aleksandra Janusz
Jerzy Grundkowski
A.Kozakowski
A.Pavelková
Ondřej Neff
KRÓTKIE SPODENKI
Andrzej Świech
[XXX]
 

Poprzednia 29 Następna