strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Aleksandra "Ina" Janusz
strona 30

Zadanie dla Rosenkhata (2)

 

***

 

Rosenkhat od niechcenia przeglądał leżące na stole księgi i uśmiechał się na widok znajomych tytułów. "Materia, Forma i Osnowa - filozofia istnienia świata"; "Istota Dziewięciu Słów" - nad tymi dwiema cegłami spędził pół pierwszego roku, starając się przetrawić zawartą w nich wiedzę i zrozumieć, o co właściwie chodzi w tej całej magii. Wracał do nich za każdym razem, kiedy trzeba było przypomnieć sobie podstawy, na ogół przy poznawaniu nowych teorii. "Prądy Magii Naturalnej i Wewnętrznej" - trudna lektura. Czytając tę książkę, należało się zaopatrzyć w dużą dozę wytrwałości oraz słownik techniczny - autor założył z góry, że czytelnik ma tak szeroką wiedzę, jak on sam. "Gesty i zaśpiewy" - ta była zdecydowanie przestarzała, jeszcze sprzed reformy rideriańskiej. Stary system narzucał czarodziejom zupełnie, jak się okazało, niepotrzebną dyscyplinę. Aby wykonywać gesty wedle dawnych instrukcji, mag musiał dorównywać gibkością dłoni trubadurom, co w oczywisty sposób wydłużało czas nauki. Tymczasem ukierunkowanie mocy zależało przede wszystkim od woli czarodzieja.

Właściwie, to Markil odziedziczył całkiem pokaźny spadek po poprzednich wioskowych czarodziejach. Sądząc z tych zbiorów, pierwszy z nich był najpewniej nieudanym absolwentem Szkoły Gildii. Ostatni nie umiał chyba zbyt wiele lub też zbyt szybko zmarł, skoro młody mag douczał się sam.

Markil wrócił, niosąc dwa kubki, półmisek z chlebem i serem oraz - o radości - dzbanem piwa. Rosenkhat skwapliwie podstawił kubek, po czym stwierdził z zadowoleniem, że gospodarz rzucił na piwo zaklęcie chłodzące. Właśnie takiej gościnności Rosnekhat potrzebował.

- Jeszcze raz przepraszam Mistrza za bałagan...- odezwał się Markil, siadając obok. - Pracowałem nad czymś i wyleciało w powietrze... - Tutaj w oczach młodego maga pojawił się błysk. - Czy zna się Mistrz na przepływie naturalnej magii roślinnej...?

- Czy ja się znam...! - Rosenkhat zadarł nosa. - Przecież to był temat mojej pracy dyplomowej.

- W takim razie mam zapewne do czynienia z Rosenkhatem Darantianem! - Markil niemal podskoczył na ławie.

- Owszem. Proszę wybaczyć, nie przedstawiłem się...

- Czytałem pańską monografię... - Jego gospodarz najwyraźniej nie zwrócił uwagi na to uchybienie etykiecie. - Udało mi się ją zdobyć rok temu na targu w mieście. Jest rewolucyjna...!

Komplement mile połechtał ego Rosenkhata.

- Cóż, wysunąłem kilka nowych koncepcji, ale rewolucyjną to bym tej pracy nie nazwał. Prawdę mówiąc, jeśli twoje książki pochodzą sprzed reformy rideriańskiej, możesz mieć spore zaległości w niektórych dziedzinach. Na przykład rytualne gesty można upraszczać bez szkody dla efektów zaklęcia. Dla wprawnego czarodzieja gesty i wypowiadane na głos Słowa nie są konieczne, przynajmniej w wypadku prostych czarów. Oczywiście, całkowita rezygnacja z tych elementów podnosi ilość energii, jaką wydatkujesz...

Był to zaledwie wstęp do jednej z tych długich, fachowych dyskusji przy piwie, które czarodzieje i czarodziejki potrafią prowadzić godzinami. Perorował głównie Rosenkhat, zaś Markil słuchał i zadawał pytania. Kiedy wreszcie zorientowali się, że warto by było posprzątać i rozłożyć jakieś sienniki, za oknem dawno zrobiło się ciemno.

- Gildia, to jest dopiero życie dla czarodzieja - westchnął Markil, zeskrobując zieloną papkę z okładki "Istoty Dziewięciu Słów". - Jak pan sądzi, Mistrzu Rosenkhat, czy mógłbym tam się jakoś dostać?

- Szczerze wątpię - wyznał czarodziej. - Żeby dostać się w szeregi Gildii, trzeba mieć cholerny talent, mnóstwo pieniędzy albo możnego protektora. Nie zaszkodzi wszystko naraz. Jakbyś był trochę młodszy, to jeszcze mogliby cię zarekrutować do Szkoły, ale w twoim wieku...na eksternistyczny trzeba mieć rekomendację...

- Szkoła Gildii... - westchnął Markil. - Wiele straciłem...

Rosenkhat milczał dyplomatycznie. Chłopak nie przetrwałby w Szkole nawet kwadransa. Pracowity, naiwny i pełen pasji do nauki. Takich jak on zjadano tam żywcem.

- A czy pan mógłby za mnie poręczyć...?

- Ja??? - Rosenkhat wytrzeszczył oczy. - To by oznaczało przyjęcie cię do terminu, a ja przecież nawet nie wiem, co potrafisz. Może to zabrzmi ostro, ale istnieje całkiem spora szansa, że masz zaległości nie do nadrobienia. Poziom nauki jest u nas dosyć wysoki... - to była prawda, a ponadto ostatnią rzeczą, jakiej by Rosenkhat teraz sobie życzył, była kula u nogi w postaci ucznia. O ile młodszych kandydatów na adeptów magii nauczano w grupach, o tyle nad edukacją starszych czuwali opiekunowie - Mistrzowie dzierżawiący w Gildii pracownię. Rosenkhat nadal odpracowywał swoją naukę. Jak do tej pory, dość skutecznie wyłgiwał się od obowiązków pedagogicznych i miał nadzieję, że nikogo mu w najbliższym czasie nie przydzielą.

- To ja pomogę panu w tej misji! - oświadczył chłopak z determinacją. - Proszę mnie zabrać ze sobą, daję słowo, że się wykażę.

- Jakiej misji? - spłoszył się czarodziej ("Czyżby zwęszył pismo nosem?")

- No, w jakiejś misji pana tutaj wysłali.

Rosenkhat lekko się stropił, stwierdzając, że najwyraźniej popada w paranoję.

- Misja jest ściśle tajna i gdybym zabrał kogokolwiek postronnego, skończyłbym przed sądem Rady. Natomiast byłbym bardzo wdzięczny za dokładne informacje w temacie topologii terenu najbliższych okolic. Co do twoich umiejętności, można je przecież przetestować już po sprawie. - Czarodziej wiedział, że będzie to czysta formalność. Taki wiejski samouk jak Markil nie miał szans na sprostanie wymaganiom.

Tymczasem chłopak najwyraźniej wziął jego słowa za dobrą monetę, ponieważ natychmiast zabrał się do przeszukiwania półek z książkami.

- Gdzieś tam jest całkiem dobra mapa, naszkicowana przez starego Atheryana. Był niezłym czarodziejem, niestety, wziął mnie do terminu, kiedy już umysł zaczął mu nieco szwankować.

- Aha. - Rosenkhat postanowił tego nie komentować.

- Ale mapa jest dużo wcześniejsza. Atheryan mówił, że muszę ją mieć pod ręką, żeby w razie czego być przygotowanym.

A więc staruszek doskonale wiedział, co się święci. Całe szczęście, że nie zdążył przekazać tego dalej.

- Co prawda - dokończył Markil, wyciągając spośród ksiąg gruby brulion. - Nigdy się nie dowiedziałem, na co. Atheryan całkowicie zdziwaczał na starość. Szukał sposobu na długowieczność. Twierdził, że powinien był się urodzić pięćdziesiąt lat później. Hm, i tak sobie myślę, że skoro pan tu przyjechał, coś w tych rojeniach musiało być. Czy ta misja jest niebezpieczna?

- Bardzo - potwierdził skwapliwie Rosenkhat.

- To znaczy, że wiosce zagraża niebezpieczeństwo, któremu pan ma zapobiec?

- Tak. Właśnie tak jest. - W zasadzie czarodziej nie kłamał. Ewentualna wojna o skórę wyrma zdecydowanie stanowiła zagrożenie dla wioski.

- W takim razie bardzo się cieszę, że mogę się na coś przydać! - zawołał Markil z entuzjazmem. - Naprawdę, jestem zaskoczony, że mój mistrz był takim altruistą. Pomyśleć, że cały czas dręczyła go świadomość o niebezpieczeństwie, które trzeba będzie powstrzymać wtedy, gdy on już odejdzie do Krain Szczęśliwości.

Rosenkhatowi zrobiło się żal chłopaka. Jakież on miał nikłe pojęcie o tym okrutnym świecie.

- Hm, tak, jestem pewien, że dałoby się powiedzieć o nim coś miłego. Niech Sol i Selene mają go w opiece.

Markil skinął głową z zadumą. Prawdę mówiąc, niewiele dobrego można było powiedzieć o starym Atheryanie. Nieżyjący czarodziej był dokładnie takim rodzajem wioskowego maga, jakich Rosenkhat skwapliwie unikał.

- Kiedy pan już obejrzy mapę, proszę odłożyć ją na miejsce - rzekł chłopak. - Ja tu jeszcze muszę posprzątać...

 

***

 

Poranny świergot ptaków usypiał Rosenkhata i nie pozwalał mu skupić myśli.

- Drall kharann, dlaczego one ćwierkają? - mruknął czarodziej, który tego dnia wstał stanowczo zbyt wcześnie, by czuć się dobrze. Ponownie przeglądając zawartość swojego paska z akcesoriami magicznymi, zerwał od niechcenia szeroki liść tallerium i ziewnął lekko. Z liścia spadła równie zaspana gąsienica i odbiła się od źdźbeł zeschniętej trawy, z przerażenia zwijając się w kulkę.

Rosenkhat siedział w cieniu drzew, na zboczu niewysokiego, lecz rozległego pagórka i odpoczywał przed podjęciem dalszej drogi. Nie odszedł jeszcze zbyt daleko od wioski, nie spieszył się jednak szczególnie. Jego flegmatyczny kasztanek korzystał z okazji i obskubywał jakieś krzewinki.

Mapa, którą czarodziej przejrzał poprzedniego wieczoru, była znakomita. Stanowiła efekt wielu lat wytężonej pracy. Rosenkhat nie mógłby wymarzyć sobie czegoś lepszego. Wystarczyło jedynie porównać z nią dane, jakie miał z własnej mapy oraz kronik, i już można było precyzyjnie określić, pod którym pagórkiem śpi wyrm. Bez dodatkowego typowania, oględzin, kluczenia. Czarodziej zdążał więc prosto do celu. W najlepszym wypadku po prostu rozbije obóz w dolinie i będzie czekał. Nie zamierzał jednak dłużej pozostawać w wiosce - po co kusić los? Zresztą postanowił, że wyruszy, zanim jeszcze upał stanie się całkiem nieznośny.

Rosenkhat pozbierał mieszki oraz flakoniki, przeciągnął się i wstał, dosiadł kasztanka i spokojnym kłusem ruszył przed siebie. Jasny warkoczyk podskakiwał mu na plecach.

Przewężenie doliny znajdowało się niedaleko; świetlisty zagajnik młodych drzew sięgał tam aż do strumienia. Grzybowe miejsce, pomyślał Rosenhkat z zainteresowaniem. Gdyby tylko trochę popadało...a i zwierzyna musi tu przychodzić. W strumieniu natomiast pewno roi się od sinv, ryb o wyjątkowo delikatnym mięsie. Żeby taką sinvę, świeżutką, z masełkiem...Czarodziejowi zaburczało w brzuchu. Trzeba wybrać się tu kiedyś i powędkować, jak będzie trochę czasu.

Ostrzeżenie nadeszło nagle. Silne wrażenie obecności Purpury sprawiło, że Rosenkahtowi włoski zjeżyły się na rękach. Instynktownie rzucił się na ziemię; czas był najwyższy, gdyż w ułamek sekundy później siodło zostało zerwane przez sześciołapego, pokrytego czarnym futrem, stwora o błoniastych skrzydłach.

- O żesz...! - jęknął mag, lądując na twardej ziemi. Rzucone uprzednio zaklęcie - niewidzialna zbroja - uaktywniło się natychmiast, kilka błękitnych iskier zamigotało w powietrzu. Czarodziej zaklął. Miał do czynienia z bivistem, potworem stworzonym przez Purpurę, nieustępliwego wroga rodzaju ludzkiego i innych ras rozumnych.

Kasztanek zarżał w panice i pogalopował naprzód. Stworzenie rozdziawiło długą paszczę, pełną drobnych, spiczastych zębów. Zastanawiało się, co pożreć najpierw - człowieka, czy konia.

Rosenkhat wykorzystał ten moment wahania i machnął dłonią, nie tracąc czasu na inkantację. Dookoła skrzydlatego stwora wykwitła kula płomieni, osmalając jego sierść. Bivist syknął tylko i wyfrunął z pułapki.

- Niech go szlag...! - Do tej pory czarodziej oglądał te stwory tylko na kartach ksiąg. Jak na istotę Purpury, ten i tak zapuścił się daleko na zachód. Uczucie, które mag określał jako rodzaj psychicznego smrodu, było niesłychanie silne, tłumiło zmysły.

Bivist zapikował. Rosenkhat odtoczył się na bok i ponownie złożył dłonie do zaklęcia. Ciężka, żółtawa substancja o konsystencji kisielu zmaterializowała się wokół potwora. Ten załopotał skrzydłami, ale wzbić się w górę nie mógł; kleista maź krępowała jego ruchy. Czarodziej nie tracił czasu. Postanowił użyć pełnej mocy jednego z potężniejszych zaklęć.

- Xan ab naváy, gaya ab aure, verli ab itris, vel tinél...

Z kępy młodych drzewek wypadły dwa kolejne bivisty na pomoc kompanowi.

- Rozmnożyły się, czy co?! - jęknął mag w tym samym momencie, w którym garść jego kryształowych ostrzy przeszyła potwora na wylot. Z ran popłynął przejrzysty płyn, ale bivist nadal się ruszał. I to dość energicznie. Nie mówiąc już o tamtych, które zachodziły czarodzieja z obu stron.

Rosenkhat nie zamierzał się patyczkować.

- Drall kharann!!! - ryknął, krzyżując ręce na piersi i wyrzucając je wprzód w szerokim geście. Przepiękny krąg wyładowań elektrycznych złapał w swój zasięg obydwa zdrowe bivisty. Stwory padły na ziemię w drgawkach, obficie dymiąc.

Czarodziej właśnie miał zamiar dobić i trzeciego, gdy ten niespodziewanie gwałtownie uniósł się w powietrze, a następnie z potwornym chrupnięciem spadł z wysokości na kamieniste dno strumienia. Co niemal dosłownie rozerwało go na pół.

- E...? - zdumiał się Rosenkhat.

- Witaj, Złośliwcze! - ozwał się z góry słodki głos. - I co, znowu ratuję ci skórę?

Czarodziej zadarł głowę. W powietrzu unosiła się młoda, ciemnowłosa kobieta w czarno-szarej szacie Selenites.

- Kopę lat, Tash! Nadal kurujesz trądzik na nosie?

- Impertynent.

- Dla ciebie zawsze i wszędzie, kochanie. Złazisz tu na dół czy mam sam wylewitować?

Tasheyna, nie tylko ładna, ale i uzdolniona Selenistka, powoli wylądowała na trawie obok czarodzieja.

Rosenkhat wcale nie cieszył się z tego spotkania. Nawet jeśli znał konkurencję - a trzeba było przyznać, że przez pewne dwa zimowe miesiące była to znajomość dosyć zażyła - to wcale nie zmieniało sytuacji na lepsze. Nie przybył tu jako pierwszy. Co prawda wyrm nadal spał, więc niczego jeszcze nie rozstrzygnięto, ale...

- Nie do twarzy ci z warkoczykiem, Rosenkhat - rzekła Tasheyna.

- Nie tak, jak tobie w tym worku pokutnym - odciął się czarodziej. - Gdybyś chociaż nie nosiła pod nim spodni, byłoby co oglądać podczas lotu.

- Głową, Złośliwcze, to ty nie myślisz - mruknęła Tash, mrużąc piwne oczy.

- Ależ skądże znowu, ja mam po prostu podzielną uwagę - uśmiechnął się Rosenkhat. - I cóż cię tutaj sprowadza, moja droga?

- A...grzybów szukam. Na zupę grzybową - odpowiedziała Tasheyna.

- No proszę, widzisz, coś takiego - pokiwał głową czarodziej. - Ja też, tak się składa, na grzyby. Takie wiesz, co pod ziemią rosną. Jak to się one zwały?

- No to znakomicie - Selenistka uśmiechnęła się kąśliwie. - Bo żeby je znaleźć, potrzeba prosiaka. A ja tu jednego widzę...co ty do demonów wyprawiasz?!

W trakcie jej przemowy, Rosenkhat zbliżył się do strumienia i oglądał poharatanego bivista. Stwór nie przypomniał zwykłego martwego zwierzęcia. Przede wszystkim nie miał w sobie żadnej krwi, a jedynie bezbarwny płyn; splecione arterie, przerośnięte jednolitą, gąbczastą tkanką były różnokolorowe. W miejscach, gdzie zostały przerwane, wystawały z nich pęczki przezroczystych żyłek. Czarodziejowi zdało się, że w dwóch czy trzech miejscach zobaczył metaliczny poblask.

- Ciekawe.

- Nawet tego nie dotykaj - oświadczyła Tash zdecydowanie. - Możesz zarazić się Purpurą.

- Właśnie, ze strachu przed zarażeniem nigdy nie zrobiono sekcji czegoś takiego - mruknął mag. - A podobno Purpura przenosi się przez krew. To coś nie ma normalnej krwi. Może Purpura nie potrzebuje zarażać swoich własnych stworzeń i one nie mają zarodników.

- Ja bym nie ryzykowała - rzekła Tasheyna z lekkim drżeniem w głosie. - To świństwo jest cholernie zaraźliwe, działa równie dobrze na ludzi, Nighaneerów i Tsaji, jak też na konie czy króliki. Odrobina zarodników i już jedyne pragnienie twojego życia to służyć Purpurze.

- Nie jestem ranny, więc nic mi nie grozi - zaprotestował Rosenkhat, ale nie dotknął żadnego ze stworzeń. Zbada je kiedy indziej. Jego zdaniem, ludzie zbyt mało wiedzieli o Purpurze. Tyle tylko, że jej celem była nieustanna ekspansja. Żołnierzami tej dziwnej siły były zarażone żywe stworzenia oraz rozmaite potwory rodzące się w kopcach - przyczółkach. Nikt nie wiedział, czy Purpura ma jakiegoś przywódcę. Zjawisko otrzymało taką nazwę ze względu na purpurowy kolor aury zakażonych i stworów, zaobserwowany przez Selenites. W Aldianie barwa purpurowa budziła więc najgorsze skojarzenia - walczono z tą plagą dostatecznie długo, by purpura stała się kolorem żałoby.

- Hej Tash, jak mocno to świeci...?

- Cała okolica świeci Purpurą - mruknęła Tasheyna. - Tak zaznaczyły teren swoją energią, że przez najbliższe kilka dni nie będę mogła wyróżnić zarażonych. Jeszcze jestem marna, jeśli chodzi o subtelności aury, szybko się męczę.

- Mój system wczesnego ostrzegania też się zużył - mruknął Rosenkhat. - Wszystko mi tutaj cuchnie Purpurą, nawet ty.

Tasheyna prychnęła z oburzeniem.

- Tym razem nic złośliwego nie miałem na myśli - zapewnił ją czarodziej. - Rzuciłem na siebie specjalistyczne zaklęcie ostrzegawcze, informuje o większości niebezpieczeństw. Fakt, zadziałało, ale zanim te dzwony w mojej głowie się uspokoją, minie trochę czasu. W końcu trupy nadal tu leżą i śmierdzą. Dosłownie i w przenośni...

- Jak sądzisz, po co one tu przybyły...? Od wschodniej granicy trochę daleko...

- No cóż, kochana... - Rosenkhat uniósł brwi. - Zastanawiam się, czy przypadkiem nie szukają grzybów...

- Purpura? Po co? - zdumiała się Tash.

- Skoro ja się trudzę dla Gildii, a ty dla królowej, to może i stwory Purpury zapragnęły zupki grzybowej - powiedział czarodziej z namysłem.

- Ten dowcip o grzybach już się zestarzał, wymyśl coś innego - westchnęła Tasheyna z irytacją. - Albo idź na grzyby.

Rosenkhat rozejrzał się wkoło. Gdyby nie trzy trupy bivistów w pobliżu, zagajnik wyglądałby wręcz urokliwie. Zerwane przez pierwszego z napastników siodło razem z sakwami podróżnymi leżało w kępie krzaków. Konia nie było nawet widać. Czarodziej przez dłuższą chwilę przepakowywał swój bagaż, starając się tak powiązać siodło oraz sakwy, aby można je było zarzucić na plecy i w miarę wygodnie nieść.

- Tharve leta, vel natul- sakwy stały się mniej więcej dziesięciokrotnie lżejsze.

- Nie ma co, piękny początek dnia... - westchnął Rosenkhat, mocując bagaż na plecach. - Seleniści, Purpura, a na dodatek koń mi gdzieś nawiał. Nie ma co zwlekać, idziemy na piechotę. Razem. Jakżeś się tu zaplątała, to cię przecież nie utłukę, we dwójkę zresztą bezpieczniej. Zasadniczą kwestię własności rozstrzygniemy, jak będzie i skóra do podziału. A na razie miejmy się na baczności, to mogła być tylko fortpoczta.

- Jesteś jak zwykle genialny - stwierdziła Tash ironicznie.

- Ależ ja o tym doskonale wiem...

 

Tymczasem gdzieś w oddali, na zboczu pagórka, za dużym iglakiem przyczaiła się zagadkowa postać. Człowiek ten - gdyż najprawdopodobniej była to istota ludzka - obserwował całą scenę z bezpiecznej odległości, za pomocą lornetki. Gdyby magicznie wzmocnione zmysły Rosenkhata nie zostały zagłuszone nadmiarem wrażeń ze strony Purpury, czarodziej zapewne zorientowałby się natychmiast, że ktoś go śledzi...

 

***

 

- Świeże ślady kół... Jechali pewnie z południowego wschodu - mruknął Rosenkhat, lustrując wzrokiem pożółkłą, wygniecioną trawę. Było wczesne popołudnie. Przeszli już całkiem spory kawał drogi od zagajnika; klucząc dolinami, odeszli w prawo od strumienia. Lejący się przez cały dzień z nieba żar zdecydowanie pogarszał humor czarodzieja. Rosenkhat cały czas trzymał się wskazówek mapy - swojej własnej z naniesionymi poprawkami według Atheryana. Nie wyjmował jej jednak, ku wyraźniej irytacji Tasheyny. Mag miał znakomitą pamięć i wyobraźnię przestrzenną. Na początku podróży jeszcze raz pobieżnie przejrzał mapę i to mu wystarczyło.

- Wielka mi sztuka, wytropić tabor wozów... - parsknęła Tash.

Czarodziej z trudem powściągnął chęć uciszenia Tasheyny jakimś zaklęciem. Od początku liczył się z tym, że Zakon Sol i Selene, bezpośrednio podległy królowej wyśle na miejsce swojego przedstawiciela - i to najpewniej Selenistę, a nie rycerza Sol. Dysponując pewną ilością adeptów z talentem prekognicji, Zakon miał swoje metody na wytyczenie miejsca i czasu pojawienia się wyrma. Rosenkhat pamiętał, że Tash nigdy nie umiała przewidywać przeszłości, była natomiast znakomita do akcji bezpośrednich, z wystarczająco silnymi zdolnościami telekinetycznymi, aby bez problemu unosić się w powietrzu - oraz z pewnym talentem telepatii. Mając to na uwadze, czarodziej otoczył swój umysł kilkoma silnymi czarami ochronnymi. Zaklęcie - zbroja działało nadal, wywołując okazjonalne iskrzenie się powietrza; nie musiał go ponawiać.

- Zamiast się mądrzyć, wylewituj nas w górę, to zorientujemy się w sytuacji.

- Nie mam zamiaru marnować sił - oświadczyła Tasheyna. - Jak koniecznie chcesz, to użyj własnego zaklęcia.

- Prędzej czy później to właśnie zrobię... - odrzekł Rosenkhat, obserwując szlak, biegnący w górę i w dół, wijący się pomiędzy pagórkami. - Albo mamy do czynienia z Purpurą, albo z kolejnym graczem w tym interesie i zupełnie przestaje mi się to podobać. Jak myślisz, ile jeszcze bivistów może siedzieć tam w lesie? - czarodziej wskazał ręką w kierunku zalesionego zbocza.

- A skąd mam wiedzieć, co ja jestem, jasnowidz?

- O ile pamiętam to nie, ale ja jestem czarnowidz - stwierdził Rosenkhat. - Myślę realistycznie. Purpura lubi uderzać grupą. Jak nie potwory, to zarażeni niewolnicy. Jeśli przyszli tu po to, co my, to nie odpuszczą tak łatwo.

- No dobrze, przyznam ci rację, w twoim rozumowaniu jest pewna logika - powiedziała kwaśno Selenistka. - Sprytny to ty zawsze byłeś, tylko skąd tak nagle znasz się na taktyce Purpury?

Rosenkhat wybałuszył oczy.

- O co ci chodzi?

- Znalazłam cię wtedy, kiedy biłeś się z bivistami. Dookoła było tyle purpurowej aury, że nawet teraz nie umiałabym stwierdzić, czy nie jesteś zakażony...

- I nie zaaranżowałem tej sytuacji, to masz na myśli? - prychnął Rosenkhat. - Co za bzdury, musiałbym być wtedy Selenistą lepszym od ciebie i wiedzieć, kiedy nadlatujesz. Tash, złotko, masz sporą moc, ale mózg chyba wielkości orzeszka. A wiesz dlaczego? Bo spuchł.

- Oż ty kanalio, ja cię chyba zaraz... - zagotowała się Tasheyna.

- Nie zrobisz tego - rzekł wesoło czarodziej. - Wciąż masz do mnie sentyment, inaczej nie ratowałabyś mnie przed bivistami...

Selenistka zrobiła taką minę, jakby miała za chwilę eksplodować. Wyraźnie zabrakło jej słów. Nastała chwila ciszy, zmąconej jedynie wrzaskiem dwóch szarych atyaanes kłócących się w koronie najbliższego drzewa oraz cykaniem świerszczy w trawie dookoła.

- Darujmy sobie krotochwile i weźmy się wreszcie do roboty - odezwał się w końcu czarodziej z szerokim uśmiechem. - Pamiętaj, że pracujemy razem tylko dopóki przeszkadza nam Purpura. Potem nie będę się wzdragał przed użyciem ofensywnej magii.

- I odwrotnie. - mruknęła Tash. - Hej, do demonów, co ty...?

- Xan vel natuí, ab neh tinél et leta, neh gaya...



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Nagroda F
Wywiad
Stopka
Listy
Galeria
Andrzej Pilipiuk
Anna Studniarek
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Wróżek Okróżek
EuGeniusz Dębski
nonFelix
Eryk Ragus
Fahrenheit Crew
Paweł Laudański
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Duszyński
Aleksandra Janusz
Jerzy Grundkowski
A.Kozakowski
A.Pavelková
Ondřej Neff
KRÓTKIE SPODENKI
Andrzej Świech
[XXX]
 

Poprzednia 30 Następna